Saylor Steven - 6 - Morderstwo na Via Appia.rtf

(2098 KB) Pobierz

 

STEVEN SAYLOR

MORDERSTWO NA
VIA APPIA

Przełożył: Janusz Szczepański

Wydanie oryginalne: 1996



Wydanie polskie: 2003


Tym, którzy uczyli mnie historiiIvie Cockrell oraz profesorom Uniwersytetu Teksaskiego w Austin: Oliverowi Radkeyowi, M. Gwynowi Morganowi, Richardowi Grahamowi i R. Davidowi Armstrongowi


O RZYMSKIM ODMIERZANIU CZASU

Starożytni Rzymianie nie liczyli godzin tak jak my dzisiaj, od północy, ale od świtu. Kiedy Rzymianin mówił o pierwszej godzinie dnia, miał na myśli dosłownie pierwszą godzinę światła dziennego, podobnie od zmierzchu mówiono o pierwszej godzinie nocy. Poniższe zestawienie sporządzone na podstawie źródeł historycznych porównuje współczesne i rzymskie pory dnia, jakich autor używa w powieści:

 

7.00pierwsza godzina dnia

8.00druga godzina dnia

9.00trzecia godzina dnia

10.00czwarta godzina dnia

11.00piąta godzina dnia

12.00szósta godzina dnia

13.00siódma godzina dnia

14.00ósma godzina dnia

15.00dziewiąta godzina dnia

16.00dziesiąta godzina dnia

17.00jedenasta godzina dnia

18.00dwunasta godzina dnia

19.00pierwsza godzina nocy

20.00druga godzina nocy

21.00trzecia godzina nocy

22.00czwarta godzina nocy

23.00piąta godzina nocy

24.00szósta godzina nocy

1.00siódma godzina nocy

2.00ósma godzina nocy

3.00dziewiąta godzina nocy

4.00dziesiąta godzina nocy

5.00jedenasta godzina nocy

6.00dwunasta godzina nocy


Mężowie żywo pragnęli urzędów, uciekali się nawet do przekupstw i zabójstw, aby je uzyskać, ale taki był w mieście stan rzeczy, że wybory nie mogły się odbyć. I gdy nikt rządów nie sprawował, każdego niemal dnia zdarzały się morderstwa.

 

Kasjusz Dion, Historia Rzymu (XL, 48)

 

Via Appia, droga, którą zbudował Appiusz Klaudiusz Cekus i która teraz sławi imię jego, ciągnie się od Rzymu do Kapui i trzeba pięciu dni, by ją przebyć. Szeroka jest tak, że dwa wozy jadące w przeciwnych kierunkach minąć się mogą z łatwością. Dziw to istny, wart ujrzenia, albowiem kamienie w niej tak misternie cięte, ułożone i wzajem dopasowane, bez żadnej zaprawy, że jej gładka powierzchnia jawi się oczom nie jako dzieło człowieka, ale cudowny twór natury.

 

Prokopiusz, Wojny gockie (V, 14)

 

Przestańcie nam mówić o prawach. My mamy miecze u boku.

 

Plutarch, Żywot Pompejusza (X, 2)


CZĘŚĆ I

ROZRUCHY


ROZDZI I

Tato! Obudź się!

Czyjaś ręka złapała mnie za ramię i łagodnie potrząsnęła. Odsunąłem się i poczułem na karku dotyk nocnego chłodu. Chwyciłem koc i naciągnąłem go po uszy; sięgnąłem ręką, by objąć Bethesdę, ale tam, gdzie powinna być, natrafiłem tylko na ciepłą pustkę.

Naprawdę, tato, lepiej się obudź!Eko znów mną potrząsnął, już nie tak delikatnie.

Tak, mężupowiedziała Bethesda.Wstawaj!

Czy sen może kiedykolwiek być głębszy niż w taką styczniową noc, kiedy niebo wisi zwartą i ponurą pokrywą chmur tuż, zdawałoby się, nad głową i sama ziemia drży z zimna? Z łatwością osunąłem się na powrót w ramiona Morfeusza niczym w miękki gęsi puch, mimo że mój syn i żona jazgotali mi nad uchem jak dwie sroki terkoczące bez sensu gdzieś na pobliskim drzewie, powtarzając swoje „mężu!” i „tato!” Fruwały nade mną, trzepotały skrzydłami i dziobały mnie raz po raz. Jęknąłem coś w półśnie i machnąłem ręką, żeby je odpędzić. Po krótkiej walce dały za wygraną i uleciały gdzieś w mroźne chmury, zostawiając mnie w spokoju.

Nagle chmury pękły i lunął deszcz, siekąc mi twarz zimnymi kroplami. Zerwałem się i usiadłem na łóżku, parskając i mrugając powiekami. Bethesda skinęła z satysfakcją głową i postawiła pusty kubek obok migocącej lampki na nocnym stoliku. Eko stał po drugiej stronie łóżka, zwijając koc, który właśnie ze mnie ściągnął. Zadygotałem z zimna i skuliłem się, mrucząc:

Złodzieju koców! Okradasz starego człowieka ze snu!

W tej chwili wydawało mi się to najohydniejszą z możliwych zbrodni. Eko pozostał jednak niewzruszony. Bethesda stała z drugiej strony z założonymi rękami, obserwując mnie spod oka. W słabym świetle lampki oliwnej oboje podejrzanie przypominali dwie sroki. Zacisnąłem powieki.

Miejcież nade mną litość!jęknąłem błagalnie w nadziei na choć jeszcze jedną chwilę błogiego niebytu.

Zanim jednak zdążyłem przyłożyć głowę do poduszki, Eko złapał mnie za ramię i przywrócił do pozycji pionowej.

Nie, tato! Sprawa jest poważna.

Co jest poważne?Spróbowałem się uwolnić z jego chwytu.Dom się pali czy co?

Byłem już bezpowrotnie wyrwany ze snu i w fatalnym humorze, aż nagle dotarło do mnie, kogo brakuje wśród moich prześladowców. Rozejrzałem się, czując przypływ paniki.

Diana! Gdzie jest Diana?

Tu jestem, tato.

Dziewczyna weszła do pokoju i stanęła w kręgu światła. Jej długie włosy, rozpuszczone na noc, spływały po ramionach dwoma czarnymi, lekko połyskującymi strumieniami. Oczyte egipskie, odziedziczone po matce ciemne oczy o kształcie migdałówmiała nieco zapuchnięte od snu.

Co się dzieje?spytała, tłumiąc ziewnięcie.Co ty tu robisz, Eko? Czemu nie śpicie? I co to za hałas na ulicy?

Hałas?zdziwiłem się.

Tu go pewnie nie słychaćpowiedziałaale w moim pokoju po prostu nie da się spać. Obudzili mnie.

Kto?

Ludzie na ulicy. Biegną gdzieś z pochodniami i wrzeszczą.

Zmarszczyła nos, jak to ma w zwyczaju, gdy czegoś nie rozumie. Widząc po mojej minie, że i ja nie bardzo się orientuję w sytuacji, zwróciła się w stronę matki. Bethesda objęła ją i przytuliła. Diana, choć ma już siedemnaście lat, wciąż jeszcze lubi takie matczyne pocieszenie. Eko tymczasem stał na uboczu z ponurą miną, jak aktor grający posłańca przynoszącego złe wieści. W końcu dotarło do mnie, że musi się dziać coś naprawdę złego.

 

Niedługo potem szedłem już szparko ciemnymi ulicami wraz z Ekonem i jego czteroosobową eskortą. Odwróciłem głowę z niepokojem, słysząc nadbiegającą z tyłu grupę ludzi; kilku młodzieńców o posępnych minach minęło nas obojętnie, a ich pochodnie z sykiem cięły powietrze, rzucając roztańczone cienie na bruk i ściany domów. Zniknęli nam wkrótce z oczu i znów zrobiło się ciemno. Po chwili potknąłem się o wystający kamień.

Na jądra Numy!burknąłem.Też powinniśmy sami zabrać pochodnie.

Wolę, aby moi przyboczni mieli wolne ręceodparł Eko.

Tak, przynajmniej nam ich nie brakujepotwierdziłem, spoglądając na czwórkę młodych, atletycznych niewolników. Wszyscy wyglądali na wyszkolonych gladiatorów: te same zaciśnięte szczęki, czujne i ruchliwe oczy, wypatrujące każdego ruchu w okolicy.

Dobrzy ochroniarze sporo kosztują, a i utrzymać ich niełatwo. Moja synowa Menenia narzeka za każdym razem, kiedy Eko kupuje kolejnego, argumentując, że lepiej byłoby wydać pieniądze na służbę kuchenną albo na lepszego nauczyciela dla dzieciaków. On jednak zawsze odpowiada, że bezpieczeństwo jest najważniejsze, bo takie są teraz czasy. Ze smutkiem muszę mu przyznać rację. Przypomniałem sobie teraz o żonie i dzieciach Ekona, których pozostawił w domu na Eskwilinie.

Menenia i bliźniaki...zacząłem, przyspieszając, aby dotrzymać mu kroku.

W zimnym powietrzu mój oddech tworzył kłęby pary, ale rozgrzewało mnie to ostre tempo. Mimo to po chwili dogoniła nas i wyprzedziła kolejna grupka ludzi z pochodniami posyłającymi nasze cienie daleko w przód.

Są bezpieczni. W zeszłym miesiącu wstawiłem nowe drzwi wejściowe. Trzeba by całej armii, żeby je wyłamać. Zostawiłem też dwóch moich najsilniejszych gladiatorów do ochrony.

Ilu ty ich w końcu masz?

Tylko sześciu. Dwóch w domu i tę czwórkę.

Tylko?

Ja wciąż miałem tylko starego Belbona, który pilnował teraz Bethesdy i Diany. Kłopot w tym, że był on już w zbyt podeszłym wieku, by się nadawać na ochroniarza, a po reszcie służby trudno by się spodziewać skutecznej obrony, gdyby miało się wydarzyć coś naprawdę strasznego...

Usiłowałem oddalić od siebie takie myśli. Z tyłu nadbiegła jeszcze jedna gromada ludzi. Tym razem nikt z nich nie miał pochodni. Kiedy mijali nas w ciemności, dostrzegłem, że niewolnicy Ekona są bardziej spięci i wsunęli dłonie za fałdy odzieży. Nieznajomi bez świateł mogli trzymać w rękach coś bardziej niebezpiecznego, na przykład sztylety. Przeszli jednak bez słowa. Gdzieś na piętrze otworzyło się okno i ktoś się wychylił, pytając głośno:

Co tu się, na Hades, dzisiaj dzieje po nocy?

Zabili go!odkrzyknął jeden z biegnących.Zamordowali go z zimną krwią, tchórzliwi niegodziwcy!

Kogo zabili?

Klodiusza! Klodiusz nie żyje!

Ciemny cień w oknie milczał przez chwilę, po czym roześmiał się, długo i dźwięcznie, aż echo poniosło się między domami. Grupa nieznajomych stanęła nagle jak wryta.

Kłopoty!rzucił Eko.

Skinąłem głową potakująco, ale szybko się zorientowałem, że był to sygnał dla niewolników, którzy ciaśniej nas otoczyli. Przyspieszyliśmy kroku, by jak najszybciej się oddalić.

No to gdzie...Człowiek w oknie ledwo mógł wykrztusić te słowa wśród śmiechu.Gdzie wszyscy tak się spieszą? Żeby świętować?

Odpowiedziały mu gniewne okrzyki i wymachiwanie pięściami. Paru z nich pochyliło się w poszukiwaniu kamieni. Nawet tu, na nieskazitelnie utrzymanych uliczkach Palatynu, dzielnicy eleganckich i kosztownych willi, można je znaleźć. Człowiek z okna wciąż się śmiał, ale nagle krzyknął z bólu.

Moja głowa! Och, moja głowa! Wy brudne sukinsyny!

Zatrzasnął okiennice w samą porę, bo w tej samej chwili załomotał w nie głucho grad kamieni. Przyspieszyliśmy jeszcze bardziej i wkrótce zniknęliśmy za rogiem.

Jak myślisz, czy to prawda?spytałem.

O Klodiuszu? Niedługo się dowiemy. Czy to nie jego dom, tam, przed nami? Popatrz, ile tam pochodni! To właśnie mnie tu sprowadziło. Widzieliśmy łunę na chmurach. Menenia obudziła mnie i wyszliśmy na dach. Myślała, że cały Palatyn stanął w ogniu.

A ty postanowiłeś przyjść i sprawdzić, czy tatuś się nie poparzył?

Eko uśmiechnął się, ale zaraz spoważniał.

Po drodze przez Suburę wszędzie widziałem pełno ludzipowiedział.Zbierali się na rogach, słuchali mówców, zbici w grupki i szepczący między sobą. Niektórzy perorowali, inni płakali. Setki mężczyzn sunęły ku Palatynowi, jak płynąca pod górę rzeka. I wszyscy mówili to samo: Klodiusz nie żyje.

 

Dom Publiusza Klodiuszanowy dom, który trybun nabył zaledwie przed paroma miesiącamibył jednym z architektonicznych cudów Rzymu, albo też jednym z najgorszych brzydactw, zależnie od gustu patrzącego. Wille bogaczy na Palatynie z każdym rokiem się powiększały i były coraz bardziej ostentacyjne, niczym wielkie, drapieżne zwierzęta pożerające mniejsze domostwa i przybierające coraz pyszniejsze futro. To akurat zwierzę mieniło się w czerwonawym świetle pochodni wielobarwnym marmurem okładzin i kolumn zdobiących zewnętrzne tarasy: polerowanym zielonym porfirem z Lacedemonu, czerwonym egipskim, biało nakrapianym jak sierść młodego jelenia i żółtawym w czerwone żyłki kamieniem z Numidii. Owe tarasy, wkomponowane w zbocze wzgórza i obsadzone różami, teraz nagimi i smutnymi, otaczały wysypany grubym żwirem dziedziniec. Żelazna, brama, która zwykle broniła dostępu na teren willi, stała teraz otworem, ale przejście całkowicie blokował nieprzeliczony tłum żałobników, wypełniający całą przestrzeń i wylewający się daleko na ulicę. W przedzie, po drugiej stronie dziedzińca, było wejście do samego domu, rozłożonego na zboczu licznymi skrzydłami, tarasami i portykami jak małe, samodzielne osiedle. Wielki budynek wznosił się nad nami jak miniaturowa góra głębokiego cienia i połyskliwego marmuru, oświetlony z zewnątrz i w środku, jakby zawieszony pomiędzy niskim pułapem chmur i smolnym dymem pochodni.

Co dalej?spytałem Ekona.Nie dostaniemy się nawet na dziedziniec, tłum jest za gęsty. Pogłoska musi być prawdziwa... popatrz na tych wszystkich płaczących dorosłych mężczyzn. Chodź, wracajmy do domu i zajmijmy się naszymi rodzinami. Kto wie, co się może zacząć dziać.

Eko kiwnął głową, ale jakby nie słyszał, co do niego mówię. Wspiął się na palce, starając się coś wypatrzyć.

Drzwi są zamknięteoznajmił po chwili.Nikt nie wchodzi ani nie wychodzi. Wszyscy tylko drepczą w miejscu...

Przerwało mu nagłe zamieszanie. Przez tłum przebiegła fala podniecenia

Przepuśćcie ją! Przepuśćcie ją!zawołał ktoś niedaleko.

Tłok zrobił się jeszcze większy, kiedy ludzie zaczęli się cofać, robiąc przejście dla nadciągającego ulicą orszaku. Najpierw pojawiła się kohorta gladiatorów, rozpychając tłum na boki. Stojący im na drodze robili, co mogli, żeby się usunąć. Gladiatorzy byli olbrzymi; niewolnicy Ekona wyglądali przy nich jak chłopcy. Są ponoć wyspy na północ od najdalszych granic Galii, gdzie ludzie rosną do takich rozmiarów. Ci mieli bladą cerę i zmierzwione rude włosy.

Tłum naparł mocniej do tyłu, przepuszczając orszak. Eko i ja zostaliśmy ściśnięci w kręgu jego eskorty; ktoś nadepnął mi na stopę, ręce miałem unieruchomione przy bokach. Między ciżbą mignęła mi lektyka niesiona przez tragarzy jeszcze większych niż rudzi gladiatorzy. Zawieszona na ich ramionach ponad tłumem, sunęła w blasku niezliczonych pochodni, połyskując pasiastym, biało-czerwonym jedwabnym obiciem.

Wstrzymałem oddech z wrażenia. Znałem tę lektykę. Sam nią kiedyś jechałem. Oczywiście, że ona musiała się tu zjawić. Zasłony były zaciągnięte, co mnie nie dziwiło. Właścicielka lektyki nie miała ochoty ani patrzeć na motłoch, ani być przezeń widziana. Ale przez krótką chwilę, kiedy nas mijała, zdawało mi się, że zasłony minimalnie się rozchyliły. Wytężyłem wzrok, wspinając się na palce i starając się dojrzeć ją lepiej, ale w migotliwej grze światła i cienia biało-czerwony jedwab zdawał się pulsować i falować, nie pozwalając mi się upewnić. Może to tylko cień widziałem, a nie szczelinę?

Eko szarpnął mnie gwałtownie za ramię, odciągając z drogi otaczających lektykę gladiatorów. Szepnął mi do ucha:

Myślisz, że to...?

Jasne. Któż by inny? Białe i czerwone pasy... To musi być ona.

Bynajmniej nie byłem jedynym w tłumie, który rozpoznał lektykę i wiedział, kogo musi ona wieźć. W końcu to ludzie Klodiusza, biedota z Subury, która wszczynała rozruchy na jego komendę, byli niewolnicy, szukający u niego obrony swych praw wyborczych, głodny motłoch, który utył dzięki przeforsowanej przez niego uchwale o rozdawnictwie zboża. Oni zawsze popierali Klodiusza, tak jak on wspierał ich. Śledzili jego karierę, plotkowali o jego seksualnych wyczynach i o sprawach rodzinnych, życzyli straszliwych kaźni jego wrogom. Krótko mówiąc, uwielbiali Klodiusza. Nie wiem, czy takim samym uczuciem darzyli jego siostrę skandalistkę, ale jej lektykę rozpoznali na pierwszy rzut oka. Nagle usłyszałem jej imię, wyszeptane przez kogoś tuż obok mnie; inni je powtórzyli, a potem już wspólnie skandowali:

Klodia... Klodia... Klodia...

Lektyka minęła wąską bramę i znalazła się na dziedzińcu. Jej gladiatorzy bez trudu mogli utorować drogę przez zbity tłum, ale przemoc okazała się niepotrzebna. Dźwięk jej imienia sprawił, że zgromadzeni tam żałobnicy rozstąpili się z respektem. Przed orszakiem otwierała się pusta przestrzeń, którą po jego przejściu natychmiast zalało morze głów. Lektyka bez przeszkód dotarła do schodów. Tragarze sprawnie weszli na górę i stanęli pod wielkimi drzwiami z brązu tak, by pasażerowie mogli wysiąść nie widziani przez tłum. Drzwi otworzyły się i po chwili znów zamknęły z przytłumionym stuknięciem. Skandowanie ucichło i nad placem zaległa niepewna cisza.

Klodiusz martwy... To wręcz nie do wiarypowiedział Eko.

Pożyjesz tak długo jak ja, to przestaniesz się dziwićzauważyłem posępnie.Prędzej czy później wszyscy umierają, wielcy i mali, a większość z nich prędzej.

To oczywiste. Chciałem tylko powiedzieć...

Wiem, co chciałeś powiedzieć. Śmierć większości ludzi jest jak ziarnko piasku wrzucone do rzeki. Nawet zmarszczki na wodzie nie zobaczysz. Z innymi jest jak z wielkim głazem: fale podmywają brzeg. A w bardzo nielicznych przypadkach...

Jak meteor spadający z nieba?

Wziąłem głęboki oddech.

Miejmy nadzieję, że nie będzie to aż tak okropne.

W duszy coś mi jednak mówiło, że będzie. Czekaliśmy przez chwilę bezczynnie, unieruchomieni przez tę bezwładność, która ogarnia tłum, kiedy ma się wydarzyć coś znaczącego. Zewsząd dobiegały nas sprzeczne wiadomości o tym, co się stało. Było zajście na Via Appia, tuż za rogatkami Rzymu... nie, to było aż dwanaście mil od miasta, w Bovillae... nie, gdzieś dalej na południe. Klodiusz jechał samotnie... nie, miał ze sobą niewielką eskortę... A skąd! Jechał lektyką z żoną i całym orszakiem... Wpadli w zasadzkę... nie, to był pojedynczy zabójca... co ty pleciesz, wśród jego własnych ludzi był zdrajca...

I tak to szło, z ust do ust, bez żadnego niezbitego faktu poza jednym: Klodiusz nie żył. Chmury stopniowo się rozeszły, odsłaniając czarne, bezksiężycowe niebo migające zimnymi kryształkami gwiazd. Nasz krótki, ale szybki marsz rozgrzał mnie, a ścisk i żar pochodni pod domem Klodiusza pomagały znosić narastający chłód nocy; wkrótce jednak zacząłem go odczuwać. Podkurczyłem palce u nóg, zacierałem dłonie i patrzyłem, jak mój oddech miesza się z wszechobecnym dymem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin