LaVyrle Spencer
Nareszcie przyjeżdża Jeff! Szkoda, że nie sam. Obserwując kołujący po płycie lotniska brzuchaty samolot, Theresa Brubaker przeżywała sprzeczne uczucia. Jednocześnie cieszyła się, że jej „mały braciszek” będzie w domu przez całe dwa tygodnie i czuła złość, że przywlókł ze sobą jakiegoś obcego człowieka, który zakłóci rodzinny charakter świąt. Theresa nigdy nie lubiła spotkań z nieznajomymi. Na myśl, że za chwilę będzie musiała powitać obcego mężczyznę, odczuwała nerwowe skurcze mięśni. Pokręciła głową, raz w jedną stronę, raz w drugą, odciągnęła do tyłu ramiona. Usilnie starała się rozluźnić.
Przez podeszwy zimowych butów czuła drżenie budynków, spowodowane przez wyjące motory odrzutowca. Po chwili hałas ucichł, dobiegało ją tylko coraz cichsze crescendo zwalniających obroty turbin. Harmonijka ruchomego korytarza przesunęła się do przodu i przywarła do drzwi samolotu. Theresa utkwiła wzrok w szklanych drzwiach wyjściowych, dzielących poczekalnię od korytarza. Gdy w tunelu zabrzmiały kroki pierwszych pasażerów, skontrolowała wzrokiem swój wygląd i upewniła się, że jej ciężki wełniany płaszcz jest zapięty na wszystkie guziki. Pod lewym ramieniem specjalnie tak ściskała skórzaną torebkę, aby częściowo zasłonić piersi. Dzięki temu miała również pretekst, aby skrzyżować na piersiach ramiona.
Jej serce biło nierównym rytmem. Spalało ją oczekiwanie. Jeff. Mały błazen, brat, ożywczy duch całej rodziny, przyjeżdżał do domu na święta Bożego Narodzenia. Dzięki niemu będzie tak jak w piosence: nie ma to jak święta w domu rodzinnym. Jeff... Boże, jak ona za nim tęskniła! Przygryzła dolną wargę i znowu skupiła uwagę na szklanych drzwiach. Pojawili się pierwsi pasażerowie: młoda matka z płaczącym maluchem, biznesmen w garniturze i z teczką, brodaty narciarz w dżinsach, dumnie wymachujący torbą z napisem Vail, dwaj długonodzy żołnierze w niebieskich mundurach i służbowych czapkach z wielkimi daszkami zasłaniającymi oczy. To oni!
- Jeff! - krzyknęła Theresa z radością i uniosła do góry ramiona w tryumfalnym geście.
Gdy zauważył ją w tłumie, wymówił jej imię. Nie mogła z tej odległości usłyszeć jego głosu, ale poznała to po ruchu warg. Oddzielała ich od siebie pięciometrowa rampa oraz zbity tłum witających podróżnych mieszkańców Minneapolis. Chyba pół miasta zbiegło się tutaj. Jeff wskazał ją palcem swemu koledze i ponownie wymówił jej imię. „Tam stoi Theresa” - odczytała z jego ust. Następnie zaczął gwałtownie przepychać się do przodu, w kierunku końca rampy.
Theresa rzuciła się w jego ramiona, nie zwracając zupełnie uwagi na nieznajomego. Splotła ręce na karku Jeffa, a ten poderwał ją z podłogi i zakręcił dookoła. Po chwili postawił ją znowu na podłodze i uśmiechnął się do niej szeroko.
- Cześć, cukiereczku - powitał ją żartobliwym przezwiskiem z czasów dzieciństwa.
- Cześć, smarkaczu - odpowiedziała i spróbowała się zaśmiać, ale nie zdołała pokonać wzruszenia. Nagle zdała sobie sprawę, że przecież obserwował ich kolega Jeffa. Schowała wstydliwie twarz na piersi brata. Ponad głową usłyszała głos Jeffa:
- Nie mówiłem?
- Owszem, mówiłeś - odpowiedział nieznajomy. Miał przyjemny, niski i dźwięczny głos.
- Co takiego mu powiedziałeś? - zainteresowała się Theresa.
- Że jesteś sentymentalną gąską - odparł z kpiną Jeff. - Tylko popatrz, cały jestem mokry od twoich łez.
Jeff obrzucił krytycznym spojrzeniem swoją niebieską kurtkę mundurową, usianą teraz wilgotnymi plamami.
- Och, przykro mi - jęknęła Theresa - ale tak się cieszę, że cię widzę.
- Będzie ci jeszcze bardziej przykro, gdy się przekonasz, że spłynął cały twój makijaż i widać, że masz piegi, wielkie jak jednocentówka. Bardzo je lubisz, prawda?
Odepchnęła jego rękę. Sprawdziła palcem stan swych policzków i powiek.
- Nie martw się, Thereso. Pozwól, oto Brian. - Jeff otoczył ją ramieniem i obrócił twarzą w stronę przyjaciela.
Theresa najpierw zobaczyła wyciągniętą do niej rękę z długimi, wypielęgnowanymi palcami. Nie miała odwagi spojrzeć w twarz mężczyźnie i sprawdzić, na co patrzył. Na szczęście Jeff obejmował ją w ten sposób, że mogła niemal całkowicie ukryć głowę za jego ramieniem i jednocześnie podać Brianowi rękę na powitanie.
- Witaj, Thereso.
Dłużej już nie mogła zwlekać. Uniosła wzrok i spojrzała mu w twarz. Brian patrzył jej prosto w oczy. Uśmiechał się. Ach, cóż to był za uśmiech!
- Dzień dobry, Brian.
- Wiele o tobie słyszałem.
Ja również wiele słyszałam o tobie, pomyślała Theresa, lecz nie powiedziała tego głośno.
- Wcale mnie to nie dziwi. Mój brat nigdy nie potrafił utrzymać języka za zębami.
Brian Scanlon roześmiał się przyjemnym, dźwięcznym śmiechem i nie wypuszczał z uścisku jej dłoni. Pod szerokim daszkiem wojskowej czapki Theresa widziała jego wesołe oczy. W tym momencie zrozumiała, dlaczego tak wiele kobiet ugania się za wojskowymi.
- . Nie martw się, Jeff opowiedział mi tylko sympatyczne historyjki.
Theresa oderwała wzrok od jego przezroczystych zielonych oczu, które w rzeczywistości wydały się jej o wiele bardziej pociągające niż na zdjęciach przysłanych przez Jeffa. Brian wreszcie puścił jej rękę i zrobił dwa kroki, tak aby Theresa znalazła się między nim a bratem. Ruszyli we troje do wyjścia, cały czas rozmawiając.
- Opowiedziałem mu tylko o twoich kawałach z dzieciństwa, na przykład o tym, jak ukradłaś tytoń fajkowy dziadka i nauczyłaś mnie robić skręty ze zwitków do trwałej ondulacji. Oboje zatruliśmy się chemikaliami zawartymi w papierze...
- Jeffreyu Brubaker, to nie ja ukradłam tytoń, tylko ty!
- No dobra, a kto znalazł papiloty? - A kto wpadł na ten pomysł?
- Ja byłem dwa lata młodszy. Powinnaś była mnie powstrzymać.
- Próbowałam!
- Dopiero po tym, jak oboje zwymiotowaliśmy i dostaliśmy nauczkę.
Wszyscy troje głośno się roześmieli. Dotarli już do ruchomych schodów i musieli na chwilę złamać równy szereg. W czasie zjazdu Brian przyglądał się im od tyłu. Nic nie mógł na to poradzić, że czuł zazdrość obserwując ich wzajemną serdeczność i przyjaźń. Nie widzieli się przecież od roku, a od razu rozmawiali swobodnie jak przyjaciele spotykający się co dnia. Nie wiedzą nawet, jacy są szczęśliwi, pomyślał i westchnął.
Wokół karuzel z walizkami panował ścisk. Do świąt zostało już tylko kilka dni i wszystkie samoloty były zapakowane do ostatniego miejsca. Musieli poczekać na swoje bagaże. Brian stanął nieco z boku i przysłuchiwał się tylko, jak Theresa przekazywała bratu rodzinne plotki.
- Mama i tata chcieli sami przyjechać na lotnisko po ciebie, ale zamiast tego ja zostałam wydelegowana. Dzisiaj jest ostatni dzień szkoły. Mnie udało się wyrwać o drugiej, zaraz po próbie świątecznego programu, ale oni muszą pracować do piątej, jak zwykle.
- Jak się czują?
- Chyba możesz się domyślić. Zupełnie oszaleli. Mama od dwóch dni piecze ciasta i wstawia je do lodówki. Martwi się, czy w dalszym ciągu najbardziej lubisz placek z dynią. Tata pytał ją parę razy, czy kupiła bułki z makiem, za którymi ty tak przepadasz. Wczoraj upiekła ciasto z czekoladą. Zajęło jej to dobre trzy godziny, a wieczorem odkryła, że tata nie wytrzymał i ukroił kawałek. Ale była awantura! Mama chciała, żeby to ciasto było na dzisiejszy wieczór. Tata poczuł się tak skruszony, że zabrał samochód do myjni i zatankował benzynę, żebyś miał się czym poruszać po mieście. Nie sądzę, aby któreś z nich zmrużyło oko ostatniej nocy. Rano mama była w okropnym humorze, ale możesz być pewny - twój widok wywrze na nią magiczny wpływ. Najbardziej było jej przykro z tego powodu, że musiała dzisiaj iść do pracy, zamiast przygotować wszystko w domu i pojechać po ciebie na lotnisko.
Brian nie miał już żadnych wątpliwości, że w sercach wszystkich członków rodziny Jeff zajmował poczesne miejsce, a jego wizyta była głównym wydarzeniem świąt.
- Zgadnij, co jeszcze zrobił ojciec? Jeff tylko uśmiechnął się bezradnie.
- Lepiej przygotuj się na niespodziankę, Jeff - ostrzegła go z uśmiechem pełnym ukrytego znaczenia. - Tata zaniósł starą Stellę do warsztatu muzycznego, gdzie wymienili wszystkie struny i zreperowali gryf. Teraz stoi w kącie salonu, tam gdzie ją zawsze zostawiałeś.
- Nabierasz mnie!
- Mówię prawdę jak na spowiedzi.
- Czy pamiętasz, ile razy groził, że wyrzuci mnie z domu wraz z tą tandetną gitarą, jeśli tylko jeszcze raz narażę jego uszy na nadmierne cierpienia?
W tym momencie na karuzeli pojawił się wojskowy plecak. Jeff pochylił się i ściągnął go z pasa. Po chwili dostrzegł sztywny futerał z gitarą. Wyciągnął rękę.
- To twoja?! - wykrzyknęła Theresa. - Przywiozłeś gitarę?
- Gitary. Moją i Briana.
Theresa zerknęła na Briana Scanlona. Przypomniała sobie, że Jeff pisał jej o tym, że jego przyjaciel również gra na gitarze. Przyłapała go na tym, jak, zamiast rozglądać się za bagażami, wlepiał w nią spojrzenie swoich zielonych jak letnia trawa oczu. Szybko odwróciła wzrok.
- Nie mogę pozwolić, aby zmiękły mi palce - wyjaśnił Jeff. - No i trudno byłoby wytrzymać całe dwa tygodnie bez dotknięcia strun, prawda, Brian?
- Racja.
- Obiecuję, że specjalnie dla taty zagram parę razy na Stelli.
Na karuzeli pojawił się drugi futerał z gitarą i jeszcze jeden plecak. Theresa patrzyła, jak Brian pochyla się po bagaże. Pod kurtką mundurową wyraźnie zarysowały się mięśnie ramion. Jakaś młoda dziewczyna stojąca za nim obrzuciła go uważnym spojrzeniem. Gdy Brian szybkim ruchem ściągnął gitarę z pasa transmisyjnego, koniec futerału zawadził o jej biodro. Brian natychmiast ją przeprosił.
- Nic nie szkodzi, żołnierzyku - odrzekła blondynka z szerokim uśmiechem.
- Bardzo przepraszam - powtórzył uprzejmie i odwrócił się w stronę Theresy i Jeffa.
Theresa szybko skierowała wzrok w drugą stronę. Brian zarzucił plecak na ramiona i wydawał się gotów do marszu.
- Gotowi? - Theresa skierowała swoje pytanie głównie do Jeffa, ponieważ ilekroć spojrzała na Briana, nie mogła powstrzymać się od myśli, że, jak na mężczyznę, ma stanowczo zbyt piękne oczy. Zdawała sobie również sprawę, że jak dotąd Brian ani razu nie spróbował ocenić jej figury.
- Gotowi.
- Do domu, naprzód marsz. Idziemy.
Po chwili wyszli z budynku międzynarodowego lotniska Minneapolis - St. Paul. Od razu poczuli grudniowy mróz. Theresa znowu szła między nimi. Po paru minutach dotarli do podziemnego parkingu.
- Zamieniłam się z ojcem na samochody - powiedziała Theresa, gdy zbliżyli się do właściwego rzędu. - Mam jego furgonetkę, a on jeździ toyotą.
- Daj kluczyki - zażądał Jeff. - Stęskniłem się za kierownicą.
Załadowali gitary i plecaki, po czym wsiedli do samochodu. W trakcie piętnastominutowej jazdy przez przedmieścia Apple Valley brat i siostra wymieniali luźne uwagi. Theresa usiłowała przezwyciężyć niechęć, jaką czuła do Briana. Nie miała nic przeciw niemu osobiście, przecież dzisiaj spotkała go po raz pierwszy w życiu. Po prostu z zasady unikała spotkań z obcymi ludźmi, zwłaszcza z obcymi mężczyznami. Dotychczas myślała, że Jeff zdawał sobie z tego sprawę i brał to pod uwagę. Najwyraźniej nie miała racji. To on przecież zadzwonił parę dni temu i z wielkim entuzjazmem zapytał mamę, czy może przyjechać na święta z kolegą, który nie ma żadnej rodziny i grozi mu samotność w koszarach. Margaret Brubaker nie wahała się ani chwili.
- Oczywiście, weź go ze sobą. Dobry chrześcijanin nie może pozwolić, aby ktoś spędzał Boże Narodzenie w jakichś okropnych koszarach w Północnej Dakocie, gdy tutaj jest dość łóżek i jedzenia dla całej armii.
Theresa słuchała tej rozmowy przez drugi telefon i od razu poczuła przygnębienie. Miała ochotę przerwać mamie i wtrącić, że to także jej święta, a zatem i ją należałoby zapytać, czy nie ma nic przeciw obecności gości.
Mieszkanie u rodziców, gdy ma się dwadzieścia pięć lat, często okazuje się kłopotliwe, ale choć czasami Theresa rozważała możliwość przeprowadzki, zawsze rezygnowała z tego w obawie przed zupełną samotnością. Prawda, to był dom jej matki i ojca. Niewątpliwie mieli prawo zapraszać, kogo tylko chcieli. Chociaż Theresa uważała Briana Scanlona za intruza, to jednak wiedziała, że kierował nią wielki egoizm. Jaka inna kobieta odmówiłaby gościny przy świątecznym stole komuś, kto nie miał domu i rodziny?
Mimo to w trakcie jazdy do domu jej niechęć do niego stale wzrastała.
Za jakieś pięć minut dotrą na miejsce i Theresa będzie musiała zdjąć płaszcz. Wtedy powtórzy się to co zawsze. I znowu poczuje ochotę, aby wymknąć się do swojego pokoju i wypłakać się na łóżku.
Dobrze modulowany głos Briana przerwał jej ponure rozważania.
- Chciałbym ci podziękować za to, że pozwoliłaś, abym przyjechał z Jeffem. Obawiam się, że wolałabyś spędzać święta tylko z rodziną.
Theresa poczuła, że się rumieni. Fala ciepła zalała jej policzki. Miała tylko nadzieję, że Brian tego nie widzi.
- Nie mów głupstw - skłamała uprzejmie. - Jest wolne łóżko, a w naszym domu nigdy nie brakuje jedzenia. Naprawdę jesteśmy szczęśliwi, że Jeff zaprosił cię do nas. Od czasu kiedy założyliście razem zespół, słyszeliśmy o tobie w każdej rozmowie telefonicznej z Jeffem. W każdym liście Jeff pisał, że Brian to lub Brian tamto. Mama bardzo chciała cię poznać i upewnić się, że jej chłopczyk nie popadł w złe towarzystwo. Nie zwracaj na nią uwagi. Ilekroć Jeff przyprowadzał jakąś dziewczynę, matka kazała jej wypełnić długą ankietę personalną i przedstawić trzy listy polecające.
W tym momencie Jeff skręcił w boczną uliczkę i zatrzymał się przed ich domem. Wszystkie domy na tej ulicy były do siebie tak podobne, że wydawały się niemal nie do odróżnienia.
- Mama i tata jeszcze nie wrócili - zauważyła Theresa. Podjazd do garażu pokryty był świeżym śniegiem. Każdy mógł dostrzec ślady jednego samochodu oraz wiodące do tylnych drzwi odciski czyichś butów. - Za to Amy jest już w domu.
Jeff Brubaker wyskoczył z samochodu i przez chwilę stał nieruchomo, głęboko wdychając mroźne powietrze Minnesoty. Przyglądał się uważnie budynkowi, jakby chciał sprawdzić, czy w trakcie jego nieobecności nic się tu nie zmieniło.
- Boże, jak dobrze być w domu - westchnął i zaczął gwałtownie działać. Niemal podbiegł do tylnych drzwi furgonetki i zabrał się do wyładunku bagaży.
- Ruszcie się oboje, pomóżcie mi z tym wszystkim, Theresa starała się przewidzieć, co może nastąpić za parę minut. Chwyciła jedną z gitar. Nie była pewna, czy da sobie z nią radę, ale za to w ostateczności będzie mogła się schować za sporym futerałem.
Jeff zatrzasnął klapę. W tym momencie z domu wyfrunęła tyczkowata czternastolatka.
- Jeff, nareszcie! - krzyknęła i pokazała w uśmiechu lśniący aparat do regulacji ustawienia zębów. Amy Brubaker rzuciła się na brata z szeroko rozłożonymi ramionami. Theresa zawsze zazdrościła jej spontaniczności, ale codziennie modliła się, aby Amy miała szczęście i rozwijała się normalnie.
- Hej, pędraku, jak się masz?
- Jestem już za duża, żebyś nazywał mnie pędrakiem. Ściskali się jak opętani, aż w którymś momencie Jeff pocałował ją w usta.
- Aj! - krzyknęła Amy, cofając szybko głowę. Otworzyła usta i pomacała palcem zęby i wargi. - Uważaj, co robisz. To boli!
- Och, zapomniałem o twoim nowym sprzęcie. Pokaż zęby.
Jeff uniósł palcem jej podbródek, a Amy posłusznie rozchyliła wargi, zupełnie jakby lekceważyła fakt, że musi nosić ten okropny aparat. Patrząc na to Theresa nie mogła zrozumieć, jakim cudem młodsza siostra potrafi zachować tyle swobody i czarującej pewności siebie.
- Mówię wszystkim, że noszę teraz ozdóbki, zupełnie jak choinka - oświadczyła Amy. - Przecież naprawdę wyglądają jak błyskotki.
Jeff roześmiał się i postawił ją na ziemi, po czym zwrócił się do Briana.
- Brian, pora abyś poznał najbardziej swawolnego członka tej rodziny. Oto Amy. Amy - nareszcie go masz. To Brian Scanlon. Jak widzisz, namówiłem go, żeby zabrał gitarę, zatem będziemy mogli zagrać parę przebojów dla ciebie i twoich kumpli. Wszystko tak, jak rozkazałaś.
Po raz pierwszy Amy nie wiedziała, co powiedzieć. Wsadziła głęboko ręce w kieszenie niebieskich dżinsów i starannie zasłoniła wargami aparat ortodontyczny.
- Cześć - uśmiechnęła się nieśmiało.
- Cześć, Amy, jak się masz? - Wyciągnął do niej rękę i uśmiechnął się czarująco, zupełnie tak jak gwiazdorzy rocka z plakatów, którymi wytapetowany był jej pokój. Amy spojrzała na jego dłoń z zakłopotaniem, wreszcie wyciągnęła rękę z kieszeni i pozwoliła, aby Brian ją uścisnął. Potem trzymała dłoń zawieszoną w powietrzu jeszcze przez dobre piętnaście sekund i uśmiechała się coraz szerzej. Znowu dostrzegli błyski światła odbijającego się od metalowego aparatu.
Och, żeby tak znowu mieć czternaście lat, pomyślała Theresa obserwując tę scenę. Żeby mieć taką figurę jak Amy i zachować taką świeżość. Żeby móc tak patrzeć na kogoś z nie ukrywanym podziwem, tak jak ona teraz.
- Hej, chodźcie do domu, tutaj straszny mróz. - Jeff przesadnie zadygotał. - Wejdźmy i sprawdźmy, jak smakuje ciasto mamy.
Wnieśli plecaki i gitary do kuchni. Brian rozejrzał się po ścianach pokrytych tapetami w pomarańczowe i złote wzory. W oknach wisiały zasłony w takich samych kolorach. Kuchnia była połączona ze stołowym. Zwyczajny dom, jakich tysiące. Dom Brubakerów nie różnił się od innych niczym specjalnym, poza atmosferą rodzinnej miłości. Brian Scanlon poczuł ją, nim jeszcze przyjechali rodzice i uzupełnili rodzinne kółko.
Na pokrytym koronkową serwetą stole stała patera ze szklanym kloszem, a w niej czekoladowe ciasto, na którego widok ślina sama ciekła do ust. Gdy Jeff uniósł pokrywę, wszyscy dostrzegli kawałek papieru tkwiący w wyciętym już klinie. Jeff wyciągnął go i przeczytał głośno:, Jeff, nie mogłem się powstrzymać. Do zobaczenia. Tata.”
Zaśmiali się wszyscy, ale Theresa ani przez chwilę nie wypuściła z rąk futerału od gitary. Trzymała go przed sobą, jakby chciała się za nim ukryć. A przecież powinna podjąć obowiązki gospodyni, wziąć od Briana płaszcz i powiesić go w szafie.
- Chodź, Brian - przejął inicjatywę Jeff. - Pokażę ci nasze włości.
Obaj przeszli do salonu i natychmiast w całym domu rozbrzmiał hałaśliwy, nieskładny akord. Jeff widocznie dopadł pianina. Theresa skrzywiła się boleśnie i spojrzała na Amy, która patrzyła w sufit, jakby w oczekiwaniu na interwencję z góry. Czekał ich „Kosmiczny koncert” Jeffa. Obie jednocześnie nabrały powietrze w płuca. Theresa dała sygnał.
- Jeeeff! Przestań! - krzyknęły z całych sił, po czym obie zachichotały.
- Skomponowałem ten utwór, gdy miałem trzynaście lat - wyjaśnił Brianowi Jeff. - Dopiero potem zostałem impresario.
Theresa szybko odwiesiła płaszcz i pobiegła do swojego pokoju. Pośpiesznie narzuciła na ramiona jasnonie...
nazirus2411