Montanari Richard - Różańcowe dziewczęta.doc

(2541 KB) Pobierz

 


Richard Montanari

 

RÓŻAŃCOWE DZIEWCZĘTA


 


Z języka angielskiego przełożył Paweł Cichawa

 

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA


Tytuł oryginału:

The Rosary Girls

Copyright © 2005 by Richard Montanari

This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of

Random House Ballantine Publishing Group, a division of Random House, Inc.

Copyright © 2007 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2007 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Redakcja: Ewa Stahnke Korekta: Beata Iwicka, Anna Rzędowska

Projekt okładki: Wydawnictwo Sonia Draga Zdjęcie autora: David Najfach

ISBN: 978-83-7508-010-0

Dystrybucja:

Firma Księgarska Jacek Olesiejuk

ul. Kolejowa 15/17,01-217 Warszawa

tel./fax (22) 631 48 32,632 91 55

e-mail: hurt@olesiejuk.pl

www.olesiejuk.pl

Sprzedaż wysyłkowa:

www.merlin.com.pl

www.empik.com

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o. o. pi. Grunwaldzki 8-10,40-950 Katowice tel. (32) 782 64 77, fax (32) 253 77 28

Skład i łamanie: Sonia Draga Group

Katowice 2007. Wydanie I Druk: Drukarnia Lega, Opole


NIEDZIELA   PALMOWA,   23.55

Nosi w sobie jakiś lodowaty smutek, jakąś głęboko zakorzenioną me­lancholię, zadającą kłam siedemnastu wiosnom jej życia. Jej śmiech... Ona nigdy chyba się nie śmieje z prawdziwej wewnętrznej radości.

Możliwe, że radości w niej nie ma.

Pełno ich wszędzie na ulicach: chodzą wiecznie zamyślone, samot­ne, z książkami przytulonymi do piersi i wzrokiem wbitym w ziemię. Ta akurat trzyma się zawsze kilka kroków za pozostałymi dziewczę­tami, gotowa przyjąć z wdzięcznością choćby ochłap przyjaźni, jeśli jej go rzucą. I zastanawia się nad każdym kamieniem milowym na drodze ku dorosłości. Ignoruje też swoją wielką urodę, zupełnie jakby ta była przedmiotem wolnego wyboru.

Nazywa się Tessa Ann Wells.

Pachnie jak świeżo ścięte kwiaty.

-              Nie słyszę cię! - wołam.

-...świetamaryjomatkoboża... -dobiega z kaplicy słaby dźwięk zle­wających się słów. Zupełnie jakbym ją swoim wołaniem obudził. To cał­kiem możliwe. Zabrałem ją w piątek wcześnie rano, a teraz mamy niedzielę i jest prawie północ. Modli się w kaplicy właściwie przez cały ten czas.

Nie jest to prawdziwa kaplica. Urządziłem ją w schowku, pomieś­cił on jednak wszystko, czego potrzeba do skupienia i modlitwy.

-        Na nic taka modlitwa! - krzyczę. - Wiesz chyba, że liczy się każde słowo, bo każde niesie jakieś znaczenie.

-        Wiem.

-        Pomyśl tylko, ilu ludzi na całym świecie modli się w tej właś­nie chwili! Dlaczego Bóg miałby słuchać tych, którzy proszą go nie­zbyt żarliwie?


-              Nie wiem.

Przechylam się w stronę drzwi do kaplicy.

-              Czy chciałabyś, by nasz Pan traktował cię tak samo lekceważ-­
żąco w krainie wiecznej szczęśliwości?

-Nie.

-              Dobrze więc. Która dziesiątka?

Mija dłuższa chwila, zanim pada odpowiedź. W kompletnych ciemnościach kaplicy trzeba się posługiwać dotykiem.

-        Trzecia - mówi mi w końcu.

-        Zacznij jeszcze raz, od początku.

Zapalam resztę świec wotywnych i kończę pić wino. Wbrew po­wszechnej opinii ryty kościelne nie muszą być poważne i uroczyste. Wręcz przeciwnie, często przynoszą radość i powody do świętowania.

Już mam zamiar ponownie przypomnieć Tessie o konieczności żarliwego odmawiania modlitwy, sama jednak zaczyna się modlić wyraźnie, z należytą powagą i zaangażowaniem wymawiając każ­dą sylabę:

-              Zdrowaś Maryjo, łaski pełna, Pan z Tobą...

Czy jest na świecie dźwięk piękniejszy od melodii słów modlą­cej się dziewicy?

-        .. .błogosławionaś ty między niewiastami... Spoglądam na zegarek. Jest tuż po północy.

-        ...i błogosławion owoc żywota Twojego, Jezus... Już czas.

-...Święta Maryjo, Matko Boża...

Wyjmuję strzykawkę z opakowania. Igła połyskuje w świetle świecy. Czuję obecność Ducha Świętego. -... módl się za nami grzesznymi... Zaczął się czas Męki Pańskiej. -... teraz i w godzinę śmierci naszej... Otwieram drzwi i wchodzę do kaplicy.

-              Amen.


Dla DJC

Cour forte rompe cattiva sorte


CZĘŚĆ PIERWSZA


1

PON IEDZIA Ł E K,   3.05

Jest taka pora - dobrze znana wszystkim, którzy, by wyjść na jej spotkanie, wyrywają się wprost z objęć snu - kiedy ciemność zrzuca resztki peleryny zmierzchu, ulice nieru­chomieją i cichną, a cienie się schodzą, by zlać się w jedno, a potem zniknąć. O tej porze wszyscy, którzy cierpią, tracą nadzieję, że doczekają świtu.

Każde miasto ma też taką ulicę - rodzaj neonowej gol­goty. W Filadelfii nosi ona nazwę South Street.

Tej nocy, gdy większość Miasta Braterskiej Miłości za­padła w sen, a rzeki toczyły się bezszmerowo ku morzu, pe­wien handlarz żywym towarem pojawił się na South Street niczym suchy, piekący wiatr. Między ulicami Trzecią i Czwar­tą popchnął żelazną furtkę i wąskim chodnikiem dotarł do prywatnego klubu Paradise. Kilku klientów rozrzuconych po całej sali spojrzało na niego i natychmiast każdy odwrócił wzrok, dostrzegłszy w oczach przybysza wrota do najciem-

11


niej szych zakamarków własnej duszy. Gdyby przyciągnęli jego uwagę choćby na krótką chwilę, zobaczyłby więcej, niż odważyliby się mu pokazać.

Dla tych, którzy wiedzieli, czym się trudni, stanowił zagadkę, trudno by jednak znaleźć chętnych do jej rozwią­zania.

Był postawnym mężczyzną: mierzył dobrze ponad metr osiemdziesiąt, był przy tym szeroki w barach, a jego wiel­kie dłonie z chropawą skórą z pewnością potrafiłyby zmieść z drogi każdego, kto odważyłby się ją przeciąć. Miał włosy koloru pszenicy i zimne zielone oczy, promieniujące w świetle świec jak kobalt. W ułamku sekundy omiatał nimi wszystko na widnokręgu, nie pomijając najmniejszego szczegółu. Nad jego prawą brwią widniała świeża blizna: ropiejące zgrubienie w kształcie odwróconej litery V Ubrany był w długi czarny skórzany płaszcz opinający się na potężnych barach.

Już piątą noc z rzędu handlarz pojawiał się w lokalu; tym razem jednak miał w końcu spotkać się z klientem. Rzadko umawiano się na spotkania biznesowe w klubie Paradise. Nie respektowano tu przyjaźni ani koleżeństwa.

Mężczyzna w skórzanym płaszczu przeszedł na drugi koniec wilgotnej piwnicy i usiadł przy stoliku, który, choć gość o to nie zabiegał, już po pierwszej wizycie w klubie stał się zarezerwowanym dla niego miejscem. Bywalcami lokalu byli ludzie z najmroczniejszych zakamarków życia; handlarz wydawał się ulepiony z innej niż oni gliny.

Siedzący za barem mężczyźni zwracali się do siebie per Mingus, Miles i Monk. Brudne chińskie lampiony przepla­tały się pod sufitem ze śmigłami wentylatorów oklejonych drewnopodobną folią. Zapach kadzidełek mieszał się z dy­mem papierosowym, wypełniając powietrze szarymi chmu­rami obrzydliwie owocowej słodyczy.

Dziesięć po trzeciej do klubu weszło dwóch mężczyzn: klient handlarza ze swoim ochroniarzem. Obydwaj spojrzeli

12


na osobnika w skórzanym płaszczu i natychmiast się domy­ślili, kim on jest.

Klient nazywał się Gideon Pratt. Był przysadzistym, ły­siejącym facetem dobrze po pięćdziesiątce, z czerwoną twarzą, niespokojnymi szarymi oczami i policzkami, które zwisały jak stopiony wosk. Miał na sobie źle leżący trzyczęściowy garnitur. Z rękawów marynarki wystawały palce powykręca­ne od artretyzmu. Spomiędzy rzadkich zębów koloru ochry dobywał się nieświeży oddech.

Tuż za Prattem kroczył znacznie większy mężczyzna, wyższy nawet od handlarza, ubrany w dżinsową kurtkę. Oczy chował za szkłami lustrzanych okularów przeciwsłonecznych. Jego twarz i szyję pokrywała misterna sieć moko - maoryskich tatuaży plemiennych.

Trzej mężczyźni bez słowa się przywitali, po czym - tak-że w milczeniu - przeszli krótkim korytarzem do pomiesz­czenia służbowego. Było tam ciasno i gorąco. Między skrzyn­kami kiepskich alkoholi stały dwa pogięte metalowe biurka oraz stara sofa, sparciała i cuchnąca stęchlizną. Równie stara szafa grająca połyskiwała niebieskawym światłem.

Gdy tylko wszyscy trzej znaleźli się w środku i zamknę­li za sobą drzwi, ochroniarz, noszący pseudonim Diablo, ob-szukał handlarza, sprawdzając, czy ten nie ma broni albo mikrofonu. Starał się przy tym pokazać, kto tu rządzi. Kiedy obmacywał handlarza od góry do dołu, ten dostrzegł na potęż­nym karku tatuaż będący znakiem rozpoznawczym jednego z dwóch największych nowozelandzkich gangów. Nie uszło też jego uwagi, że Diablo miał wsunięty za pasek spodni re­wolwer Smith & Wesson.

Stwierdziwszy z zadowoleniem, że handlarz nie ma przy sobie broni ani urządzeń podsłuchowych, ochroniarz cofnął się o kilka kroków, stanął za swoim zleceniodawcą, skrzyżował ręce na piersiach i czekał na dalszy rozwój wypadków.

- Co masz dla mnie? - rzucił Pratt.

13


Handlarz przyjrzał się klientowi uważnie, zanim odpo­wiedział. Nadszedł moment nieuchronny w każdej transakcji, w którym objawia się naga prawda: sprzedawca wykłada kar­ty na stół. Sięgnął powoli do kieszeni skórzanego płaszcza (o jakichkolwiek szybkich ruchach nie mogło być mowy), wyjął dwie fotografie polaroidowe i wręczył je Prattowi.

Na obydwu były kompletnie ubrane, ale za to niedwu­znacznie upozowane, kilkunastoletnie czarne dziewczyny. Tanya siedziała na werandzie szeregowego domu rodziców i posyłała fotografowi zmysłowego całusa. Jej siostra Alicia usadowiła się wyzywająco na ławce w parku Wildwood.

Gideon Pratt uważnie obejrzał obie fotografie. Jeszcze bardziej poczerwieniały mu policzki i na chwilę wstrzymał oddech.

-              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin