Gajdar Arkady - Timur i jego drużyna; Katajew Walentin - Samotny biały żagiel.pdf

(1146 KB) Pobierz
Arkady Gajdar
Timur i jego drużyna
Dowódcy dywizji pancernej, pułkownika Aleksandrowa, już od trzech
miesięcy nie było w domu. Prawdopodobnie przebywał na froncie.
W połowie lata przysłał telegram, w którym zaproponował swoim
córkom, Oldze i Żeni, aby resztę wakacji spędziły pod Moskwą, na
letnisku.
Zsunąwszy na tył głowy kolorową chusteczkę, wsparta na kiju od
szczotki i naburmuszona, Żenia stała przed Olgą, która mówiła:
— Pojadę odwieźć rzeczy, a ty tymczasem posprzątaj mieszkanie. Nie
rób głupich min, jak do ciebie mówię, dobrze? Potem zamkniesz
drzwi na klucz i odniesiesz książki do biblioteki. I żebyś nie latała po
kominkach, tylko poszła od razu na dworzec. Aha, z dworca wyślesz
do taty ten telegram. A potem wsiądź w pociąg i przyjedź na
letnisko... Eugenio, będziesz mnie słuchać czy nie? Jestem twoją
siostrą!
— Ja też jestem twoją siostrą!
— Ale ja jestem starsza... a zresztą, tak postanowił tata.
Kiedy na podwórku rozległ się warkot odjeżdżającego samochodu,
Żenia westchnęła i rozejrzała się dookoła. W mieszkaniu panował
nieprawdopodobny rozgardiasz. Dziewczynka podeszła do
zakurzonego lustra, w którym odbijał się wiszący na ścianie portret
ojca.
No, dobrze! Olga jest starsza i trzeba jej słuchać. Ale za to ona, Żenia,
jest podobna do ojca! Ma taki sam nos, jak tata, takie same usta i brwi
i taki sam charakter!
Żenia mocniej przewiązała włosy chusteczką, dla wygody zrzuciła
sandałki, wzięła do ręki ścierkę. Potem ściągnęła ze stołu serwetkę,
postawiła wiadro pod odkręcony kran i schwyciwszy szczotkę, zabrała
się do zamiatania.
Po chwili wesoło buzował płomień prymusa.
Podłoga zalana była wodą. W cynkowej miednicy syczała i pryskała
mydlana piana, a zdziwieni przechodnie spoglądali na bosą
dziewczynkę w czerwonej sukience, która niebezpiecznie wychylona
z okna drugiego piętra, wesoło tarła ścierką mokre szyby.
***
Ciężarówka mknęła po szerokiej, zalanej słońcem szosie. Olga
usadowiła się na wiklinowym fotelu, podłożyła pod plecy tobół z
rzeczami, a pod nogi — walizkę. Na jej kolanach leżał rudy kociak i
bawił się bukietem chabrów.
Po pewnym czasie wyminęła ich kolumna samochodów wojskowych.
Czerwonoarmiści, siedząc na ustawionych rzędami drewnianych
ławkach, trzymali karabiny lufami w górę i śpiewali.
Na głos tej pieśni otwierały się okna i drzwi w domach. Zza płotów i
furtek wybiegała rozradowana dzieciarnia. Dzieciaki wymachiwały
rękami, krzyczały „hurra", rzucały żołnierzom zielone jeszcze jabłka i
niezwłocznie rozpoczynały zacięte bitwy i potyczki, dokonując
bohaterskich ataków na gąszcze pokrzyw i łopianu.
Ciężarówka skręciła w wąską uliczkę i zatrzymała się przed
niewielkim, porośniętym dzikim winem, domkiem.
Kierowca wraz z pomocnikiem zabrali się do wyładowywania rzeczy,
podczas gdy Olga otworzyła kluczem werandę.
Z werandy widać było duży, zapuszczony ogród. W głębi tkwiła
niezgrabna, piętrowa szopa, a nad jej dachem powiewała czerwona
chorągiewka.
Olga wróciła do ciężarówki. Czekała już tam na nią sąsiadka —
ruchliwa i przedsiębiorcza staruszka, zajmująca się sprzedażą mleka.
Od razu zaproponowała Oldze, że doprowadzi domek do porządku,
umyje okna i podłogi.
Kiedy sąsiadka pobiegła do domu po szmaty i wiadra, Olga wzięła
kociaka i poszła do ogrodu.
Wśród liści wisiały podziobane przez ptaki wiśnie, na pniach lśniły
ciepłe strużki żywicy. Odurzająco pachniały czarne porzeczki,
rumianek i piołun. Omszały dach szopy był cały w dziurach, a z tych
dziur ciągnęły się ku górze i niknęły w listowiu jakieś dziwne liny i
przewody.
Olga z trudem przedostała się przez zarośla leszczyny i strząsnęła z
twarzy pajęczynę.
Cóż to? Po czerwonej chorągiewce nad szopą nie było śladu, zamiast
niej sterczał nagi kij.
Nagle w pobliżu rozległy się przyspieszone, trwożne szepty. Ciężka
drabina, która dotąd stała spokojnie, oparta o okienko na strychu
szopy, runęła w dół wśród trzasku łamanych gałązek i grzmotnęła o
ziemię.
Sieć przewodów nad dachem zadrgała. Kociak, przestraszony,
zadrapał dłoń Olgi i fiknął koziołka w pokrzywy.
Olga zamarła w bezruchu, nic nie rozumiejąc. Ale ani wśród liści, ani
za płotem, ani w czarnym kwadracie okna na strychu nic się nie
poruszyło. Panowała cisza.
Olga wróciła na ganek.
— To łobuzy myszkują po sadach — skwapliwie wyjaśniła
mleczarka. — Wczoraj u sąsiadów otrzęśli wszystkie jabłka, złamali
gruszę. Co za młodzież dziś mamy, skaranie boskie! A mój syn,
złociutka, wczoraj poszedł na wojnę i nawet na pożegnanie kieliszka
nie wychylił. Powiedział tylko: „Nie płacz, mamo, do zobaczenia!" i
poszedł sobie, podśpiewując, mój serdeczny... Wieczorem popłakałam
sobie do woli, a w nocy obudziłam się i słyszę, że ktoś łazi po
podwórku. No, myślę, koniec ze mną! Teraz jestem sama jak palec,
nikt mnie nie obroni! Dużo to mnie, starej, potrzeba? Cegłą po głowie
— i gotów! Ale Bóg miłosierny! Połazili, połazili i poszli sobie.
Nawet nic nie ukradli. Tylko beczka tam stała dębowa — we dwóch
jej z miejsca nie ruszysz — to do samej furtki ją przesunęli! Co to byli
za jedni i czego chcieli — sam diabeł się nie rozezna!
Wieczorem, kiedy sprzątanie było skończone, Olga wyszła na ganek.
Ze skórzanego futerału wyjęła ostrożnie biały, lśniący masą perłową
akordeon — podarunek urodzinowy od ojca. Położyła akordeon na
kolanach,
przerzuciła
pasek
przez
ramię
i
zaczęła
dobierać
akompaniament do niedawno słyszanej piosenki:
Ach, gdyby jeszcze raz
zobaczyć twoje oczy,
ach, gdyby jeszcze raz i dwa, i trzy...
Mój miły, nawet nie wiesz,
szybując w groźnym niebie,
jak czekam tu na ciebie
i śmieję się przez łzy.
Pilocie, ach, pilocie,
w swym szybkim samolocie
pomknąłeś hen, daleko, w bój.
Czy przyjdzie dzień wspaniały,
gdy wrócisz zdrów i cały,
gdy wrócisz do mnie, miły mój.
Śpiewając, Olga kilkakrotnie obejrzała się niespokojnie na ciemny
krzak, rosnący tuż przy samym płocie.
Potem podniosła się szybko i, odwróciwszy głowę w tamtym
kierunku, powiedziała:
— Może będzie pan tak uprzejmy i wyjaśni mi, po co pan tu wszedł? I
dlaczego się pan chowa?
Zza krzaka wynurzył się młody mężczyzna w białym letnim ubraniu.
Lekko speszony, pochylił głowę i powiedział uprzejmie:
— Wcale się nie chowam. Po prostu nie chciałem pani przeszkadzać.
Słuchałem tylko, jak pani śpiewa. Sam też jestem trochę artystą...
— I w tym właśnie celu musiał pan przełazić przez płot?
— Przez płot? — obruszył się młody człowiek. — Przepraszam, ale
nie jestem kotem! W płocie brakuje kilku desek, więc pozwoliłem
sobie...
— Rozumiem! — pokiwała głową Olga. — Na lewo od pana jest
furtka. Będzie pan łaskaw wyjść przez nią na ulicę.
Nieznajomy usłuchał bez słowa i zamknął za sobą furtkę na zasuwkę.
Oldze zrobiło się go żal.
— Proszę zaczekać! — powiedziała. — Czy pan naprawdę jest
artystą?
— Nie całkiem — odparł mężczyzna. — Jestem inżynierem
mechanikiem, ale w wolnym czasie śpiewam i gram w naszym
zespole amatorskim.
— Wie pan co? — poprosiła nagle Olga. — Proszę mnie odprowadzić
na dworzec! Miała dziś przyjechać moja młodsza siostra, ale już
późno, ciemno się zrobiło, a jej jeszcze nie ma. Nie boję się iść sama,
ale nie znam dobrze drogi. Nie, proszę nie otwierać furtki, zaraz sama
wyjdę.
Olga odniosła do domu akordeon, narzuciła na ramiona wełnianą
chustkę i wyszła na ciemną, pachnącą rosą i kwiatami uliczkę.
Po drodze prawie nie odzywała się do swego towarzysza. Myślała o
Żeni i była zła i niespokojna. Młody człowiek za to powiedział, że na
imię ma Georgij, na nazwisko Garajew, pracuje zaś w fabryce
samochodów.
Przyszedł jeden pociąg, potem drugi, wreszcie trzeci i ostatni, ale Żeni
nie było.
— Wstrętne dziewczynisko! — wybuchnęła Olga
prawie ze łzami. — Szkoda, że nie mam czterdziestu albo
przynajmniej trzydziestu lat! Może wtedy by mnie słuchała! Ale teraz,
kiedy mam osiemnaście, a ona trzynaście...
— Nie, nie! — żywo zaprotestował Georgij. — Po co pani
czterdzieści lat?! Lepiej mieć osiemnaście, słowo daję! Ale proszę się
nie martwić, siostra na pewno przyjedzie jutro rano.
Peron opustoszał.
Georgij wydobył z kieszeni papierośnicę. W tej samej chwili
przystąpiło do niego dwóch wyrostków i nonszalanckim gestem
wyciągnęło papierosy, czekając na ogień.
— Młody człowieku! — powiedział spokojnie Georgij, zapalając
zapałkę i oświetlając nią twarz starszego z chłopców. — Zanim
zaczniecie pchać mi pod nos swoje papierosy, wypadałoby się
przywitać. Zwłaszcza że mieliśmy już przyjemność się poznać,
prawda? W parku, kiedy pracowicie wyłamywałeś deskę z nowego
ogrodzenia. O ile mnie pamięć nie myli, nazywasz się Michał
Kwakin?
Chłopak odchrząknął i cofnął się, Georgij zdmuchnął zapałkę i nie
patrząc więcej w jego stronę, poprowadził Olgę w kierunku domu.
Kiedy się oddalili, drugi wyrostek wsadził wymiętoszony papieros za
ucho i spytał niedbale:
— A to co znowu za apostoł? Tutejszy?
— Tutejszy — odparł niechętnie Kwakin. — Wujek Timki Garajewa.
Temu Timce to należy się porządny wycisk. Skombinował sobie
paczkę i coś za bardzo szura.
Kwakin urwał nagle, dostrzegłszy na końcu peronu dostojnie
wyglądającego siwego pana, który wsparty na lasce, schodził po
schodach.
Był to, również tutejszy, doktor Kołokolczykow. Chłopcy rzucili się
za nim, głośno wołając o zapałki. Ale ich maniery i wygląd nie
wywarły widać na siwym dżentelmenie korzystnego wrażenia, gdyż
pogroził im z daleka sękatą laską i ruszył swoją drogą.
***
Żenia nie zdążyła wysłać do ojca telegramu z dworca w Moskwie,
toteż wysiadłszy z pociągu podmiejskiego, ruszyła najpierw na
poszukiwanie poczty.
Idąc na przełaj przez stary park i zbierając polne dzwoneczki, znalazła
się jednak zupełnie nieoczekiwanie na przecięciu dwóch uliczek,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin