Nic nie trwa wiecznie - całość.doc

(1163 KB) Pobierz

Tytuł: Nic nie trwa wiecznie

Autor: eutychides

Tytuł oryginalny: Things that Change

Tłumaczenie: Amanda i Aribeth

Beta: Kaczalka, za co bardzo jej dziękujemy ;*

Pairing: Harry/Draco

Zgoda: czekamy

 

Nic nie trwa wiecznie

 

Rozdział I

1.

Kiedy dociera do niego wiadomość, czuje jedynie pustkę. Nie dowiaduje się tego z listu, jakiejś przekazanej notatki czy choćby cichego szeptu z kondolencjami.

Dowiaduje się z nekrologu w „Proroku Codziennym”.

Narcyza Malfoy, lat 41, znaleziona martwa w swoim domu w…

Nie jest w stanie doczytać do końca. Gazeta upada na ziemię, tuż obok jego stóp, ale on tego nie widzi — łzy w oczach zamazują obraz wszystkiego dookoła. Upada na kolana i zamiera w bezruchu, dławiąc szloch aż do chwili, gdy jego nogi drętwieją całkowicie, a słońce zaczyna wschodzić nad Londynem.

Jego rodzina, wszystko, co jeszcze posiadał, odeszła.

A winę za to ponosił Potter

2.

Nadchodzi zima. Tego roku w Londynie jest nadzwyczaj chłodno, śnieg zasypuje chodniki, ulice. On też jest ciągle zmarznięty — swoje palce czuje tylko wtedy, kiedy w kranie leci gorąca woda, co nie zdarza się zbyt często.

Ale on i tak nie czuje tego zimna na zewnątrz, ponieważ w środku już jest martwy.

Nikt nie wysłał jakichkolwiek kondolencji, nawet Snape, który przecież kochał jego matkę, choć ojca jeszcze bardziej. Draco nie jest głupi, wiele razy słyszał odgłosy dochodzące z gabinetu Lucjusza, wtedy, kiedy jeszcze wszyscy byli żywi, kiedy stanowili rodzinę — wtedy Snape przychodził z wizytą do ojca, a matka przemykała po domu, nakazując skrzatom przygotować wystawną kolację z tortem czekoladowym na deser właśnie dlatego, że Draco tak bardzo go uwielbiał.

W zeszłym tygodniu znalazł na śmietniku nadgryzione ciastko czekoladowe. Trzymał je w dłoniach, z ust ciekła mu ślina, a w brzuchu donośniej burczało, ale nie mógł się zmusić, by je zjeść. Nie, kiedy nie było przy nim jego rodziców.

Wciąż się ukrywa, bo oni nadal go szukają. Wychodzi z domu tylko wtedy, gdy jest ciemno, mając na sobie długi płaszcz z kapturem. Jest zbyt wysoki, by uchodzić za kobietę, i zbyt prosty, by udawać starą, zgrzybiałą wiedźmę, a tylko tyle mógłby osiągnąć zaklęciami maskującymi bez wiedzy ministerstwa. Nie zgadza się jednak na przeprowadzkę do mugolskiej części Londynu, choć widzi go codziennie z jedynego, brudnego okna swojego mieszkania.

Ostatnie galeony z ich rodzinnej fortuny leżą przy materacu. Śpi obok nich, wyobrażając sobie, że kupuje za nie możliwość spędzenia jeszcze kilku chwil z rodzicami. Matka, jej samobójstwo na strychu, o którym nikt nie wiedział przez tydzień. Ciało ojca, wrzucone na dno Morza Północnego, zjedzone przez ryby. Poza nim, oboje nikogo nie obchodzą.

— Zawiodłem nas — szepcze. To jego mantra. Semper familia, semper familiae*. Ród Malfoyów jest dosłownie wryty w jego serce i Draco przysięga przed samym sobą, że nigdy, przenigdy o nich nie zapomni.

— Zawiodłem nas — szepcze po raz kolejny, gdy nagle niesiona wiatrem gazeta uderza go w twarz. Chowa ją do kieszeni, po czym znika w mieszkaniu, jak zawsze niewidziany przez nikogo.

Ogłoszenie jest małe i skromne, ale jego treść wydaje się być tym, na co tak długo czekał. Mamy to, czego pragniesz — Rodzinna Apteka Appuleanis, Ulica Śmiertelnego Nokturnu 993. Słowa na papierze przez chwilę drgają, po czym znikają bez śladu.

3.

Apteka znajduje się w jednym z najciemniejszych i najbrudniejszych zaułków Nokturnu, niedaleko stoiska wiedźmy handlującej wyschniętymi ludzkimi dłońmi i zamarynowanymi wątrobami. Draco szczelniej przesłania twarz kapturem — nie chce ryzykować, że ktokolwiek go rozpozna. Wie, że mogli wyznaczyć nagrodę za jego głowę.

Poza tym, boi się. Mijane stare czarownice patrzą na niego w taki sposób, jakby po prostu wiedziały, co zamierza zrobić. Drży za każdym razem, gdy czarodzieje, obok których przechodzi, odwracają się do niego, warcząc lub mrucząc coś nieprzychylnie. Jego płaszcz jest gruby, wełniany i zdecydowanie zbyt duży, a on i tak oblewa się zimnym potem.

Gdy wchodzi do apteki, jest jedynym klientem. W pomieszczeniu panuje ciemność, wszystko, od podłogi po sufit, wyłożone jest panelami i boazerią. Pod ścianami stoi zaledwie kilka półek, zaś na nich jeszcze mniej buteleczek. Z krokwi zwisają suszone zioła, a w kątach porusza się coś włochatego. W całym sklepie unosi się zapach zgniłej kapusty, marihuany i mocnego kadzidła. Ta mieszanka aromatów sprawia, że zaczyna kaszleć, nadal nie zdejmując kaptura.

Nagle coś starego, zgniłozielonego i pokrytego pajęczynami, co do tej pory siedziało za kasą, zaczyna się poruszać.

— Mogę jakoś pomóc? — skrzeczy.

Draco obraca się gwałtownie, czując, że coś ciągnie go za szatę. Odskakuje i widzi przed sobą niewielkiego człowieka, prawie tak pomarszczonego i niskiego jak Flitwick, z brwiami zrośniętymi tak, że zdają się być nie dwoma, lecz jedną, wyjątkowo krzaczastą. Malfoy uśmiecha się nieco ironicznie, patrząc na czarodzieja z góry.

— Nie wiem — mówi po dłuższej chwili ciszy. — Eliksir, którego szukam…

— Jest czarno-magiczny? — odpowiada kpiąco sprzedawca — Podejrzewasz mnie, że rozprowadzam coś zakazanego?

— Ja… — Nie ma pojęcia, dlaczego tak właściwie tu przyszedł. Może z nadziei, może po prostu z desperacji. Może to pomoże mu jakoś zapełnić pustkę, którą czuje od momentu, gdy stracił rodzinę, choćby tylko na kilka minut. Ale teraz, kiedy przypomina sobie, dlaczego jest tutaj, znów zaczyna drżeć. Potrząsa głową.

— Przepraszam, pomyliłem się — mruczy i kieruje się ku wyjściu. Płaszcz i szaty trzepoczą za nim, gdy się odwraca. W tym samym momencie drugi mężczyzna zjawia się przy nim z szybkością żądlibąka, blokując wyjście.

— Och, nie, proszę pana, wiem, jak mogę panu pomóc — uśmiecha się szeroko. Jego oczy świecą się niczym londyńskie niebo, uważnie świdrując przy tym Draco. Odwraca się i idzie zygzakiem przez sklep, by po chwili zniknąć za czerwoną, atłasową zasłoną.

Wraca chwilę później, krzycząc tryumfalnie „Aha!”. Wspina się na ladę obok kasy i przywołuje do siebie Draco kiwnięciem palca.

— Wierzę — mówi, podając mu mały flakonik — że tego właśnie szukasz. — Unosi połowę brwi i odsuwa się nieco do tyłu, jakby zachęcając Draco, by podszedł bliżej.

Malfoy unosi skraj płaszcza i podnosi buteleczkę. Miał do czynienia ze zbyt wieloma eliksirami, zbyt wieloma czarno-magicznymi przedmiotami, by nie wiedzieć, że powinien dotykać ich tylko w rękawiczkach. A teraz, jak na złość, kiedy naprawdę ich potrzebuje, nie ma ze sobą ani jednej.

Uważnie przygląda się fiolce. Jest niewiele większa od jego małego palca, wykonana z wyjątkowo delikatnego szkła o kolorze głębokiego szkarłatu, a woskowy korek zbrązowiał od kurzu i brudu. Etykietka, choć maleńka, jest dość czytelna — równe, wykaligrafowane litery układają się w napis: Semimas fieri.

— Co to jest? — pyta.

— Rozwiązanie wszystkich twoich problemów. Twoich rodzinnych problemów.

Słysząc te słowa Malfoy ma wrażenie, jakby cała krew odpłynęła mu z twarzy. Ponownie zerka na fiolkę i stawia ją na ladzie. Ten człowiek nie może wiedzieć.

— Nie mogę tego wziąć — mówi.

Ale mężczyzny już nie ma.

Tak samo jak sklepu.

Draco stoi na środku ulicy obok budynku, przy którym śnieg usypał się w niewielką kupkę. A na jej środku błyszczy kropla szkarłatu. Sięga ręką po niewielką fiolkę i drży lekko, gdy skóra dotyka lodowato zimnej buteleczki.

W domu, gdy rozpuszcza eliksir w kubku letniej herbaty, ma wrażenie, jakby pustka, którą czuł do tej pory, zaczynała się zapełniać.

Rozdział II

1.

Choć to nie Dziurawy Kocioł, pub do którego Harry wszedł dzisiejszego wieczoru jest równie ciepły, mimo że bardziej zatłoczony. Mieści się w głębi Pokątnej. W tym tygodniu zauważono go już zbyt wiele razy, więc dla wygody i odmiany Ron zaproponował Grotę Nietoperza.

Je swoje frytki z curry i przygląda się gościom, którzy wchodzą i wychodzą. Ma się wrażenie, że interes kwitnie, co może być spowodowane mrozem panującym na zewnątrz. Kiedy otwierają się drzwi, owiewa go chłodne powietrze. Jego curry ostygło a frytki stały się twarde, jednak piwo kremowe wiąż smakuje dobrze.

Wypija je do dna i zamawia kolejne. Podnosi frytkę i zanurza ją w curry, przełamując na pół, aby nabrać więcej sosu. Żuje i żuje i jest szczęśliwy, że siedzi w spokoju.

Nawet jeśli tylko przez chwilę.

Ktoś siada obok niego, zakłócając jego samotność. Barman stawia dwie szklanki kremowego piwa. Jedną bierze nieznajomy, drugą popycha w stronę Harry'ego.

— Harry Potter? — pyta niski głos.

Harry zamyka oczy i przytakuje.

— A jak sądzisz?

Coś brzęknęło. Ktoś zachichotał.

— Tak myślałem...

2.

Bycie aurorem oznacza, pośród wielu innych rzeczy, stałą czujność, przez cały czas i w każdym miejscu. Bycie aurorem zawsze wymaga od umysłu ciągłej pracy.

Jedna rzecz męczy Harry'ego, kiedy siedzi w swoim ciasnym boksie, sortując sprawy. Jest tam, w głębi jego umysłu. Była tam od miesięcy. Gdy wraca do domu, z rękami w kieszeniach peleryny, szurając jesiennymi liśćmi i spychając je do londyńskich rynienek, to nigdy tak naprawę nie opuszcza jego głowy.

Myśli o tym, kiedy mija Grotę Nietoperza. Myśli o tym, kiedy mija drzwi Dziurawego Kotła w mugolskim Londynie. Czasami myśli o tym nawet w metrze.

Tej nocy jednak o tym nie pamięta.

Nie pamięta również o pokonaniu Voldemorta, zniszczeniu ostatniego horkruksa, o walce, w której Neville zabił Bellatrix Black, a Hermiona i Ron ścigali Petera Pettigrew w rezydencji Malfoyów i dla Harry'ego zapędzili go w kozi róg. Nie pamięta tego, ale ma swoich przyjaciół by mówili mu, co się stało, widział ich wspomnienia w myślodsiewni, tak obrzydliwe, jakimi były w rzeczywistości. Nie potrzebuje więcej.

Jednak tej nocy, tej jednej nocy, kiedy odwiedził Grotę Nietoperza — nie pamięta o tym.

Ignoruje to, sądząc, że nic nie znaczy. Pił zbyt wiele przez kilka ostatnich nocy. Jest wystarczająco dorosły, by tego żałować, ale nie dość, by przestać. Ma dwadzieścia lat i idealne życie. Dobrą pracę i jeszcze lepsze perspektywy. Przyzwoite mieszkanie na przedmieściu, które może nie jest hałaśliwe, ale również nie przepełnia go cisza, a także mały, terenowy samochód.

Na obiad zamawia meksykańskie danie na wynos i przed snem prześladuje go zgaga. Północ wdziera się pod chłodne, zgniecione prześcieradło.

3.

Kiedy Harry śni, śni o seksie z kobietą. Spadły mu okulary, więc jej postać jest zamazana a skóra wygląda jak obrazy Moneta — plamy różu na jej policzkach, grubo nałożone, blade i nierówne, większe tu, głębsze tam, farba wciąż podatna pod jego dłońmi. Jej sutki są najpiękniejszymi elementami wychodzącymi spod pędzla z wielbłądziego włosia, małe i jasnobrązowe.

Ujeżdża go, podskakując i kręcąc biodrami. Jego członek pulsuje wewnątrz niej. Zsuwa dłonie w dół, ku łechtaczce, z zamiarem sprawienia przyjemności także i jej, ona jednak odpycha je, więc pozostają na biodrach, masując cienką skórę wokół kości. Jest szczupła, jednak swoje waży.

— Lubisz to? — szepcze. — Być we mnie?

Nigdy nie odpowiada, nigdy. Chce, ale słowa są zniekształcone przez jęki, kiedy kobieta kołysze biodrami, zaciska uda, a jej pochwa kurczy się wokół niego. Jej bluzka jest rozpięta, rozpostarta się na jego klatce piersiowej, po której błądzą dłonie. Przyciska je do mostka, a jej gorący oddech muska mu szyję.

Nigdy go nie całuje. Nie pozwala pocałować siebie. Sięga po nią, jednak ona śmieje się, czasami głośno i szyderczo, a czasami wysoko i powoli.

Jedynymi słowa, które kiedykolwiek mówi, są „Dlaczego ja? Dlaczego ja?”. Budzi się z poczuciem klęski i niezaprzeczalną wonią perfum, która pozostała mu w pamięci. Gardło pali z powodu burrito, a w ustach czuje smak odsmażonej fasolki i taniego piwa, które trzyma w lodówce.

Wtacza się do toalety i zwiesza głowę nad sedesem, nim wlecze się do pracy.

4.

Jest początek grudnia i Harry idzie do domu na piechotę. Nie lubi aportować się bezpośrednio z ministerstwa do mieszkania. Zamiast tego, w każdy pierwszy poniedziałek miesiąca, woli udać się na Pokątną, odebrać rachunki z Gringotta i kupić w sklepie najnowszy egzemplarz „Ilustrowanego quidditcha”. Spędza czas na spacerze wijącą się ulicą, z zadartym kołnierzem i kapeluszem nasuniętym na oczy, po prostu ciesząc się chwilą.

Mimo wszystko, jest samotny. Spędza wieczory oglądając w telewizji mecze piłki nożnej lub wybierając się na obiad do domu Rona i Hermiony w Devon, jednak przez większość czasu raczej się nudzi. Ma nieograniczenie wiele czasu, teraz, kiedy Czarny Pan nie poluje na jego krew.

Mija go cień. Harry mruga i spogląda znad magazynu. Wzdycha i myśli: „Byle nie kolejny fotograf”.

Jednak nie.

Cienie nie człapią tak wolno. Cienie nie chowają się za koszami na śmieci. Cienie nie mają grubych szat, które plątają się i smagają po kostkach.

Harry wsuwa magazyn do kieszeni i kieruje się za cieniem. Nietrudno jest złapać coś idącego tak wolno, nawet jeśli to coś próbuje umykać w boczne uliczki za sklepami. W zagłębieniach kostki brukowej są kałuże i ślady odcisków stóp mówią Harry'emu dostatecznie dużo. Gruba, średniej wielkości stopa. Kroki pozwalają mu sądzić, że to mężczyzna, jednak posiadają dziwnie nierówne wcięcia, tak, jakby... z jakiegoś powodu ten ktoś zataczał się.

Zastanawia się, czy Crabbe albo Goyle wciąż żyją. Nigdy nie zaprzątał sobie głowy myśleniem o nich, nawet w czasie wojny, jednak to było coś, do czego byliby zdolni.

Kałuża rozpryskuje się pod jego adidasami, kiedy rusza, śledząc podejrzanego, jakby wykonywał służbowe zadanie. Uśmiecha się szeroko, jego klatka piersiowa unosi się pospiesznie, a krew pulsuje w żyłach.. Ożywcze, rześkie, chłodne powietrze na jego twarzy. Jest blisko, wystarczająco blisko, aby złapać podejrzanego. Odwraca go, ale mężczyzna jest cięższy niż przypuszczał.

Zamiera i traci na chwilę oddech, gdy widzi potargane kosmyki blond włosów i szeroko otwarte szare oczy.

— Toxicodendrus!

Harry wrzeszczy, kiedy na jego ciele wyskakuje paląca wysypka. Swędzenie powoduje, że zaczyna się drapać, przez co jego twarz pokrywa się pęcherzami. Upada na ziemię, jęcząc i wijąc się, próbując zedrzeć z siebie ubranie, ociera się ciałem o szorstkie kamienie. Wszystko, wszystko płonie, jakby tysiąc mrówek gryzło go w tym samym momencie.

Nie ma czasu, aby żałować, że stracił Malfoya z oczu, dopóki nie leży u Świętego Munga, pokryty gorącymi okładami od czubka głowy do końcówek palców.

* „Zawsze rodzina, zawsze ród”

Rozdział III

1.

Dopiero tydzień później uzdrowiciele ze Świętego Munga wypisują Harry’ego ze szpitala. Kilka następnych dni spędza na przeszukiwaniu dokumentów zgromadzonych w ministerstwie, tworząc listę właścicieli wszystkich nieruchomości na Ulicy Pokątnej oraz otaczających ją ze wszystkich stron bloków. Oczywiście, większość z nich okazuje się podejrzanymi osobnikami ze zbyt dużą ilością kotów i wolnego czasu i tylko niektórzy są skłonni do współpracy i ujawnienia, komu wynajmują mieszkania, nawet gdy Potter pokazuje im legitymację aurora.

Gdyby kiedyś istniała wersja Mapy Huncwotów, która pokazywałaby Ulicę Pokątną, teraz byłaby mu bardziej przydatna niż kiedykolwiek.

Nikt nic nie słyszał na temat Dracona Malfoya od dziewięćdziesiątego ósmego, kiedy to widziano go w Lincolnshire w towarzystwie ciemnowłosego mężczyzny o ziemistej cerze — Harry po prostu wie, że to był Snape. Ale od tamtej pory wszelki ślad po Malfoyu zaginął. Ministerstwo wysłało mu kilka nakazów stawienia się przed Wizengamotem, ale jako że wszystkie pozostały bez odpowiedzi, zaniechano jakichkolwiek prób schwytania go.

Dlatego właśnie Potter postanawia coś z tym zrobić. Niuchacz ciągnie gwałtownie smycz, wydając z siebie dźwięk podobny do sapiącego jęku. Harry wzdycha i szarpie lekko, mrucząc cicho:

— Mam nadzieję, że się nie mylisz. — Stracił bowiem jeszcze kolejny tydzień na kompletowaniu przeróżnych papierów, zanim Departament Użytkowania Istot Magicznych w Dobrych Intencjach (prowadzony przez jedną, podstarzałą już czarownicę) zezwolił mu na pożyczenie niuchacza.

W miejscu, do którego kieruje go stworzenie, nie ma żadnych drzwi. Trzy razy był już w tym budynku, nie znajdując niczego. Za pierwszym razem jakaś wiedźma zagroziła, że jeśli natychmiast nie wyjdzie, wykastruje go jednym zaklęciem, za drugim spotkał starego czarodzieja, który z uporem pytał się o cenę czekolady, o której Harry nigdy nie słyszał, a za trzecim razem natknął się na kobietę, trzymającą na rękach niemowlę, podczas gdy drugie dziecko zaciskało kurczowo piąstki na jej fartuchu. Dziewczyna przypominała mu Dafne Greengrass z Hogwartu i Potter ma nadzieję, że to nie ona, choć gdzieś w głębi duszy po prostu wie, że się nie pomylił.

— O tym nie wiedziałem — szepcze do niuchacza, który unosi na niego podekscytowany wzrok. Potter wyjmuje różdżkę i nakreśla nią kwadrat w powietrzu, mrucząc przy tym zaklęcie. Czar odbija się tuż obok jego ucha, z lekkim brzęczeniem uderzając w znajdującą się za Harrym klatkę schodową. — Cóż — mówi — wydaje mi się, że ktoś nałożył na tę ścianę zaklęcie zabezpieczające. — Rzuca niuchaczowi niewielki złoty pierścionek i ten natychmiast podskakuje, łapiąc go w powietrzu i krusząc w zębach niczym pies gryzioną kość. — Wygląda na to, że miałeś rację.

Używa zaklęcia burzącego, rozbijając ścianę kawałek po kawałku, a wokół niego unosi się chmura pyłu i niewielkie, odłupane kawałki gruzu. Przebicie się na drugą stronę jest żmudne i wyczerpujące, a słony pot zalewa mu oczy, ale w końcu Potter przedostaje się do jakiegoś pokoju.

To dobry znak.

Chociaż, kiedy do jego uszu dociera płacz dziecka, nie jest już tak bardzo tego pewien. Wręcz przeciwnie. Jego serce zmienia się w kamień. Zawsze musi coś schrzanić, gdy podejmuje akcję aurorską w terenie, po prostu zawsze. Właśnie rozwalił ścianę w domu jakiejś biednej czarownicy tylko dlatego, że wydawało mu się…

Po chwili zauważa krew — zakrzepłe i pociemniałe plamy na tanich dywanach i parkiecie. Całe mieszkanie cuchnie nią i kałem. Harry bierze głębszy oddech i odór ten niemalże go dusi.

Niuchacz przysiada na tylnich łapach i skamle cicho. Zaczyna się nieco kręcić, jakby chciał się wycofać, uciec z tego… tego miejsca zbrodni.

Harry czuje, jak jego wnętrzności zamieniają się w sopel lodu. Wyciąga przed siebie różdżkę i upuszcza smycz niuchacza na ziemię. Rzuca na mieszkanie szybkie zaklęcie ochronne i naprawia stworzoną wcześniej dziurę w ścianie. Podejrzewa, że właśnie gdzieś na niej muszą znajdować się jakieś drzwi, najprawdopodobniej ukryte za pomocą magii. A biorąc pod uwagę wygląd całego mieszkania, jest to zapewne czarna magia.

W Anglii na wolności przebywa wielu czarodziejów kryminalistów, wliczając w to kilku śmierciożerców. Amycus Carrow, Rabastan Lestrange. I teraz, wnioskując z raportów, które Harry ostatnio przeglądał, także Draco Malfoy.

Stąpając najciszej, jak tylko może, rozgląda się po mieszkaniu, kierując się wszechobecnymi plamami krwi. Wyglądało na to, że od pewnego momentu ciało było ciągnięte po ziemi. Sądząc po drażniącym zapachu, od chwili zabójstwa nie minęło zbyt wiele czasu. Wodzi uważnie wzrokiem po mijanych pomieszczeniach, rozglądając się na wszystkie strony, zanim do jakiegokolwiek wejdzie. Zupełnie jak na treningu aurorskim. Czuje, jak przyspiesza mu puls, a serce bije coraz szybciej. Mówią, że nie ma nic bardziej stresującego niż praca w terenie, a ta sytuacja wydaje się Potterowi bardziej zbliżona do tego terminu niż jakakolwiek wcześniej w całej jego karierze zawodowej.

Płacz dziecka staje się coraz głośniejszy. Harry próbuje go ignorować, choć wydaje mu się on dziwny, zupełnie inny niż płacz córeczki Billa i Fleur, która ma już prawie rok. Jaki chory sukinsyn porywa dzieci i tak je dręczy? Wnętrzności Pottera mimowolnie zaciskają się w supeł. W powietrzu unosi się coraz intensywniejszy miedziany odór. Podłoga skrzypi cicho, gdy Harry następuje na jedną z desek. Podchodzi do zamkniętych drzwi, na których urywa się długa, czerwona smuga.

Bierze głęboki oddech i naciska klamkę.

2.

Od razu widać, że to właśnie tutaj morderca przywlókł ciało. Harry cofa się, gdy uderza w niego zapach kału, moczu, niemytych ciał i krwi, krwi, krwi. Ale w tym smrodzie jest coś jeszcze, coś, co przypomina mu aromat talku, unoszący się w łazience w Norze.

Tutaj też zapewne znajduje się dziecko. Gdy tylko Potter otwiera drzwi jednym kopnięciem, płacz staje się jeszcze donośniejszy, ostrzejszy, jakby bardziej rozpaczliwy.

— Pieprzony sukinsynu! — krzyczy Harry, wpadając do środka i…

Niemal przewraca się, zahaczając o rozrzucone na podłodze, zakrwawione prześcieradła.

Malfoy leży na łóżku, zwinięty w kłębek wśród ubrudzonej krwią pościeli i ręczników, trzymając dziecko w ramionach. Niemowlę wymachuje różowymi rączkami, których kolor silnie kontrastuje z bladością na twarzy Malfoya i przygaszonym spojrzeniem, jakie kieruje na Pottera.

— A więc mnie znalazłeś — mówi powoli i apatycznie, zupełnie jakby był pod wpływem środków uspokajających. Powieki same mu opadają, a pod oczami ma ogromne, fioletowe worki. Przekręca się odrobinę, przekładając leżące na jego ramieniu niemowlę.

— Ty pieprzony gnojku, czyje dziecko porwałeś? — warczy Harry z wściekłością. Podchodzi do Malfoya i przykłada mu różdżkę do gardła. — Gadaj albo wezwę pomoc.

Draco nie wydaje się być zaniepokojony wycelowana w siebie różdżką, wręcz przeciwnie, zaczyna się śmiać suchym, nieco charczącym głosem. Podciąga się do pozycji siedzącej, krzywiąc lekko z bólu.

— Zastanawiałem się, jak długo zajmie Wybrańcowi odnalezienie mnie.

Harry jeszcze mocniej przyciska różdżkę, przez co Malfoy odchyla głowę w tył, uśmiechając się drwiąco.

— Za chwilę wezwę pieprzone wsparcie, jeśli nie oddasz mi tego dzieciaka, żebym mógł je zwrócić rodzicom, których zamordowałeś.

I nagle wszystko zaczyna iść nie tak jak powinno.

Potter podświadomie spodziewa się, że Draco uniesie lekko kąciki ust i wymruczy jakąś klątwę albo użyje niewerbalnego Accio, przywoła swoją różdżkę, zaczną się pojedynkować, aż w końcu Malfoy rzuci dzieciakiem, rozbijając mu głowę o ścianę i deportuje się, zupełnie tak, jak to miało miejsce, gdy widzieli się po raz ostatni. Litość, którą niegdyś czuł w stosunku do Malfoya i która z czasem przerodziła się w nienawiść, pojawia się znowu, gdy chłopak niespodziewanie wybucha płaczem.

Harry prostuje się, czując, jak jego pewność siebie zaczyna się chwiać na widok Draco, pochlipującego, pociągającego nosem, mocno tulącego niemowlę do swojej piersi oraz łez spływających po jego bladej twarzy.

— W porządku, Malfoy, mam dla ciebie propozycję. Oddaj mi dziecko, a nie zawołam nikogo — mówi, podchodząc krok do przodu.

— Ono… jest moje — mruczy Draco.

— Że co?

Jego oczy są podkrążone, łzy płyną po policzkach i brodzie.

— Mówię przecież, że jest moje.

— Słucham?

— Do cholery, Potter, dziecko jest moje i… — Malfoy dostaje czkawki, a niemowlę zaczyna płakać jeszcze głośniej. Draco kołysze je w ramionach, ale ono nadal wymachuje rączkami i nie przestaje łkać. Tobołek przyciśnięty do jego klatki piersiowej wierci się coraz bardziej, podczas gdy Malfoy próbuje uspokoić dzieciaka, mrucząc zdławionym głosem coś, czego Harry nie rozumie.

— Ty… — Potter potrząsa głową, przypatrując się pokojowi i wszechobecnej krwi. — Ale… Kto chciałby z tobą...? I co zrobiłeś potem, zamordowałeś matkę?

Wreszcie otrzymuje taką reakcję, jakiej od Malfoya oczekiwał. Blondyn podnosi głowę i patrzy na niego z szyderczym uśmieszkiem na twarzy.

— Według ciebie to w moim stylu, prawda, Potter?

— Myślę, że byłoby lepiej, gdybyś zgłosił to ministerstwu…

— NIE!

Lampa wisząca za Harrym rozpryskuje się na kawałki. Potter robi unik, ale kilka odłamków i tak ociera się o jego szyję i mężczyzna czuje, jak pojawia się tam krew, zupełnie jakby to był pot. Krzyk rozbrzmiewa w jego głowie, jest głośniejszy nawet od płaczu dziecka. Malfoy mruczy coś do niemowlęcia, szepcząc niezrozumiale, i Harry ma wrażenie, że tylko im przeszkadza. Nerwowo przestępuje z nogi na nogę.

— Więc jest twoje? — pyta. — Ale… dlaczego tu jest aż tyle krwi?

Draco unosi na niego wzrok i mruga powoli, obserwując go zmęczonymi oczyma. Przestał już płakać, ale jeszcze od czasu do czasu pociąga nosem.

— Nie domyślasz się? — pyta, cedząc słowa, ale jego głos załamuje się w pewnym momencie i Harry musi się dobrze skupić, by go usłyszeć.

— O czym ty mówisz? — wzdycha. Nawet jeśli on dorósł od momentu ukończenia Hogwartu, pokonując Voldemorta i zdobywając normalną pracę, Malfoy nadal pozostał tym samym skończonym kretynem. Poza tymi momentami, gdy powodował, że Harry czuł w środku dziwny ucisk w niechętnym odruchu współczucia.

Draco kładzie dziecko na łóżku obok siebie. Krzyżuje nogi ukryte pod górą koców i zamyka na chwilę oczy. Potter widzi mgiełkę jego oddechu i uświadamia sobie, jak jemu samemu jest zimno. Słyszy dochodzące zza drzwi drapanie niuchacza, gdy ten przeszukuje resztę mieszkania.

— Naprawdę sądzisz, że ktokolwiek przespałby się teraz ze mną? Boże, uznano mnie za pieprzonego kryminalistę i wie o tym cały świat! Jestem poszukiwany przez ministerstwo, jeśli jeszcze tego nie zauważyłeś, Potter.

Harry z trudem powstrzymuje się, by nie rzucić w Draco jakąś klątwą za ten komentarz.

— Daj mi choć jeden powód, dla którego nie miałbym na ciebie donieść choćby nawet teraz?

Blondyn rzuca szybkie spojrzenie na dziecko. Przesuwa delikatnie palcami po kocykach, w które jest otulone, po czym spogląda na Harry’ego wilgotnymi oczyma.

— Ona jest wszystkim, co mi zostało, Potter — szepcze. — Jedyną moją rodziną… Proszę…

Harry podchodzi tak blisko, że uderza nogami o łóżko. Do jego nozdrzy dochodzi mocny zapach krwi i moczu.

— Więc czemu — pyta ostrożnie — w całym twoim mieszkaniu jest pełno krwi?

— Och, nie przejmuj się, część kuchni jest całkiem czysta — odpowiada Draco, unosząc drwiąco kąciki ust.

— Malfoy… — syczy Potter przez zaciśnięte zęby.

Draco wpatruje się w niego przez dłuższą chwilę. Jego twarz jest spokojna, usta zaciśnięte w wąską linię. Pierś unosi się i opada w rytmie oddechów, a jabłko Adama porusza się, gdy mężczyzna przełyka ślinę.

— Bo to moja krew — mówi w końcu.

Świat czarodziejów znany jest z dziwnych rzeczy. Wręcz nadprzyrodzonych rzeczy, które zdarzają się każdemu, kto umie posługiwać się magią, i czasami nawet dla tych, którzy się na tym nie znają. Mimo to Harry poznał wiele owych rzeczy w ciągu ostatnich kilku lat — Hogwart nauczył go dużo, a prawdziwe, codzienne życie jeszcze więcej.

Ale nic nie przygotowało go na to, jak zareagować, gdy Malfoy pyta, kto by go dotknął, bo on po prostu wie, wie, kim jest blondynka z jego snów, ta, którą spotkał tamtej nocy w Grocie Nietoperza, i z jego wyliczeń jasno wynika, że od tego czasu minęło równo dziewięć miesięcy.

Rozdział IV

1.

Potter chwieje się, jakby wypił o kilka kremowych piw za dużo. Draco boleśnie przypomina sobie ich ostatnie spotkanie, kiedy to on był po zbyt wielu kremowych.

— Chcesz mi powiedzieć, że... — Kręci głową i śmieje się krótkim, wymuszonym dźwiękiem, który wciąż odbija się donośnie w uszach Draco.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin