Wit Szostak
OBERKI DO KOŃCA ŚWIATA
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 2007
Rodzicom
Przed
1 Mazurek rokiciński „drogowy” od Józefa Wichra [wariant I]
Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają.
Ej, bo mi się za lasem panny podobają. Józef Wicher nuci pod nosem tę starą melodię. Siedzi sam w izbie, żona właśnie wyszła do kościoła. Na kuchni został czajnik, który prycha wrzątkiem. Pokrywka podskakuje w rytm oberka i w tym podskakiwaniu Józef rozpoznaje starodawnego mazurka. Ile razy go grał? Ile razy słyszał? Teraz siedzi przy stole i patrzy przez pelargonie na widoczny za oknem las. Za ten las chodzili, za tym lasem grali. Józef wstaje i szurając po linoleum, idzie do kuchni, by zestawić czajnik z blachy. Pod stopami skrzypi Bóg wie jak stara, Bóg wie jak zniszczona, wysłużona podłoga. Wracając, bierze skrzypce. Przez chwilę je ogląda, przejeżdża palcami pod strunami, po zastygłej warstwie kalafonii. Gładzi poobijane brzegi, dostraja struny i zaczyna grać.
Ej, bo mi się za lasem panny podobają. Tak gra, tak grali. Przed laty, gdy chodzili muzykować. Józef Wicher chodzi ze skrzypcami po izbie. Grając, wspomina te wyprawy, te mazurki drogowe, niosące się po polach do sąsiednich wsi. Wreszcie odkłada skrzypce i podśpiewując pod nosem, sięga po zdjęcia, starannie poukładane w pudełku po czekoladkach. Józef przerzuca kolorowe zdjęcia dzieci i wnuków i dociera do starych, połamanych i wyblakłych fotografii sprzed lat. Znajduje jedno, zrobione latem roku 1938. Jest na nim, razem z bratem Franciszkiem i Antonim Strycharzem. Pamięta tę chwilę, jakby to było dziś. Bo na tym zdjęciu muzykanci grają właśnie tego starodawnego mazurka.
Ej, bo mi się za lasem panny podobają. Stali na polnej drodze, na skraju Rokicin. Szli na pograjkę do Prawsi, która wprawdzie nie leżała za lasem, lecz na jego skraju. Szli i skracali sobie drogę, grając. A ich muzyka niosła się po polach. Teraz przystanęli, by dać się sfotografować. Stali więc i patrzyli w obiektyw. Józef nie pamiętał już, kto robił to zdjęcie. Czy to ten kulawy, z Odrzywołu, czy raczej ten chudy z wąsem, który miał zakład w Przysusze? Za każdym razem zadawał sobie to pytanie i za każdym razem kapitulował.
Ej, powiedzcież mi, chłopcy, co się z wami stało?
Czy lat przeszło za dużo, czy może za mało? Zdjęcie jest formatu pocztówkowego, z wycinanymi w ładny wzorek krawędziami. Widać na nim trzech młodych chłopców. Ten stojący w środku jest nieco wyższy i starszy od pozostałych. Ma około dwudziestu lat i gra na skrzypcach. Oczy śmieją mu się do obiektywu, a na czole łobuzersko odwija się niesforna fala. To Franciszek Wicher, starszy brat Józefa. Franciszek gra na skrzypcach, które kupił przed kilkoma tygodniami od starego muzykanta w Kamiennej Woli. Jeszcze nie są dobrze rozegrane, jeszcze się ich uczy. Nie widać tego na fotografii, ale na ich tylnej ściance Franciszek wyrył swoje inicjały i datę: 38. Dwaj pozostali młodzieńcy to Józef, ten z bębenkiem po prawej, i Antoni Strycharz, który pali papierosa, trzyma ręce w kieszeniach i patrzy gdzieś w bok. Józef jest w pożyczonej od ojca czapce maciejówce, trochę za dużej i przez to opadającej na ucho. Skupiony na bębnieniu, przejęty fotografowaniem, ma poważną minę. Śmieszną jak na swój wiek. Po lewej stronie zdjęcia widać uciętą przez fotografa bieloną kapliczkę. Tę, która poświęcona świętemu Antoniemu strzeże drogi do Rokicin, by nikt i nic nie uległo zagubieniu. Od kapliczki prowadzi wąska ścieżka, ale jej na zdjęciu nie widać. Widać natomiast stojącą przy jej końcu zagrodę, wycofaną aż po sam las. Las jest sosnowy, choć na zdjęciu to tylko zamazana ciemna linia u góry. Właśnie na jej tle widać strzechę domu, który nie tak dawno należał do kowala Wojciecha. W prawym górnym rogu ta linia drzew nagle się urywa i widać tam rozmazaną, podłużną plamę. Niewielu wie, czym była w trzydziestym ósmym. Ale Józef dobrze pamięta, że to dom Tomasza Kobieli, diabelskiego muzykanta, którego wszyscy podejrzewali o zażyłe kontakty ze Złym. Teraz tej zagrody już nie ma i poza
Józefem niewielu pamięta, gdzie stała i kto w niej mieszkał. I to cała fotografia. Tylko tyle, ale dla Józefa to cały świat. Odchodzący świat ostatniego pokolenia wiejskich muzykantów. Ulepiony wokół osób, pełen łączących je nici. I jednocześnie pokruszony na trudne do scalenia kawałki, które nie chcą pasować do żadnej całości. Świat pełen opowieści i cichych, dogasających w samotności dramatów. To zdjęcie przypomina mu stare historie. Historie tych trzech chłopaków, ich przyjaźni i wzajemnych losów. Historie miejsc, których już nie ma albo które dawno zmieniły swoje przeznaczenie. Historie przedmiotów. Pylista droga, którą chłopcy mają pod stopami, prowadzi w stronę ich rodzinnej wsi, Rokicin. To na prawo. Z kolei idąc w lewo i mijając kapliczkę, można dojść do Kadzidła, gdzie stoi kościół parafialny i gdzie na cmentarzu leżą całe pokolenia rodu Wichrów. Polna ścieżka, która skryła się za plecami Józefa, ma zaprowadzić młodych muzykantów do Prawsi na pograjkę. A w ciągu następnego roku będą do tej wsi wracać często i Józef, i Franciszek. To zresztą ostatnie zdjęcie, na którym Franciszek się uśmiecha. Na kolejnych jest poważny, skupiony i nie patrzy w obiektyw.
Czy lat przeszło za dużo, czy może za mało? Józef widzi tę fotografię jako fragment mapy swojego świata. Z pożółkłego obrazka wybiegają ścieżki we wszystkich kierunkach. Nie tylko w stronę Rokicin, Kadzidła i Prawsi. Ale także ku przeszłości i przyszłości. Kiedy było robione to zdjęcie, wszyscy trzej jeszcze się przyjaźnili. Nie było między nimi tego, co ich potem oddali od siebie. Antoni jeszcze nie wie, że kiedyś śmiertelnie obrazi jednego z ciotecznych braci, co zakończy nie tylko ich wieloletnią znajomość, ale i wspólne granie. Franciszek z Józefem jeszcze nie znają przyczyny, która ich poróżni. Nie wiedzą też, że spotkają ją właśnie w Prawsi, choć nie na tej pograjce. Na te tańce zresztą nigdy nie dotrą. Z połowy drogi zawróci ich pożar, który wybuchnie w Rokicinach. Biegiem wrócą do rodzinnej wsi, by ratować przed ogniem stodołę sąsiada. Dach wprawdzie spłonie doszczętnie, ale zgromadzone zboże zostanie uratowane. Będą siedzieć po wszystkim na trawie, osmaleni i zmęczeni, nawet nie żałując, że przepadła im zabawa. A z nią na pewno jakieś pieniądze za granie.
Ej, chodźcie, muzykanci, chodźcie, chłopcy, za las.
Ej, bo panny nie będą długo czekać na was.
Ej, chodźcie do nas, chłopcy, chodźcie ze skrzypcami.
Ej, chodźcie do nas, chłopcy, chodźcie z oberkami.
Pozwolimy wam tańczyć z pięknymi pannami. Tak, przepadła tamta zabawa. Ale było wiele innych. Jednak nie o nich myślał Józef Wicher, wpatrując się w fotografię sprzed lat. Patrzył na dwa rozmazane domostwa. Wspominał swoje do nich wyprawy. Kilka lat wcześniej, przed zrobieniem tego zdjęcia, Józef z bratem i z Anotnim wyprawili się do domu po kowalu Wojciechu. Mieli po kilkanaście lat i serca waliły im jak dzwony kadzidlańskiego kościoła. A było się czego bać. Szli przecież do domu, w którym powiesił się człowiek. Józef pamiętał, jak wypychali do przodu Franka, bo był najstarszy. Jak chyłkiem przemykali pod stodołą, bojąc się przejść odważnie przez środek podwórka. Jak zaglądali przez okna, jakby chcąc sprawdzić, czy duch Wojciecha nie przechadza się po izbie. A potem weszli przez niechcące łatwo ustąpić drzwi i zobaczyli pod powałą ucięty sznurek. Zobaczyli jego postrzępiony, konopny koniec, który pozostał po tym, jak ich ojcowie odcięli ciało Wojciecha. Józef pamiętał też, jak trwożliwie myszkowali po izbie, jak zaglądali do szafy i kufrów. Jak zeszli do piwniczki pod kuchnią i jak przedzierali się przez lepkie pajęczyny. Jak z Antkiem chcieli się wycofać na podwórko i tam, w świetle słońca lękliwie czekać na odważniejszego Franka. I jak starszy brat powstrzymał ich haniebną ucieczkę. I pamiętał, jak znaleźli w jednym ze słoików garść carskich monet, jak odkryli resztki pisanych cyrylicą dokumentów. Jakieś kwity pożyczkowe, jakieś świadectwa, jakieś akta. I były też tam polskie monety, dwadzieścia srebrnych dziesięciozłotówek, pewnie odkładanych przez Wojciecha na czarną godzinę. I jak zabrali ten skarb, a potem w pełnym słońcu dzielili go między siebie, dumni ze swej odwagi. Wtedy to Antek poprosił, by bracia Wichrowie pozwolili mu wziąć polskie pieniądze, jedyne, które były coś warte. Rozpłakał się nawet i tłumaczył, że wtedy będzie mógł odłożyć na harmonię. A Wichrom harmonia niepotrzebna, przecież są z rodu skrzypków. Zgodzili się bracia i zatrzymali bezwartościowe kopiejki i papiery po kowalu. Józef przypomniał sobie, że w chwili, gdy kilka lat później wędrowny fotograf uwiecznił ich na drodze do Rokicin, Antoni Strycharz krzyknął do niego, nie wyjmując papierosa z ust, przyjedź pan za rok, dwa, a sfotografujesz mnie z harmonią, nowiutką!
Nie będziemy zachodzić za las ze skrzypcami.
Nie będziemy zachodzić do was z oberkami.
Wy tańcować będziecie, my grać pod ścianami.
Wy bawić się będziecie, my stać pod ścianami. I nie dotarli tego dnia na zabawę do Prawsi. A skoro nie dotarli, to zabawy pewnie nie było, bo trudno się bawić bez muzyki. Ale Józef pamiętał, że prawie do Prawsi doszli. Że już zbliżali się do zagrody Tomasza Kobieli, diabelskiego skrzypka, którego się w okolicy bano. Bano się go na wesela prosić i bano urazić, nie prosząc. I Józef uśmiechał się nad fotografią, wspominając lanie, jakie dostał od ojca, kiedy, zamiast uczyć się Wichrowych oberków, zachodził do Kobieli po diabelskie. Tomasz pokazał mu jeden czy dwa, Józef w lot złapał, miał przecież dziedziczne muzykanckie ucho. A potem ćwiczył za stodołą, u siebie, w Rokicinach. Podczas obiadu ojciec nic nie mówił, a przecież zawsze był wesoły i dużo opowiadał. A potem tylko powiedział synowi, albo będziesz grał po Bożemu nasze stare oberki, albo idź sobie do tego diabła. Ale żebyś potem nie wracał. I Józef wiedział, że z diabelstwem żartów nie ma. Do Kobieli już nie poszedł, nowego oberka nie ćwiczył i wrócił do Wichrowego grania. I tak już miało zostać. Józef patrzył na zdjęcie i uśmiechał się do własnych wspomnień. A te wesołe przeplatały się ze smutnymi. I wszystkie one pochodziły ze starej fotografii.
Ej, za las, chłopcy, za las, bo za lasem grają. Ej, bo mi się za lasem panny podobają.
2 Oberek rokiciński „starodawny” od Józefa Wichra [wariant I „weselny”]
Józiu, czemuś smutny, zamiast się radować?
Za to szczęście winieneś Bogu podziękować. To było jego pierwsze wesele, pierwsze, na którym grał na skrzypcach. Zawsze albo bębnił bratu, albo zastępował ojca, kiedy ten odpoczywał. Józef należał do muzykanckiego rodu Wichrów, do rodu, gdzie skrzypkowie od pokoleń przygrywali w okolicach Rokicin. I był najmłodszym z trzech synów Jakuba Wichra. Ostatnim w kolejce, takim, co na granie miał małe szanse. A teraz była okazja, by się pokazać, by zagrać przed całą wsią. Marzył o niej, zawsze chciał pokazać ojcu i braciom, że też potrafi, że nie na darmo się uczył, że godziny ćwiczeń przekuły się na umiejętności, że ma w palcach dziesiątki starodawnych oberków i ogrywa je nie gorzej niż którykolwiek z pozostałych Wichrów. A teraz ani bracia, ani ojciec grać nie mogli. Ale Józef się nie radował. Bo dzień, który miał się stać jego największym szczęściem, stał się dniem jego największej tragedii. I z każdą chwilą nieuchronność tej tragedii potężniała, i młody Józef nie miał już w sobie nadziei. Patrzył na pannę młodą, patrzył, jak wiruje, przekazywana od chłopaka do chłopaka. Patrzył, jak kręci się w rytm jego muzyki, jak obracają się wokoło jej jasne warkocze, jak drżą płatki w jej kwietnym wianku. Widział jej nieobecne, skupione na obrzędzie oczy. Panna młoda była przekazywana kolejnym tancerzom, z każdym przekazaniem zbliżała się do czekającego przy drzwiach pana młodego. Już opuściła swoją rodzinę, już tańczyła z krewnymi młodego, już była blisko niego. Józef widział, jak jej pierś faluje od przyśpieszonego tańcem oddechu, widział jej oczy, nieobecne i bezwiednie omiatające izbę.
I grał pięknie młody Józef Wicher i z każdym pociągnięciem smyczka zaciskał zęby, by się nie rozpłakać. A każde pociągnięcie smyka, każdy dźwięk rzucony pod stopy tańczących, każde brzmienie przydeptywane butami panny młodej przybliżało jego nieszczęście.
Za to szczęście winieneś Bogu podziękować.
Grał na jej weselu, choć ją chciał poślubić.
A odtąd swą bratową może tylko lubić. Józef Wicher grał i patrzył, jak dziewczyna, którą kocha, wychodzi za innego. Widział ją w tańcu i nic nie mógł zrobić, mógł tylko grać, mógł grać najlepiej. I widział, jak Maria zbliża się do jego brata, Franciszka, widział, jak ten czeka. I widział, że Franciszek też oczy ma lekko zamglone, jakby nie cieszył się swym szczęściem. I wiedział Józef, że pozostali weselnicy nie zauważą tego, co dokonuje się teraz pomiędzy Franciszkiem, Józefem a piękną Marią. Wiedział, że ten dramat muszą przeżyć sami, każde po swojemu. Józef grał, bo tylko on mógł. Franciszek właśnie się żenił, Jakub był ojcem pana młodego i nie wypadało, by przygrywał. A Jan, pierworodny syn Jakuba Wichra, od kilku lat nie żył. Wichrowie nie chcieli na swoich weselach obcych muzykantów, nie chcieli, by ktoś wkradał się do ich rodziny i kaleczył odwieczne obrzędy nieudolnymi, bo nie Wichrowymi oberkami. I tak padło na Józefa. I grał, bo musiał grać, i grał, choć to on chciał tańczyć i czekać na roztańczoną Marię, czekać pod drzwiami na miejscu Franciszka. Ale los inaczej się potoczył, wyrzucił Józefa ze swych torów. I w samotności weselnego oberka Józef przeżywał swoją największą tragedię.
A teraz swą bratową może tylko lubić. Już kolejny z gości weselnych tańczył z Marią. Już coraz bliżej było do chwili, gdy Maria trafi w ramiona Franciszka. Józef grał i jedyne, co mógł zrobić, to grać najpiękniej. Już było po wszystkim. Maria spotkała się z Franciszkiem, wymienili spojrzenia. Wyciągnął ku niej ręce i spletli się w rytualnym tańcu. Tańcu, który możliwy był dzięki grze Józefa. Ale nie tańczyli jak młode pary na weselach. Tańczyli sztywno, jak kukły. Nie uśmiechali się do siebie, nie patrzyli sobie w oczy. On, z perełkami potu na czole, toczył wzrokiem po ścianach. Ona, w przekrzywionym wianku, z którego wypadły pojedyncze gałązki ruty i rozmarynu, wzrok miała utkwiony w ramieniu pana młodego. Okrążali salę, podrywani do następnego obrotu kolejnym zacięciem smyka. Oberek nie chciał się skończyć, Józef grał kolejne kolana, jakby miał nadzieję, że młodzi jednak się rozejdą, że rozluźnią uścisk i każde pójdzie swoją drogą. Jakby miał nadzieję, że przedłużając grę, podsyca swoje szanse. Ale te szanse topniały z każdą chwilą. Wreszcie taniec dobiegł końca i nie dało się go dłużej przeciągać. Józef wziął ostatni akord, bębnista hałaśliwie zakończył bębnienie, dając młodej parze czas na zwolnienie tempa. Maria i Franciszek usiedli na wspólnym miejscu, czekającym na nich od początku wesela. Następna brama została przekroczona.
A teraz swą bratową może tylko lubić. Kolejne nadzieje legły w gruzach. Upadł i Józef, osuwając się ciężko na stojącą pod oknem ławę. Obok niego dyszał Stefan Konopka. Zmęczony odstawił bęben w kąt. Cykacze zadrżały lekko. Goście weselni pochylili się nad talerzami. Józef tracił kolejne nadzieje. Wpierw myślał, że któreś z młodych nie przyjedzie do kościoła, z bijącym sercem czekał pod dzwonnicą, licząc, że panna Maria w ostatniej chwili zrezygnuje. Zdarzało się tak kilka razy i kościół w Kadzidle pamiętał takie przypadki. Ale dojechali. I Maria, i Franciszek. Potem Józef miał nadzieję, że Maria się nie zgodzi albo że Franciszek nie powie „tak” przy ołtarzu. I na takie dramaty napatrzył się stary kadzidlański kościółek. Ale wszystko odbyło się zgodnie z odwiecznym porządkiem. Może Maria przytakiwała trochę cicho, ale jednak przytakiwała. Wyszli z kościoła jako mąż i żona. Ale Józef wiedział, że przejście od panieństwa i kawalerstwa do małżeństwa nie kończy się w kościele. Że jest wesele i podczas niego obie rodziny przeprowadzą młodych na drugą stronę. I mijali następne bramy weselne, przybrane kwiatami. I pan młody dawał stojącym przy bramach stosowny wykup. I weszli do domu weselnego, i rozpoczął się taniec. Dwie rodziny siedziały przy oddzielnych stołach. Udawały, że się nie znają, że poznają się dopiero wtedy, kiedy młodzi połączą się do końca. Trwały przyśpiewki i przekomarzania. Jakub Wicher prześpiewywał do matki Marii, ojciec Marii odpowiadał Wichrom. I zaczął się taniec. Siedmiu kawalerów przekazywało Marię Franciszkowi. Przy każdej zmianie była krok bliżej, coraz bliżej Franciszka. Józef, grając, widział, jak ucieka z niej Maria Kądziela i jak wstępuje w nią Maria
Wichrowa. I grał, bo grać musiał, bo wiedział, że sami muszą się rozmyślić, że sami muszą podjąć decyzję. Gdyby nawet przerwał granie, to i tak by nic nie zmieniło. A z każdym tancerzem Maria była coraz bardziej Franciszkową Wichrową. I coraz mniej Józefowa Wichrową, coraz mniej i mniej. I przeszli przez kolejną bramę. Już zasiedli na przystrojonych krzesłach u szczytu stołu. Już odpowiadali na toasty rodziny. Już jedli razem i jako para wysłuchiwali przyśpiewek. A Józef siedział z boku i czekał na cud.
A teraz swą bratową może tylko lubić. Mógł Marię tylko lubić i tylko jako bratową. A przecież ją kochał. Wszystko zaczęło się wczesną wiosną. W Rokicinach szybko zrobiło się ciepło, szybko odtajały drogi. I szybko nadeszła miłość. Ugodziła dwóch kawalerów naraz. Franciszka i Józefa. Na pierwszym weselu po Wielkanocy pojawiła się Maria z Prawsi. Spotkali się na tym weselu, zaproszeni we troje przez złośliwy los. I Józef tańczył z Marią, i Franciszek. A potem znów Józef, i znów Franciszek. A Maria do jednego się śmiała i do drugiego. Dla jednego była miła, dla drugiego życzliwa. Żadnego nie wyróżniała, ale żadnego nie odtrącała. A potem we dwóch, jak to bracia, odprowadzali ją do Prawsi. A kiedy doszli pod dom jej ojców, to ona chciała ich odprowadzić. I znów między polami szli gęsiego do Rokicin. Była pełnia, rzucali długie cienie. Józef szedł z tyłu i patrzył na kołyszący chód Marii. Na ściągający ją w talii gorset, na warkocze, które co chwila odrzucała. Na długą szyję, na której kładły się nocne cienie. A Franciszek szedł przodem. I czuł na plecach oddech Marii, słyszał bicie jej serca, słyszał to wszystko i się zachwycał. Doszli do Rokicin i postanowili Marię odprowadzić. I znów szli gęsiego, znów przez pola. Tym razem Franciszek patrzył, a Józef słuchał. A Maria stąpała lekko między nimi. I wtedy serca w nich trzepotały, rozbijały się między żebrami. I nie wiedzieli, czy to chłód wiosennej nocy, czy coś innego. I nie wiedzieli, że za to trzepotanie przyjdzie im wszystkim, przyjdzie całej trójce drogo zapłacić. A potem nadchodziły kolejne dni. I Józef w tajemnicy przed Franciszkiem wymykał się do Prawsi i wywoływał Marię z domu. Gwizdał pradawnego oberka, oberka Madejowego. Gwizdał go jak słowik, że nikt poza Marią nie wiedział, że jest to umówiony sygnał. I wychodziła Maria na pola, na pola, gdzie nie można się było ukryć. I szła, pogwizdując, do lasu, a tam, między jasnymi pniami sosen czekał Józef. I wszystko pachniało żywicą. I mieli pod stopami długie, zrudziale igliwie. I rozmawiali długo, przemawiali się do siebie. Józef przy nikim nie potrafił się tak śmiać, przy nikim nie potrafił patrzeć na świat z taką radością. A potem wysuwali się z lasu osobno i wracali w różne strony, by nie budzić podejrzeń. A następnego dnia w tajemnicy przed Józefem wymykał się z rodzinnego domu Franciszek. I tym samym, starodawnym Wichrowym oberkiem wywoływał Marię. I serca ich biły mocno, i biły w tym samym rytmie. A Maria była piękna. Była kilka lat starsza od Franciszka, była dojrzałą kobietą. Miała jasne włosy, grube, lśniące warkocze. Chodziła tak lekko, jakby cały czas tańczyła. Dumnie wywijała dolną wargę i uśmiechała się samymi kącikami ust. Pięknie śpiewała i nawet gdyby to wszystko potraciła, to i tak by ją kochali. Jakub śmiał się, że muzykanci mogą sobie pozwolić na piękne żony. Że nie muszą się oglądać na ich majątki, na wielkość pól, na spadki. I tak nigdy ziemi nie mieli, i tak nie mieli czasu jej uprawiać. Więc mogli brać sobie żony ładne. I taka była Maria. Miała dwadzieścia pięć lat i jej rówieśniczki już dawno zdążyły znaleźć mężów. Ale nie za nią oglądali się gospodarscy synowie, a nawet jak się oglądali, to ojcowie odwodzili ich wzrok w kierunku mórg ziemi i żyznych zagonów. Bo Maria Kądziela nic nie miała, poza lnianą pościelą, którą haftowała zimowymi wieczorami. Kądziele nie mieli dużo ziemi, nie mieli ziemi żyznej. Biedni byli jak Wichrowie, tylko nie grali po weselach. I trochę minęły Marii lata, i śmiano się w Prawsi z jej staropanieństwa. Aż do rokicińskego wesela, gdzie obtańcowywali ją bez chwili wytchnienia dwaj młodzi Wichrowie. Z Marią Józef chodził na długie spacery, zaszli razem w miejsca, gdzie nigdy osobno nie dochodzili. Długo szli polami na południe, drożyną, z której wiele dziesiątków lat wcześniej wynurzył się Maciej Wicher. Chodzili przez sosnowe lasy i odległe od Rokicin brzeziny. Doszli wreszcie do rzeki i w cieniu zwieszających się olch patrzyli na ciemny, powolny nurt. Moczyli nogi w chłodnej, leniwej wodzie i wygrzewali się na słońcu zanurzeni w wysokiej, soczystej trawie. W tych chwilach szczęścia Józef nie myślał o tym, że po jego śladach chodzi Franciszek, a jego stopy wędrują po śladach Franciszka. Kiedyś zapytał Marię o brata, a ta zamilkła i nie potrafiła mu nic powiedzieć, więc nie pytał, tylko cieszył się darowanymi przez los chwilami. Czuł, że po takich pytaniach Maria mu się wymyka, oddala. Chciał się do niej zbliżyć, a ona stawała się obca. Więc nie pytał, tylko prosił Boga, żeby nie zabierał mu szczęścia, żeby nie zabierał mu Marii.
Po raz pierwszy w życiu Józef się zakochał.
Po raz pierwszy w życiu Józef chciał się żenić.
Choć bał się, że na brata Maria go wymieni. I kiedy myślał o tym wieczorami, przewracając się na sienniku, to odsuwał od siebie ponure myśli. Bał się przewidywać przyszłość, lękał się myśleć o następnych dniach i tygodniach. Leżał, zwinięty w kłębek i prze...
nazirus2411