Jerzy Pilch - Rozpacz z powodu utraty furmanki.doc

(778 KB) Pobierz

Jerzy Pilch

 

 

Rozpacz z powodu utraty furmanki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Spis treści

 

Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

1. Teoria zwycięstwa

2. Tak jest ze wszystkim

3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

4. Otóż tak

5. Ciche dni

6. Wszystko, czyli mało

7. Teoria słabości

8. Beznamiętny opis lokalu obwodowej komisji wyborczej

9. Magowie ciemnych spraw

10. Nie ma dymu bez teczki

11. Święto

12. Pechowiec

13. Bruderszaft

14. Człowiek z portretem Stalina

15. Powyborczy poranek

16. Idzie skacząc

17. Włamanie do epoki historycznie zamkniętej

 

Część Druga - Jak chodzić

18. Codzienne rozmyślania człowieka mówiącego po polsku

19. Jak chodzić

20. Jeden podpis

21. Jak jest?

22. Marna pociecha

23. Rozpacz z powodu utraty furmanki

24. Tuleja

25. Skarb ukryty w cichym kąciku

26. Ligowa młócka

27. Fiszki Mariana S.

28. Jak Kolumb odkrył Amerykę

29. Zbrodnia Piotra H.

30. Uszy Marty F. i kolana Heleny Z.

 

Część Trzecia - Kraina olbrzymów

31. Widok z mojego boksu

32. Nowela o pierwszym kosmonaucie

33. Młodzi z „bruLionu"

34. Przysyłaj choć puste koperty

35. Już prawie nic

36. Kraina olbrzymów

37. Pożegnalny list miłosny

38. Słownik zabobonów literackich

39. Teoria i praktyka powieści kryminalnej

40. Czarny Kapturek

41. Nagonka

42. Gdy Salman Rushdie zostanie zabity

43. Zrobiony na niebiesko

44. Kosiński

45. Kat

46. Literatura jako klęska

 

Aneks

CZYLI PIĘĆ PAMFLETÓW Z „NaGłOSU" MÓWIONEGO

47. Szał twórczy członka Rady Państwa

48. Ból rżnie serce na żywo

49. Porzućcie wszelką nadzieję

50. Niczym nie przerywana równina

51. My oba to jedna osoba

 

* * *

 

 

 

 

Część Pierwsza - Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

 

1. Teoria zwycięstwa

Dzieje naszego relatywizmu powszedniego rozpoczynają się 31 sierpnia 1980 roku, kiedy to Mieczysław Jagielski, podpisujący Porozumienia gdańskie ze strony rządowej, oświadczył, że pragnie w całej ostrości podtrzymać myśl, iż na tej sali nie ma przegranych ani wygranych. Czyli już wtedy pierwsze i fundamentalne zwycięstwo było w gruncie rzeczy remisem. Rychło jednak okazało się, że remis ten był w zasadzie porażką; często gęsto zaczęły rozlegać się głosy eksponujące najpierw niedoskonałość Porozumień gdańskich, potem zaś ich zupełne fiasko. Czyli zwycięstwo było remisem, który okazał się porażką. Analogiczna chybotliwość ocen miała miejsce i po stronie partyjno--rządowej: w zgodzie ze swymi tradycjami postanowiła ona przekuć klęskę w zwycięstwo i niebawem okazało się, że sierpniowa porażka była zwycięstwem sił reformatorskich, zwycięstwem wspólnym (a więc remisem), zaprzepaszczanym przez prowadzący do klęski brak opamiętania ze strony ekstremistów.

Stan wojenny, który był zwycięstwem komunistów, był w istocie ich klęską. Rozgromienie Solidarności było w istocie jej tryumfem. Wszyscy przegrani stanu wojennego

byli w istocie jego zwycięzcami. Wszystkie przegrane demonstracje stanu wojennego były w swej istocie demonstracjami zwycięskimi. Jedną z takich przegranych, czyli zwycięskich demonstracji opisuje Janusz Anderman (opowiadanie Jeszcze Polska z tomu Kraj świata). W tłumie pokonanych tryumfatorów stoi zagraniczna dziennikarka, która musi rozgryźć ten kraj, myśli przelatują jej przez głowę i nie może się na razie zdecydować na żadną z nich. Klęska, która nie jest klęską; zwycięstwo, które nie jest klęską; klęska, która jest zwycięstwem; klęska, która będzie zwycięstwem; zwycięstwo, które będzie zwycięstwem. Należy przypuszczać, że zagraniczna dziennikarka — jeśli myśli wciąż przelatują jej przez głowę — nadal nie może zdecydować się na żadną z nich. Może zresztą nie zawiódł jej instynkt samozachowawczy i wybrała się tymczasem w bardziej jednoznaczne strony świata.

Stan wojenny został formalnie odwołany, ale w istocie trwał przez całe lata osiemdziesiąte. Nie było go i był jednocześnie. Po schwytaniu ostatnich przywódców podziemia, co było zwycięstwem władzy, natychmiast ogłoszono amnestię, która była świadectwem jej klęski. Wybuchły strajki, które w porównaniu ze zwycięskimi strajkami roku 1980 sprawiały klęskowe wrażenie. Wyglądało to wszystko jak potwierdzenie tezy klasyka o farsowych powtórkach historii i istotnie strajki kończyły się przeważnie kapitulacjami strajkujących, ale kapitulacje te były elementami wielkiego zwycięstwa.

Rozpoczęły się obrady „okrągłego stołu", który był zwycięstwem Solidarności i klęską komunistów, choć był też zarazem zwycięstwem światłych reformatorów partyjnych

i zwycięstwem Solidarności. Czyli był remisem, zwycięskim remisem, ale był też klęską Solidarności, która negocjując i bratając się z komunistami, poniosła porażkę. Zwycięscy uczestnicy obrad „okrągłego stołu", którzy wymogli na komunistach zwycięskie dla siebie i klęskowe dla nich ustępstwa, ponieśli zarazem — siadając do stołu razem z komunistami (którzy w istocie byli górą) — dotkliwą porażkę. Niebawem miało się okazać, że zaszczytna rola negocjatora jest zarazem wstydliwą kartą w'życiorysie, że udział w obradach „okrągłego stołu" należy raczej zatajać, a szczycić się odmową udziału w tych obradach, co wtedy było klęską, a teraz jest sukcesem.

Efektem zwycięskiej klęski „okrągłego stołu" były zwycięskie wybory, które okazały się w najlepszym razie kiepskim remisem. Zwycięski w wyniku tych zwycięskich wyborów sejm był, przy masie zastrzeżeń, sejmem remisowym, przy czym jego remisowość budziła furie i resen-tymenty, jakie zwykły budzić najdotkliwsze klęski. Zwycięski premier okazał się premierem przegranym, ale o jego klęskowym rządzie mówi się teraz jako o rządzie wygranym, który wprawdzie poniósł klęskę, lecz może jeszcze wygra.

W wyborach prezydenckich zwyciężył Prezydent (który lubi wygrywać), ale prawdziwym zwycięzcą okazał się Stanisław T., którego zwycięstwo było klęską wszystkich Polaków. Premier w wyborach prezydenckich poniósł porażkę, ale ponieważ startował jako premier — czyli jako zwycięzca — nie mógł odnieść zwycięstwa.

Polacy już od dawna przestali pozdrawiać się znakiem zwycięstwa, od dawna są już przecież zwycięzcami, a

znaku zwycięstwa używali tylko jako pokonani, którymi nie byli nigdy. Zresztą, jak mawiał ten, który przegrał wszystko, a który po latach być może wyjdzie nawet na remis: w polskim alfabecie nie ma takiej litery. Mylił się on i dlatego przegrał, co nie znaczy, że gdyby się nie mylił, toby wygrał.

Nadeszły ostatecznie wolne wybory, czyli wreszcie nadeszło ostateczne zwycięstwo. Zwycięstwo to, jak wiadomo, nikomu nie przyniosło zwycięstwa. Oczywiście temu, że partia, która wygrała te wybory, przegrywa teraz wszystko, nie dziwią się nawet dzieci. W końcu było to zwycięstwo, które nie było zwycięstwem. Partia, która nie do końca wygrała — przegrywa. To równie oczywiste jak fakt, że ci, którzy zdecydowanie przegrali — wygrywają.

Idzie w tym wszystkim przecież nie o zwycięstwo partykularne, idzie o zasadnicze zwycięstwo Polski. Polska wygrywa. Polacy przegrywają. Znów wychodzi na remis. Remis, który nie jest zwycięstwem. Nie ma zwycięzców i nie ma pokonanych. Remis nie jest .klęską. Klęska nie jest zwycięstwem. Zwycięstwo jest zwycięstwem. Klęska jest klęską. Tak. Tak. Nie. Nie.

1991

 

2. Tak jest ze wszystkim

Za pierwszym razem zawsze wykazywali niezwykłą mądrość, przezorność i dalekosiężny rozum polityczny. Ich tryumf był wtedy doprawdy poruszający, gardła tężały ze wzruszenia, padali sobie — jak przysłowiowi bracia — w ramiona, a gdy śpiewali swe pieśni, dygotały wszystkie możliwe mury, zwłaszcza zaś dygotały mury ościennych imperiów. Przywódcy tych imperiów, słysząc śpiew, czuli się nieswojo, a prawdę mówiąc, przenikał ich wręcz dreszcz strachu. Kto wie — szeptali do siebie — czy nie pora, by zakończyć ciemiężenie i wyzysk. Przywoływali tłumaczy i polecali tłumaczyć słowa pieśni, która dalej wprawiała w dygot sejsmografy. Tłumacze, którzy znali masę języków, ale w żadnym z nich nie mieli nic do powiedzenia, bełkotali coś o pierwszej brygadzie, co przez tak liczne wieki nie rzuci ziemi, skąd jej matka Ukraina. Rozbawieni imperatorzy własnoręcznie łamali im żebra i wysyłali ich natychmiast na jeden z licznych kursów doskonalenia językowego; kursy te były zresztą chlubą imperium, nie tylko nie żądano za nie opłat, ale wręcz ich uczestnikom przysługiwało prawo do korespondencji. Tłumacze w pośpiechu pakowali słowniki i ciepłą bieliznę, a

imperatorzy-ciemiężyciele kładli się spać niespokojni. Ileż to razy tak bywało: kładziesz się spać imperatorem-ciemiężycie-lem, a budzisz już nie taki.

Nazajutrz jednak wszystko było w porządku. Nie tylko nie śpiewali, ale robili to, co zawsze robią za drugim razem: wykazywali niezwykłą głupotę, brak rozwagi i krótkowzroczność polityczną. Gardła nie tężały ze wzruszenia, natomiast wnętrzności skręcały się ze wstydu. Śmiać się chciało.

Tak u nich jest i było ze wszystkim.

Walczyli z najeźdźcami i przyjmowali najeźdźców z otwartymi ramionami. Szczycili się tolerancją i reformami i zaprzepaszczali reformy, i bywali nietolerancyjni. Pomagali Żydom i gromili Żydów. Potrafili w wielkim stylu pokonać zawodowców i haniebnie przegrywali z amatorami. Ich pisarze byli albo wieszczami, albo grafomanami, ich rękodzielnicy — wirtuozami albo partaczami, ich kobiety — świętymi albo grzesznicami. Cieszyli się zasłużoną sławą narodu pijaków, ale przecież bywały wielkie historyczne chwile, kiedy wybijali się na abstynencję. Światowe agencje publikowały wówczas fotografię młodego robotnika o twarzy rozjaśnionej wewnętrznym światłem, który wódką wyborową zrasza trawnik przed strajkującym przedsiębiorstwem. Ale rzecz jasna, gdy zwyciężyli, gdy przez dwa tygodnie wytrwali, natychmiast postanawiali tradycyjnie uczcić zwycięstwo i przez następnych kilka lat nie wiedzieli, co to trzeźwość.

Najzgubniejszą ich cechą jest skłonność do trwania w przeświadczeniu o własnej wyjątkowości. Istotnie, są wyjątkowi: zawsze wtedy, gdy liczą na wzlot, następuje i:

upadek, i na odwrót. Stąd ich fascynacja nieprzewidywal-nością jako atrybutem, stąd ich pociąg do nieprzewidywalnych przywódców, w czym jest zresztą pewna logika: w końcu nieprzewidywalny naród powinien mieć nieprzewidywalnego przywódcę. Im bardziej nieprzewidywalny, tym — w gruncie rzeczy — lepszy.

Stylistyczną zabawę w układanie rozmaitych przeciwieństw ciągnąć można bez końca. Jest to zresztą stara rozrywka polskich inżynierów dusz, z lubością układających tabelę słodyczy i goryczy, mądrości i głupoty, wzlotu i upadku. Tymczasem średnia tych przeciwieństw wiedzie w nieubłagany sposób do piekła przeciętności, do wysłużonej metafory kurzego lotu. Lot ten polega na tym, że nie leci się, lecz krzywo i dość szpetnie skacze. To wiemy wszyscy; jest zatem jakiś wspólny rodzaj wiedzy, od której raz jeszcze można zaczynać.

1990

 

3. Europejczyk w prasłowiańskich gaciach

W cieniu imperium, z kurami, w gaciach prasłowiańskich, Naucz się lubić swój wstyd, bo zawsze będzie przy tobie, I nie odstąpi ciebie, choćbyś zmienił kraj...

Czesław Miiosz

W 35. numerze tygodnika „Wprost" wywiad z Ludwikiem Stommą, profesorem antropologii kultury w Ecole Pratiąue des Hautes Etudes we Francji, autorem świeżo wydanej książki o królach francuskich oraz felietonistą „Polityki". Wywiad nosi tytuł Europejczyk i ozdobiony jest zdjęciem Stommy stojącego na tle na wskroś europejskich zabytków architektury i sztuki. Na fotografii nie ma nawet milimetra kwadratowego, na którym nie występowałyby na wskroś europejskie zabytki architektury i sztuki. Podpis pod zdjęciem głosi: Ludwik Stomma w Sienie. Głównie wszakże kraszą rozmowę ujęte w ramki i wybite tłustym drukiem autocytaty. Cytaty te mają zachęcić czytelnika do lektury całego wywiadu, zapewne równie jak one (cytaty) bezkompromisowego, zdroworozsądkowego i kontrowersyjnego. Cytat pierwszy: „Ludzie już nawet książek o Katyniu nie kupują! No, bo — ile można?" Cytat drugi: „Może zabrzmi to szokująco, ale rozczulam się nad losem wyrzuconego na bruk ubeka".

Oczywiście nie jestem ja aż tak szalony, by polemizować z wywiadem, z osobistymi sądami autora, nie jestem nawet tak naiwny, by uświadamiać mu, iż sam fakt, że mo-

U

że (dziś!) błyskotliwie dywagować na temat paranoi dzisiejszej i paranoi komunistycznej, dowodzi, iż paranoja paranoi nierówna. Każdy, kogo pytają, ma prawo wygadywać rzeczy najdziwniejsze, skądinąd też wiadomo, że obszary świata, na których prawo to bywa kwestionowane, maleją. Problem jednak w tym, że Stomma wcale nie wygaduje rzeczy dziwnych, osobliwych czy — wbrew własnym nadziejom — szokujących. Przeciwnie, wypowiada zbiór poglądów typowych, często wygłaszanych i spotykanych, nader powszechnie — choć w rozmaitych wariantach — funkcjonujących. Znamy wszyscy te obezwładniające i dowodnie świadczące o roztropności narodu transparenty „Komuno, wróć!", te z niebywałych skarbnic mądrości zaczerpnięte aforyzmy, że i za Stalina było lepiej, że jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, że Kościół zajął miejsce PZPR, że dawniej czerwoni, a teraz czarni, że nic się po prostu nie zmieniło.

Ludwik Stomma zapewne bezwiednie okazał się idealnym medium dla tego rodzaju — krążących w powietrzu, w świadomości zbiorowej, w podświadomości mniej lub bardziej powszechnej — poglądów. Wchłonął je i, językowo oraz intelektualnie oszlifowane, z powrotem z siebie na lamach „Wprost" wypuścił. Ponieważ jest to człowiek inteligentny i dobrze piszący — jest też o czym mówić. Zwolennicy wyliczonych szablonów powinni być radzi, że znalazły one tak szlachetną tubę jak europejskie usta Ludwika Stommy.

Powtarzam raz jeszcze: nie polemizuję ze Stommą jako takim, z jego osobistymi upodobaniami i poglądami, polemizuję z pewnymi obiegowymi opiniami, które — moim

zdaniem szczęśliwym trafem — znalazły trybuna w Stommie. Jeśli nawet w grę wchodzi nie ślepy traf, a świadomy zamiar, jeśli autor świadomie postanowił trącić populistyczną strunę — problemu to nie zmienia. Bez względu na to, jak chętnych i licznych słuchaczy ma pogląd, iż oto przeżarliśmy się Katyniem, jest to pogląd fałszywy i w pewnym sensie kiczowaty. Kicz, jak wiadomo, bywa także — a może przede wszystkim — cechą rzeczywistości.

Jedna ideologia zastąpiła drugą ideologię, jedna wersja historii zastąpiła drugą wersję historii. Komuniści dobierali swoje wzorce historyczne — Janka Krasickiego, Hankę Sawicką czy też wyzysk chłopa pańszczyźnianego. „W tej chwili — powiada Stomma — obsesyjnie serwuje się Polakom co innego — generałów Maczka i Andersa, których szanuję i podziwiam, czy też Katyń. Zaręczam jednak, że za rok będzie się to tak samo traktowało jak wcześniej Krasickich, Sawickie i chłopa pańszczyźnianego".

Zaręczam, że wątpię. Aby ta symetria choć w części zadziałała, musiałaby natychmiast ruszyć machina akademii ku czci, mów okolicznościowych, capstrzyków i wieców, musiałyby powstać w szkołach izby pamięci, zawisnąc portrety patronów, musiałyby w prasie zacząć się pojawiać dęte artykuły, repertuar kin kolejny raz musiałby ulec zmianie, zmienić by się musiał program radia, telewizji, że nie wspomnę o takich detalach, jak nowe podręczniki do nauki historii, nowe spisy lektur czy tematy nowych wy-pracowań. A czas? Jak w ciągu roku stworzyć analogię dla dziesięcioleci? Nowe jakości, przywrócone wartości i przypomniane realności same z siebie nie nasycą kraju do przesytu, zwłaszcza że „ludzie już nawet książek o Katyniu nie

kupują". By ten przesyt nastąpił, ich dopływ musiałby być sterowany, ich dystrybucja musiałaby się cechować nieokiełznanym, bo totalitarnym, brakiem umiaru. Tymczasem na razie decyduje rynek. Po prostu istnieje także (prócz innych oczywistych okoliczności funkcjonowania zjawiska) handlowa koniunktura na Katyń. Być może kończy się ona, ale wątpić należy, by przedłużyły jej istnienie odpowiednie wytyczne, uchwały, dyrektywy czy centralnie wytyczone ścieżki szybkiego druku. Oczywiście scena, w której do prywatnego wydawcy przychodzą, powiedzmy, trzej zmęczeni życiem ubecy i cierpliwie mu tłumaczą, że jeśli nie wydrukuje dalszych dziesięciu tysięcy książek o Katyniu, to najpierw, proszę pana, domiar, beknie pan zdrowo, a jak nie, to inaczej pogadamy, oczywiście, taka scena jest na wskroś polską sceną. Dbać jednak należy, by jej prawdopodobieństwo pozostało nikłe. Dbać o to powinni ludzie piszący, być może w jakiejś mierze kształtujący opinię publiczną. Dbać o to powinien zatem także Stomma. Ludziom w obecnej sytuacji należy raczej objaśniać, jak mają postępować z wyrzuconym na bruk ubekiem, a nie rozczulać się nad jego (ubeka) losem. Przykład ten jasno dowodzi, jak zawodne bywa (tak wśród Polaków powszechne) myślenie modelowe. Oto znów nastał nowy reżym, na nic nie bacząc, nieludzko zweryfikował on kadry MSW i szereg nie zweryfikowanych funkcjonariuszy nie ma co do garnka włożyć. Współczują im i rozczulają się nad ich losem humaniści, być może nawet na owianych dyskrecją zebraniach towarzyskich zawiązują się pierwsze komitety obrony. Rzeczywista paranoja jest nie mniej paranoiczna, idzie ona jednak w odmiennym kierunku. Wyrzuceni na bruk

ubecy mianowicie na ogól radzą sobie. Są to przeważnie ludzie zdecydowani, operatywni i przedsiębiorczy, znajdują swe miejsce na bruku rozmaitych firm, spółek i fundacji.

Należy im pozwolić na tym bruku działać. Nie rozczulać się nad nimi, ale też nie domniemywać, że lada chwila w przypływie profesjonalnej nostalgii poczną pałować udziałowców.

Ocalenie pamięci o Polsce Ludowej jest swoistym zadaniem intelektualnym tych, którzy wtedy świadomie oddychali, nawet jeśli było to oddychanie rozrzedzonym powietrzem. Nazwanie tamtej rozrzedzonej rzeczywistości, rozcieńczonej wolności — ale i połowicznego zniewolenia —jest być może potrzebą pamięci, może imperatywem rozumu, a może tęsknym zewem biologii, by powrócić do pierwszych porywów, choć były one za Gomułki zaznawa-ne. Ale przecież definiowanie PRL, ocalanie pamięci o PRL nie może polegać na sugerowaniu, iż teraz mamy do czynienia z prostymi, choć negatywowymi, kontynuacjami tamtego świata.

„Dawniej — powiada Ludwik Stomma — wystawiałem głowę przez okno i patrzyłem na ulicę. Potem czytałem «Trybunę Ludu» i jedno z drugim do siebie nie pasowało. Dziś robię to samo — także nie pasuje". Zachwyca mnie lektura tego fragmentu, bo przecież myśmy tak samo postępowali. Czytaliśmy „Trybunę Ludu" i przez okno spoglądaliśmy na ulicę. Żeby jednak od razu jedno z drugim porównywać? To nawet naszemu pierwszemu sekretarzowi do głowy nie przychodziło...

1991

 

4. Otóż tak

W 50. numerze „Pulsu", w niezawodnej rubryce „Dwa miesiące" (dawniej „Kwartał") Zbigniew Mentzel odnotowuje: „Dwadzieścia dwa miliony miesięcznie wydaje na goryli Jerzy Urban, redaktor naczelny dziennika cotygodniowego «NIE», którego nakład osiągnął już pół miliona egzemplarzy i stale wzrasta. (Przegląd Tygodniowy) informuje, że wśród dziennikarzy krajowych i zagranicznych, tłumnie odwiedzających redakcję pisma, dużym powodzeniem cieszy się przechowywana w archiwum teczka z napisem WYZWISKA. Trafiają do niej wszelkie obelżywe anonimy i listy w rodzaju: «Dziwię się bardzo, towarzyszu Urbanie, przecież jedną nogą jesteś blisko grobu, a jeszcze nie zastanowiłeś się nad swym bydlęcym żywotem. Jak staniesz po śmierci przed Bogiem i co mu powiesz? U nas w zakładzie mieliśmy też podobnego towarzysza. I wiesz, jak marnie skończył? Zmarł nagle w samochodzie, po śmierci był cały czarny i wyglądał jak diabeł»".

Zapewne nie jest to jedyne znajdujące się w archiwalnej teczce przyrównanie Jerzego Urbana do diabła, z pewnością nie jest to też sugestia obelżywa najbardziej, wiadomo, że w polszczyźnie określenia: szatanie jeden, diable

wcielony, ty diabelskie nasienie, należą do obelg łagodnych, bywają wręcz zwrotami pieszczotliwymi, którymi zwłaszcza znękane matki Polki darzą swe nazbyt żywotne pociechy. Każde zresztą polskie dziecko rozpoczyna edukację od nauki wiersza, w którym diabeł zostaje zrobiony w konia przez polskiego szlachcica, rzecz więc trzyma się kupy tym bardziej. Tradycyjny polski diabeł jest tworem wylinialym i nieprzesadnie rozgarniętym i stąd być może bierze się nadmierne spoufalenie narodu z pierwiastkami piekielnymi. Jak mówi przysłowie: Jeden Rokita nie czyni wiosny.

Jednakże w równaniu Urban - diabeł wyraźniej chyba od folklorystycznej widoczna jest filozoficzna tradycja tej kulturowej realności. Jerzy Urban otóż uiszcza comiesięczną kwotę dwudziestu dwóch milionów w obawie przed nieistnieniem, w obawie przed naruszeniem, czy spostponowaniem swego istnienia. A starą formułę, że diabeł jest właśnie nieistnieniem, niebytem, negatywnością, iż jest, jak powiada Kołakowski, „szczeliną nicości w świecie stworzenia", znamy wszyscy. Czymże innym, jeśli nie manifestacją czystej negatywności, jest tytuł wydawanego przez byłego rzecznika pisma? Byłażby to prawda? Byłże-by Jerzy Urban prawdziwym wysłannikiem piekieł? Bylże-by nieprzyjemną szczeliną nicości w świecie naszej rodzącej się w niełatwych warunkach demokracji?

Sytuacja niestety komplikuje się w aspekcie właśnie społecznym. Diabelstwa Urbana nie da się ustalić wyłącznie wysokością pensji jego goryli. Gdyby tak było, wystarczyłoby generalne pytanie: Czy Urban istnieje? Odpowiedź byłaby oczywiście negatywna: Urban nie istnieje, ergo jest

nicością, czyli domeną diabła, pozory zaś, czyli cielesną fasadę swego ziemskiego pobytu, funduje sobie, płacąc ciężki szmal wynajętym karatekom, którzy inkasują banknoty, nie czując siarki. Wiadomo też, że jedyną prawdziwą bronią polemiczną przeciw wystąpieniom Jerzego Urbana było ich ignorowanie, milczenie, każdy bowiem, nawet najbardziej kąśliwy nań atak był w pewnym sensie daremny, nawet z najjadowitszych pocisków umiał on czynić substancję zasilającą jego niepewne — jak to zostało dowiedzione — istnienie. Półmilionowy nakład gazety jest jednak faktem, utrudniającym dalsze spekulacje na temat nicości.

Oczywiście, można by ułatwić sobie zadanie i powiedzieć, że oto Jerzy Urban żeruje na najniższych instynktach, że część narodu spragniona jest igrzysk i to igrzysk plugawych, że tygodnik „NIE" epatuje wulgarnością stylu i ordynarną agresją polityczną, że sprzedaje się, bo naród kupuje na tych samych zasadach „Skandale", „Detektywa", „Kobrę" i parę innych, na wskroś tandetnych piśmi-deł. Można dać taką diagnozę i nie byłoby to wielkim nadużyciem: bez wątpienia niebywale wysoki nakład „NIE" zawdzięcza swą wysokość istnieniu nieśmiertelnych niskich instynktów. Ale w końcu pismo „NIE" jest także pismem politycznym. Jak powiadają niektórzy, jest pismem prawdziwie politycznym, Urban zaś jaki jest, taki jest, ale jest prawdziwy.

Prawdziwość Urbana polegać miałaby na tym, że on, Urban, prawdziwy jest, bo niezmienny. Nie zmienił się, nie przefarbował, był komuchem i dalej jest komuchem, czego nie tai, jest sobą. Otóż nie jestem całkiem pewny, czy Jerzy Urban był rasowym, pełnokrwistym komuchem. Za bardzo

on puszy się swoją komuszością, by stało za tym szczere oddanie idei. Zresztą wysłannik piekieł, nawet jeśli wcieli się w czerwonego, jest przede wszystkim dalej przebranym emisariuszem Złego. Tu, rzecz jasna, należałoby to i owo powiedzieć, czy raczej przypomnieć, na temat wielorakich związków komunizmu z piekłem, ale nawet pobieżny rzut oka wymagałby cofnięcia się jeśli nie do Lucyfera, to przynajmniej do Włodzimierza Iljicza.

Jerzy Urban był przede wszystkim szydercą. Jako szyderca bywał też — w tak zwanych rozsądnych granicach — antagonistą władzy ludowej. O fakcie tym przypominam bez nadmiernej satysfakcji, sam w końcu Urban te niewybaczalne potknięcia młodości czy wieku średniego z powodzeniem naprawił, zostając w latach osiemdziesiątych — jak to on powiada — rzecznikiem polityki Jaruzelskiego. Jest to określenie eufemistyczne, stał się rzecznikiem całej upokarzającej bredni stanu wojennego, być może jego osobisty temperament, kąśliwość jego własnego głosu brzmiały w ówczesnych wystąpieniach donośniej niż ledwo już przecież wtedy dyszący głos systemu. Stąd też zastrzeżenia co do szczerości jego utożsamień z upadłą formacją. We wstępowaniu do upadającej partii nie o partyjność przecież idzie, a o polityczny wybryk. Wizerunek czołowego propagatora przegranej sprawy, zapewne świadomego przegranej, tym więc agresywniejszego, przylgnął do Urbana — tak jak przyrasta każda gęba — nieodwracalnie. Niezmienność czy też stałość poglądów jest więc w tym wypadku nieco wymuszona przez okoliczności.

Zasadnicza sprzeczność w programie (jeśli negatyw-ność jest programem) Jerzego Urbana polega obecnie na

tym, że z jednej strony szczyci się on swoją komunistyczną przeszłością, z drugiej zaś daje do zrozumienia, że teraźniejszość jest prostą kontynuacją dawnego komunistycznego bagna.

Jest on oczywiście zbyt inteligentny, by wikłać się w dialektyczny koszmar byłych towarzyszy, którzy bezbrzeżnie żałując utraconej władzy, szczycą się zarazem jej oddaniem, szczycąc się oddaniem władzy — boleją zarazem, iż gestu tego społeczeństwo nie nagrodziło pozostawieniem im tej władzy. Urban rozstrzyga rzecz prościej. Zmiana systemu jakby zupełnie nie nastąpiła, nastąpiły jedynie zmiany gabinetowe i obecne władze cechują się wyłącznie negatywnymi cechami władz minionych: arogancją, pazernością i uciskaniem ludu. Sprzeczność, polegającą na równoczesnym eksponowaniu zalet upadłego systemu i wad jego rzekomych kontynuacji, rozwiązuje Urban przez działania wybiórcze i najprostszą w świecie demagogię. Lubi na przykład porównywać Gierka i Wałęsę, wzdraga się natomiast przed mówieniem o ekipie, która w końcu była jego ekipą. Efekty tego rodzaju powierzchownych manipulacji równie są powierzchowne.

Pismo „NIE", owszem, ma licznych czytelników, liczba natomiast jego zwolenników, ludzi, którzy w rzeczywisty sposób utożsamialiby się z linią Urbana, jest nikła. Redaktor naczelny czuje ten rozziew, stąd daremne pomysły ze znaczkami, z koszulkami z napisem NIE, ze wskrzeszaniem złudzeń rzeczywistego poparcia społecznego. Ilustrując tę sytuację charakterystyczną dla Urbana tematyką męsko-damską, trzeba by „NIE" porównać do niewiasty wzbudzającej jednorazowe emocje. Przekartkować od czasu do czasu można, nawet z innymi kolegami (i co z tego, że jest ich pól miliona?), ale żeby od razu abonować i przejmować się losem? Ludzie na ogól rzadko przejmują się tym, co czytają. Ostatnio taki fenomen zaistniał ładnych parę lat temu, gdy w Polsce zaczął działać drugi obieg. Lektura „NIE" bywa podobno w niektórych domach lekturą konspiracyjną — ale z pewną dozą ryzyka pozwolę sobie na stwierdzenie, że to nie to samo.

Ataki „NIE" na rzeczywistość nie mają rzeczywistego ciężaru gatunkowego, bo mówią o pozorach rzeczywistości. Jerzy Urban, jakby zafascynowany swym ulubionym politykiem, uprawia czysty populizm po prostu. Anarchia, bałagan, gospodarka, korupcja, blokady, strajki, strajki przerastające swą liczebnością strajki, które się odbywały za komuny. Tak. Ale też nie będziemy raz jeszcze przerabiać abecadła. Przecież tak przenikliwy diagnosta polityczny jak Jerzy Urban wie dobrze, że następnych parę pokoleń i kilkadziesiąt ekip rządzących nie pozna smaku strajku politycznego. A już z pewnością fala strajków, których uczestnicy, nucąc Międzynarodówkę, będą wpisywać na poczesnym miejscu listy strajkowych postulatów przywrócenie zakładowej POP, nie przetoczy się przez ten kraj co najmniej w ciągu najbliższego tysiąclecia. Tak właśnie będzie. Otóż tak.

1991

 

5. Ciche dni

Różne rzeczy można na temat bezpośrednich dialogów Przywódcy z narodem wygadywać: mogą budzić one mieszane uczucia (i budzą), mogą stawać się źródłem zgryzot i konfuzji (i stają się), mogą wzburzać ducha (i wzburzają), mogą mącić odruchy fizjologiczne (i mącą). Prócz tych wszystkich (i licznych innych) możliwości (a może dzięki tym wszystkim możliwościom) jedno jest pewne: bezpośrednie dialogi Zwierzchnika z narodem są zawsze atrakcyjne literacko. Sceny spotkań Przewodniczącego z ludem, któremu przewodniczy, są naładowane estetycznym dynamitem. Literatura i sztuka nie pierwszy raz pokazują wierzącym w złudy politykom prawdziwą hierarchię rzeczy.

Scena, w której rozdrażniona niedogodnościami życia codziennego niewiasta w białym czepku ruga Prezydenta z góry na dół i z powrotem, nie mnie jednemu zaparła dech w piersiach. Było w tej scenie wszystko. Była tam mistrzowska aranżacja kostiumowa i scenograficzna. Z jednej strony nienagannie skrojony garnitur, zapach kosztownej wody kolońskiej i śnieżna biel koszuli. Z drugiej nie pierwszej świeżości kitel, czepek ochronny i dokuczliwy opar nervosolu (rzecz działa się w fabryce lekarstw). Z jednej

strony dramatyczny napór, z drugiej desperacka obrona. Z jednej strony nieubłagana logika zdań rozwiniętych, wielokrotnie złożonych i spektakularnie puentowanych, z drugiej byle jakie barykady defensywnych partykuł. Co też pani... no, ładnie, ładnie... to pani... jakże to tak... no, to nie ma co... ale pani mądrze powiedziała... szkoda... ale... ale...

Pozornie był to dialog, ale też ze względu na całkowite abstrahowanie partnerów od sensu, na zupełne ingorowa-nie argumentacji były to dwa monologi, dwie pieśni, w których nie tyle forma, co treść była ważna. Rytm i melodia. Była to klasyczna rozmowa poddanego z władcą, w której wszakże wszystkie klasyczne szwy zostały rozprute, a treści przenicowane. Poddany, miast złożyć pokłon i dziękczynienie, z matczyną surowością przywołał do porządku Wodza Naczelnego. A więc karnawał, nie miejsce pracy, nie świetlica zakładowa w Polfie, ale arena niecodziennych igrzysk. Była to zarazem rozmowa kobiety i mężczyzny po prostu, bo przecież wszelkie tak istotne i tak decydujące...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin