Karty Na Stół.doc

(823 KB) Pobierz
Agata Christie

     Agata Christie

     Karty na stół

   

    

     Tytul oryginału : Cards on the table

     Wydanie polskie: 1993

     Wydanie oryginalne: 1936

    

    

     Przedmowa autorki

    

     Panuje powszechne przekonanie, że powieść detektywistyczna przypomina wielki wyścig: tu i tam są startujący, a wśród nich - faworyci, na których stawiamy. „Płacisz i wybierasz”. Zasada wyboru w powieści jest i odwrotna niż na torze wyścigowym. Inaczej mówiąc, faworytem jest najmniej prawdopodobna osoba! Wystarczy dostrzec kogoś, kto nie ma żadnych szans popełnienia zbrodni, i w dziewięciu przypadkach na dziesięć zadanie skończone.

     Ponieważ nie chcę, aby moi wierni Czytelnicy odrzucili książkę z niesmakiem, wolę ostrzec ich z góry, że to nie ten gatunek. Jest tylko czterech startujących i każdy z nich spełnia warunki, każdy mógł popełnić zbrodnię. To skutecznie eliminuje element zaskoczenia. Niemniej uważam, że w wypadku czterech osób, z których każda popełniła morderstwo i jest zdolna popełnić następne, napięcie będzie równie duże. Przedstawiam cztery różne osobowości, różne motywy, które mogłyby doprowadzić do zbrodni. Dedukcja musi być zatem czysto psychologiczna, ale nie powinno to zmniejszyć zainteresowania, ponieważ najciekawszy jest właśnie umysł mordercy.

     Mogę dodać jeszcze jeden argument na korzyść tej historii: jest ona jednym z ulubionych przypadków Herkulesa Poirota. Natomiast jego przyjaciel, kapitan Hastings, po usłyszeniu jej rzekł, że jest bardzo nudna! Chciałabym wiedzieć, z którym z nich zgodzą się moi Czytelnicy.

    

     ROZDZIAŁ I

    

     Pan Shaitana

    

     - Drogi panie Poirot!

     Głos był miękki, niski, modulowany - użyty świadomie jako instrument.

     Herkules Poirot odwrócił się na pięcie.

     Ukłonił się i ceremonialnie uścisnął podaną sobie rękę.

     W jego oczach pojawił się niezwykły wyraz. Można by powiedzieć, że przypadkowe spotkanie wzbudziło w nim emocje, jakich rzadko miał okazję doświadczać.

     - Co za spotkanie, panie Shaitana - odpowiedział.

     Zamilkli. Stali naprzeciw siebie podobni szermierzom przed walką.

     Wokół snuł się wolno leniwy, elegancki londyński tłum. Uszu ich dobiegał jednostajny szmer przytłumionych głosów.

     - Kochanie, są doprawdy rozkoszne! - wycedziła jakaś dama tuż nad uchem Poirota.

     - Po prostu boskie, prawda? - doleciało ich z innej strony.

     Była to wystawa tabakierek w „Wessex House”. Wstęp: jedna gwinea, na wsparcie londyńskich szpitali.

     - Drogi panie - powiedział pan Shaitana - jak miło pana zobaczyć! Czyżby chwilowy przestój w pracy? Sezon ogórkowy w świecie przestępczym? A może ma się tu dzisiaj odbyć napad? Ale chyba nie mogę na to liczyć!

     - Niestety, monsieur - odparł Poirot - Przyszedłem tu w celach czysto prywatnych.

     Uwagę pana Shaitany odwróciło na moment Śliczne Młode Stworzenie, mające po jednej stronie głowy masę loków jak u pudla, a po drugiej - trzy rogi obfitości z czarnej słomki.

     - Moja droga - zwrócił się do niej - dlaczego nie przyszłaś na moje przyjęcie? Było naprawdę cudownie! Wyobraź sobie, że mnóstwo ludzi naprawdę zwracało się do mnie! Jedna kobieta powiedziała nawet: „Jak się pan ma” i „Do widzenia”, i „Dziękuję panu bardzo”, ale ona oczywiście była z Garden City, biedaczka!

     Podczas kiedy Śliczne Młode Stworzenie konwersowało z panem Shaitana, Poirot przypatrywał się pilnie ozdobie jego górnej wargi.

     Piękne wąsy, bardzo piękne wąsy, niewykluczone, że jedyne w Londynie, które mogłyby konkurować z wąsami Poirota.

     - Nie są jednak tak bujne - mruknął do siebie. - Nie, zdecydowanie gorsze pod każdym względem. Tout de m?me* [przyp.: fr. Niemniej], przyciągają oko.

     Prawdę mówiąc, cała postać pana Shaitany przyciągała oko - czego zresztą ów pragnął. Rozmyślnie starał się nadać sobie mefistofeliczny wygląd. Był wysoki i chudy, z długą i melancholijną twarzą, mocno zaakcentowanymi i czarnymi jak węgiel brwiami, wąsami o mocno wypomadowanych końcach i malutką, czarną bródką. Jego ubranie było dziełem sztuki, znakomicie skrojone, nasuwało jednak myśl o dziwactwie.

     Każdy zdrowy Anglik zobaczywszy go pragnął gorąco i z całego serca dać mu kopniaka! I każdy, niezbyt zresztą oryginalnie, powtarzał: „To ten cholerny południowiec, Shaitana!”

     Na to żona, córka, siostra, ciotka, matka, a nawet babka czy narzeczona odpowiadała: „Wiem, mój drogi. Oczywiście, jest on okropny. Ale taki bogaty! I te cudowne przyjęcia! I zawsze mówi takie zabawne i złośliwe historyjki o ludziach.”

     Nikt nie wiedział, czy pan Shaitana był Argentyńczykiem, Portugalczykiem, Grekiem, czy też przedstawicielem jeszcze innej narodowości słusznie pogardzanej przez wyspiarskich Brytyjczyków.

     Jednak co do trzech rzeczy nie było wątpliwości:

     Miał luksusowe, piękne mieszkanie w Park Lane.

     Wydawał znakomite przyjęcia: małe, duże, tradycyjne, dziwne i zdecydowanie macabre.

     Prawie wszyscy troszkę się go obawiali.

     Co do uczucia lęku, trudno było określić jego przyczynę. Być może chodziło o to, iż o każdym wiedział trochę za wiele. Zgadzano się też co do tego, że posiadał dziwne poczucie humoru. Ogólnie uważano, że lepiej go nie obrażać.

     Właśnie to jego szczególne poczucie humoru kazało mu dręczyć dziś po południu Herkulesa Poirota.

     - Więc nawet policjanci potrzebują rozrywki? - zapytał. - Studiuje pan sztukę w podeszłym wieku, panie Poirot.

     Poirot roześmiał się dobrodusznie.

     - Widzę, że pożyczył pan trzy tabakierki na tę wystawę.

     Shaitana skinął lekceważąco ręką.

     - Zbiera się drobiazgi tu i tam. Mam parę interesujących sztuk. Nie ograniczam się do jakiegoś szczególnego okresu ani do kategorii przedmiotów.

     - Ma pan liberalny gust - powiedział Poirot z uśmiechem.

     - Ma pan rację.

     Nagle pan Shaitana niespokojnie poruszył oczyma, wykrzywił usta i uniósł brwi tak, iż przypominały odwróconą literę „V”.

     - Mógłbym nawet pokazać panu parę obiektów z zakresu pańskich zainteresowań, panie Poirot!

     - Ma pan zatem prywatne „czarne muzeum”.

     - Phi - pan Shaitana pstryknął pogardliwie palcami. - Kubek, którego używał morderca z Brighton, łom słynnego włamywacza - to dziecinada! Nigdy nie zajmowałbym się podobną tandetą. Zbierani wyłącznie najlepsze okazy z każdego gatunku.

     - A co uważa pan, mówiąc górnolotnie, za najlepsze eksponaty w zakresie zbrodni? - dopytywał się Poirot.

     Pan Shaitana pochylił się i położył dwa palce na ramieniu Poirota.

     - Ludzi, którzy ją popełnili - syknął dramatycznie.

     Brwi Poirota nieznacznie się uniosły.

     - Aha, zaskoczyłem pana! Mój drogi, patrzymy na tę sprawę z diametralnie różnych punktów widzenia. Dla pana zbrodnia jest sprawą rutyny: morderstwo, śledztwo, rozwiązanie i w końcu (ponieważ jest pan niewątpliwie zdolnym człowiekiem) skazanie. Takie banały mnie nie interesują! Nie obchodzą mnie nieudacznicy. Złapany morderca jest kiepskim mordercą. Drugorzędnym. Nie, ja patrzę na tę sprawę z artystycznego punktu widzenia. Kolekcjonuję tylko najlepszych!

     - Najlepszych, czyli...?

     - Tych, którym się udało! Szczęściarzy! Zbrodniarzy, którzy wiodą przyjemne życie, na których nie padł nawet ślad podejrzenia. Przyzna pan, że to zabawne hobby.

     - Inaczej bym to określił.

     - Mam myśl! - krzyknął Shaitana, nie zwracając uwagi na detektywa. - Urządzę obiadek. Obiadek, w czasie którego przedstawię moje eksponaty! To doprawdy niezwykle zabawny pomysł. Nie wiem, dlaczego nigdy przedtem nie przyszedł mi do głowy. Tak - tak, doskonale to sobie wyobrażam... Musi mi pan dać trochę czasu. Nie w przyszłym tygodniu, powiedzmy za dwa tygodnie. Jest pan wtedy wolny? Jaki dzień panu odpowiada?

     - Każdy dzień będzie dla mnie odpowiedni - odparł Poirot skłaniając głowę.

     - Dobrze. Powiedzmy zatem... piątek. To będzie piątek osiemnastego. Zaraz zapiszę w notesie. Naprawdę, ten pomysł cieszy mnie ogromnie.

     - Nie jestem zupełnie pewien, czy mnie cieszy - powiedział wolno Poirot. - Nie znaczy to, że jestem obojętny na pańskie uprzejme zaproszenie, nie o to chodzi...

     - Szokuje to pańską filisterską wrażliwość? - przerwał mu Shaitana - Drogi panie, musi się pan uwolnić z ograniczeń policyjnej mentalności.

     - To prawda, że do morderstwa mam całkowicie mieszczańskie nastawienie - odparł Poirot.

     - Ależ, mój drogi, dlaczego? W wypadku głupiego partactwa - zgadzam się z panem. Ale morderstwo może być sztuką! Morderca może być artystą.

     - Przyznaję panu słuszność.

     - A zatem?

     - Nie zmienia to faktu, że jest wciąż mordercą!

     - Drogi panie Poirot, przeprowadzenie sprawy z najwyższą doskonałością stanowi wystarczające usprawiedliwienie! Pan jest taki prozaiczny. Pragnie pan złapać mordercę, zakuć go, uwięzić i wreszcie skręcić mu kark we wczesnych godzinach rannych. Moim zdaniem morderca, który odniósł sukces, powinien zostać nagrodzony pensją z funduszy państwowych i być honorowany zaproszeniami na obiady!

     Poirot wzruszył ramionami.

     - Nie jestem tak nieczuły na artyzm w zbrodni, jak pan myśli. Podziwiam zbrodnie doskonałą, tak jak podziwiam wspaniałego, krwiożerczego tygrysa. Stojąc na zewnątrz jego klatki. Nie wejdę do środka. Oczywiście o ile nie będzie to moim obowiązkiem. Ponieważ, widzi pan, panie Shaitana, tygrys może skoczyć...

     Shaitana roześmiał się.

     - Wiem. A morderca?

     - Może zabić - powiedział poważnie Poirot.

     - Co za panikarz z pana! Zatem nie przyjdzie pan na spotkanie z moją kolekcją tygrysów?

     - Przeciwnie, będę zachwycony.

     - Odważny krok.

     - Niezupełnie mnie pan zrozumiał. Moje słowa stanowiły ostrzeżenie. Powiedział pan, że pański pomysł kolekcjonowania morderców jest zabawny. Odparłem, że użyłbym innego określenia. To określenie brzmi „niebezpieczny”. Sądzę, że pańskie hobby, panie Shaitana, może stać się niebezpieczne!

     Shaitana uśmiechnął się diabelsko.

     - Więc mogę się pana spodziewać osiemnastego?

     - Jak najbardziej - odparł Poirot z ukłonem. - Mille remerciments* [przyp.: fr. Wielkie dzięki.].

     - Urządzę małe przyjęcie. Proszę nie zapomnieć. Ósma godzina.

     Odszedł. Poirot jeszcze chwilę za nim patrzył, a potem powoli pokiwał głową.

    

     ROZDZIAŁ II

    

     Obiad u pana Shaitany

    

     Drzwi mieszkania pana Shaitany otworzyły się bezszelestnie. Siwowłosy kamerdyner cofnął się i przepuścił Poirota. Zamknął drzwi równie cicho i zręcznie uwolnił gościa od płaszcza i kapelusza.

     - Jakie nazwisko mam podać? - spytał.

     - Herkules Poirot.

     Kiedy kamerdyner otworzył drzwi i zaanonsował Poirota, do hallu napłynął przytłumiony gwar rozmów.

     Shaitana, z kieliszkiem sherry w ręce, wyszedł powitać gościa. Był, jak zwykle, nieskazitelnie ubrany. Tego wieczoru wyglądał jeszcze bardziej mefistofelicznie niż zazwyczaj.

     - Pozwoli pan, że pana przedstawię. Czy zna pan panią Oliver?

     Jako organizator widowiska uradował się na widok lekkiego zaskoczenia Poirota.

     Pani Ariadna Oliver była bardzo znaną pisarką kryminałów i powieści sensacyjnych. Pisała popularne (choć niezbyt gramatyczne) artykuły, jak Pociąg do zbrodni, Głośne zbrodnie w afekcie, Morderstwo z miłości kontra morderstwo dla zysku. Była także gorącą popleczniczką feministek. Gdy w prasie głośno było o jakimś morderstwie, było pewne, że ukaże się wywiad z panią Oliver, w którym pisarka powie: „Gdyby na czele Scotland Yardu stała kobieta, wszystko wyglądałoby inaczej”. Najpoważniej w świecie wierzyła w kobiecą intuicję.

     Poza tym była sympatyczną panią w średnim wieku, przystojną, choć nieco niedbale ubraną, z ładnymi oczami, i wielką ilością nieposkromionych, siwych włosów, z którymi stale eksperymentowała. Jednego dnia miała wygląd intelektualistki, włosy zaczesane z czoła i splecione w wielki węzeł na karku, drugiego dnia rozpuszczone i lekko falujące, jak u Madonny, jeszcze kiedy indziej - masę nieporządnych loków. Tego właśnie wieczoru pani Oliver wypróbowywała fryzurę z grzywką.

     Poirota, którego spotkała wcześniej na obiedzie literackim, powitała miłym, basowym głosem.

     - Nadinspektora Battle’a niewątpliwie pan zna - powiedział Shaitana.

     Na te słowa wysunął się do przodu wielki, barczysty mężczyzna o nieruchomej twarzy. Patrząc na niego miało się wrażenie, że nadinspektor Battle został wyciosany z drewna, co więcej, że drewno to pochodziło z okrętu wojennego.

     Nadinspektor Battle był typowym reprezentantem Scotland Yardu. Zawsze wyglądał solidnie i trochę tępo.

     - Rzeczywiście, znam pana Poirota - potwierdził nadinspektor i na jego kamiennej zazwyczaj twarzy zagościł na chwilę uśmiech.

     - Pułkownik Race - przedstawił następnego gościa pan Shaitana.

     Poirot nie zetknął się dotąd z pułkownikiem Race’em, ale znał go ze słyszenia. Ciemny, przystojny, mocno opalony, koło pięćdziesiątki, zwykle przebywał na odległych placówkach, zwłaszcza tam, gdzie zanosiło się na kłopoty. Sądząc z charakteru i pola działania pułkownika Race’a, laicy twierdzili, iż pracuje on w Secret Service.

     Do Poirota dotarło już, na czym polega clou spotkania.

     - Nasi pozostali goście spóźniają się - powiedział pan Shaitana. - To chyba moja wina. Zdaje się, że podałem im godzinę ósmą piętnaście.

     W tej chwili drzwi otworzyły się i kamerdyner zaanonsował: - Doktor Roberts.

     Do pokoju wszedł mężczyzna, którego zachowanie stanowiło jakby parodię zawodowej lekarskiej werwy. Był pogodnym, rumianym mężczyzną w średnim wieku. Sprawiał wrażenie wyszorowanego i zdezynfekowanego, jak wszyscy lekarze. Miał małe, błyszczące oczy, początki łysiny, tendencję do tycia oraz pogodny i pewny siebie sposób bycia. Czuło się, że jego rozpoznanie będzie trafne, a sposób leczenia miły i praktyczny („Odrobina szampana w okresie rekonwalescencji”). Światowy człowiek!

     - Nie spóźniłem się, mam nadzieję? - zapytał wesoło.

     Uścisnął rękę gospodarzowi i został przedstawiony pozostałym. Wydawał się szczególnie rad ze spotkania z nadinspektorem.

     - Ależ pan jest jedną z tych grubych ryb w Scotland Yardzie, prawda? To niezwykle ciekawe! Nieładnie jest zmuszać do mówienia o sprawach zawodowych, ale ostrzegam pana, że będę próbował. Zawsze interesowałem się zbrodnią. Niefortunna rzecz dla lekarza. Nie wolno mówić tego moim nerwowym Pacjentom, ha ha!

     Drzwi otwarły się znowu.

     - Pani Lorrimer.

     Pani Lorrimer była dobrze ubraną, sześćdziesięcioletnią kobietą. Miała delikatne rysy, pięknie ułożone siwe włosy i czysty, ostry głos.

     - Mam nadzieję, że się nie spóźniłam - powiedziała do gospodarza.

     Przywitali się, po czym pani Lorrimer podeszła do doktora Robertsa, z którym się znali. Kamerdyner zaanonsował:

     - Major Despard.

     Major Despard był wysokim, szczupłym, przystojnym mężczyzną, o twarzy lekko zeszpeconej blizną na skroni. Gdy dopełniono prezentacji, major w naturalny sposób znalazł się koło pułkownika Race’a. Wkrótce zaczęli mówić o sporcie i porównywać swoje doświadczenia z safari.

     Jeszcze raz w drzwiach pojawił się kamerdyner i zaanonsował ostatniego gościa:

     - Panna Meredith.

     Weszła dziewczyna dwudziestoparoletnia, ładna, średniego wzrostu. Brunatne loki sięgały ramion, szare oczy były duże i szeroko rozstawione. Twarz miała upudrowaną, ale bez makijażu.

     - Czyżbym była ostatnia? - spytała nieśmiało.

     Pan Shaitana rzucił się ku niej z kieliszkiem sherry. Powitał ją kwieciście, powiedział parę komplementów, ceremonialnie przedstawił zebranym i w końcu posadził koło Poirota.

     - Nasz przyjaciel bardzo dba o etykietę - zauważył Poirot z uśmiechem.

     - Ma pan rację - odparła dziewczyna. - To dzisiaj rzadkość. Gospodarze przeważnie mówią: „Sądzę, że zna pani wszystkich” i koniec.

     - Niezależnie od tego, czy tak jest naprawdę?

     - Tak. Czasami to niedogodne, ale myślę, że ten drugi sposób jest bardziej onieśmielający.

     - Czy to pani Oliver, ta pisarka? - zapytała po chwili wahania.

     W tej właśnie chwili pani Oliver odezwała się tubalnym głosem do doktora Robertsa:

     - Nie może pan zaprzeczyć, że istnieje instynkt kobiecy, doktorze. Kobiety znają się na tym.

     - Tak, to ona - odparł Poirot.

     - Ta, która napisała Noc w bibliotece?

     - Ta sama.

     Panna Meredith zmarszczyła brwi.

     - A ten człowiek o kamiennym obliczu to nadinspektor, jak powiedział pan Shaitana?

     - Ze Scotland Yardu.

     - A pan?

     - Co ja?

     - Wiem o panu wszystko, panie Poirot. To pan wyjaśnił naprawdę zbrodnie ABC.

     - Mademoiselle, pani mnie zawstydza.

     Panna Meredith ściągnęła brwi.

     - Pan Shaitana... - rzekła i zamilkła. - Pan Shaitana... - zaczęła jeszcze raz. Poirot powiedział spokojnie:

     - Można by powiedzieć, że jest on nastawiony na zbrodnię. Tak to wygląda. Niewątpliwie chciałby usłyszeć, jak my, śmiertelnicy, dyskutujemy. Właśnie podpuszcza panią Oliver i doktora Robertsa. Dyskutują teraz o niewykrywalnych truciznach.

     Panna Meredith odetchnęła głębiej i powiedziała:

     - Co za dziwny człowiek.

     - Z doktora Robertsa?

     - Nie, z pana Shaitany.

     Zadrżała lekko i wyjaśniła:

     - W nim jest coś trochę przerażającego. Nigdy nie wiadomo, co uzna za zabawne. To może być coś...okrutnego.

     - Jak polowanie na lisa?

     Panna Meredith posłała mu pełne wyrzutu spojrzenie.

     - Miałam na myśli... coś orientalnego!

     - Być może ma pokrętny umysł.

     - Wstrętny?

     - Nie, nie, powiedziałem pokrętny.

     - Chyba nie bardzo go lubię - zwierzyła się panna Meredith zniżając głos.

     - Polubi pani jednak jego obiad - zapewnił ją Poirot. - Ma cudownego kucharza.

     Dziewczyna popatrzyła na niego z powątpiewaniem, a potem roześmiała się.

     - Sądzę - zawołała - że jest pan zupełnie ludzki.

     - Ależ oczywiście!

     - Widzi pan, te wszystkie znakomitości są raczej onieśmielające.

     - Mademoiselle, pani nie powinna być onieśmielona, pani powinna być przejęta! Powinna mieć pani w pogotowiu notes z autografami i wieczne pióro.

     - Cóż, widzi pan, nie jestem tak bardzo zainteresowana zbrodnią. Nie wydaje mi się, że kobiety to bawi: powieści detektywistyczne czytują raczej mężczyźni.

     Herkules Poirot westchnął afektowanie.

     - Niestety! - mruknął. - Cóż ja bym w tym momencie dał, aby być choćby najmniejszą gwiazdą filmową!

     Do pokoju wszedł kamerdyner i oznajmił, że obiad został podany.

     Przepowiednie Poirota były w pełni usprawiedliwione. Obiad był wyborny, a sposób jego podania perfekcyjny. Przyćmione światła, wypolerowane meble, błękitny połysk irlandzkiego szkła. W tym półmroku siedzący u szczytu stołu pan Shaitana wyglądał bardziej diabolicznie niż kiedykolwiek.

     Przeprosił z wdziękiem za nierówną ilość pań i panów.

     Pani Lorrimer siedziała po jego prawej ręce, pani Oliver po lewej. Panna Meredith została umieszczona miedzy nadinspektorem Battle’em a majorem Despardem, Poirot między panią Lorrimer i doktorem Robertsem.

     Ten ostatni mruknął do niego żartobliwie:

     - Nie pozwolimy panu na zmonopolizowanie jedynej ładnej dziewczyny. Wy, Francuzi, nie tracicie czasu, co?

     - Tak się składa, że jestem Belgiem - mruknął Poirot.

     - Wychodzi na jedno, jeżeli wchodzą w grę kobiety - powiedział doktor wesoło.

     Po czym, porzuciwszy żartobliwość, zaczął profesjonalną rozmowę z pułkownikiem Race’em, siedzącym po jego drugiej stronie, o ostatnich postępach w leczeniu śpiączki.

     Pani Lorrimer, odwróciwszy się do Poirota, zagadnęła go o ostatnie spektakle teatralne. Jej opinie były wyważone, a krytyka trafna. Przeszli do książek, a potem do świata polityki. Poirot znalazł w niej wykształconą i inteligentną rozmówczynię.

     Po drugiej stronie stołu pani Oliver pytała majora Desparda, czy słyszał o jakichś nieznanych, niezwykłych truciznach.

     - Może kurara?

     - Mój drogi panie, vieux jeu! Wykorzystana setki razy. Mam na myśli coś zupełnie nowego!

     - Prymitywne plemiona są raczej staroświeckie - powiedział sucho major Despard. Trzymają się starych, dobrych środków, których używali ich dziadkowie i pradziadkowie.

     - Coś takiego! - zawołała pani Oliver. - Myślałam, że stale eksperymentują, ucierając kilogramy ziół i innych rzeczy. Zawsze uważałam, że podróżnicy mają tu pole do popisu. Mogliby, wróciwszy do domu, zabić wszystkich bogatych, starych wujków nowymi truciznami, o których nikt nie słyszał.

     - W tym celu powinni się zainteresować wytworami cywilizacji, nie sposobami buszmenów. Weźmy na przykład nowoczesne laboratoria. Hodowle niewinnie wyglądających bakterii, które powodują prawdziwe choroby.

     - Nie zrobię tego mojej publiczności - odparła pani Oliver. - Poza tym tak łatwo pomylić nazwy. Staphylococcus, streptococcus... to za trudne dla mojej sekretarki, a ponadto dosyć nudne, nieprawdaż? Co pan myśli, nadinspektorze Battle?

     - W prawdziwym życiu ludzie nie silą się na takie subtelności - powiedział nadinspektor Battle. - Zwykle ładują arszenik, ponieważ jest łatwo dostępny i wygodny w użyciu.

     - Bzdura! Dzieje się tak tylko dlatego, że wy w Scotland Yardzie nie wykrywacie wielu zbrodni. Ale gdyby tam była kobieta...

     - Szczerze mówiąc mamy...

     - Tak, te okropne policjantki w śmiesznych kapeluszach, które niepokoją ludzi w parkach! Mam na myśli kobietę na czele tego całego interesu. Kobiety znają się na zbrodni.

     - Ma pani racje, zwykle im się udaje - przyznał Battle. - Nie tracą głowy. Zdumiewające, jak potrafią nadrabiać bezczelnością.

     Pan Shaitana zaśmiał się półgłosem.

     - Kobiecą bronią jest trucizna - rzekł. - Na pewno jest cała masa trucicielek, które nigdy nie zostały wykryte.

     - Oczywiście że tak - powiedziała radośnie pani Oliver, nakładając sobie hojnie mousse de foie gras* [przyp.: fr. Pasztet z gęsich wątróbek.].

     - Lekarz także ma duże możliwości - ciągnął pan Shaitana w zadumie.

     - Protestuję - zawołał doktor Roberts. - Kiedy trujemy naszych pacjentów, robimy to zupełnie przypadkowo. - Roześmiał się serdecznie.

     - Ale gdybym ja miał popełnić zbrodnię... - kontynuował Shaitana.

     Przerwał i coś w tej pauzie wzbudziło uwagę. Zwróciły się ku niemu wszystkie twarze.

     - Myślę, że byłaby to bardzo prosta zbrodnia. Zdarzają się w końcu wypadki... z bronią albo w domu. - Wzruszył ramionami i ujął kieliszek wina. - Ale kim ja jestem, żeby się wypowiadać... przy tylu ekspertach...

     Podniósł kieliszek do ust i wypił łyk. Oświetlane świecami wino rzucało czerwony cień na jego twarz, wypomadowane wąsy, małą bródkę i fantastyczne brwi...

     Zapanowała chwila ciszy.

     Pani Oliver powiedziała:

     - Która godzina? Przeleciał anioł... moje stopy nie były skrzyżowane - to musiał być czarny anioł!

    

     ROZDZIAŁ III

    

     Partia brydża

    

     Gdy towarzystwo wróciło do salonu, zastało tam rozstawiony stolik do brydża. Podano kawę.

     - Kto gra w brydża? - zapytał pan Shaitana. - Pani Lorrimer, to wiem. I doktor Roberts. Czy pani gra, panno Meredith?

     - Tak. Ale niezbyt dobrze.

     - Świetnie. A major Despard? Doskonale. Powiedzmy, że państwo grają tutaj.

     - Dzięki Bogu, że będzie brydż - powiedziała pani Lorrimer scenicznym szeptem do Poirota. - Jestem jedną z najbardziej fanatycznych brydżystek, jakie kiedykolwiek istniały. Jestem opętana grą. Proszę sobie wyobrazić, że nie przyjmuję zaproszenia na obiad, jeśli wiem, że potem nie ma brydża! Zaraz zasypiam. Wstydzę się, ale tak właśnie jest.

     Pociągnęli karty. Pani Lorrimer grała z Anną Meredith przeciwko doktorowi Robertsowi i majorowi.

     - Kobiety przeciw mężczyznom - powiedziała pani Lorrimer, zajmując miejsce i tasując z wprawą eksperta karty. - Niebieskie karty, co, partnerko? Ja zwykle forsuję o dwa.

     - Musicie zwyciężyć - powiedziała pani Oliver, czując, że dają o sobie znać upodobania feministyczne. - Pokażcie mężczyznom, że nie zawsze muszą postawić na swoim.

     - Nie ma dla nich żadnej nadziei - rzekł doktor Roberts pogodnie, zaczynając tasowanie następnej talii. - Pani Lorrimer rozdaje, prawda?

     Major Despard, nie spuszczając wzroku z Anny Meredith, jakby odkrył właśnie jej urodę, powoli siadał w fotelu.

     - Proszę przełożyć - ponagliła go pani Lorrimer. Przepraszając skinieniem, przełożył podsuniętą talię.

     Pani Lorrimer zaczęła wprawnie rozdawać.

     - Jest jeszcze jeden stolik brydżowy w drugim pokoju - powiedział pan Shaitana i poprowadził pozostałych do małej, wygodnie urządzonej palarni.

     - Musimy grać z wychodzeniem - zauważył pułkownik Race.

     Shaitana potrząsnął głową.

     - Ja nie gram - odparł. - Brydż mnie nie bawi.

     Goście zgodnie stwierdzili, że w takim razie też nie będą grać, ale gospodarz nie chciał słyszeć o takim poświęceniu i w końcu postawił na swoim. Wszyscy zajęli miejsca przy stoliku. Poirot i pani Oliver grali przeciwko nadinspektorowi i pułkownikowi.

     Pan Shaitana przez chwilę ich obserwował, uśmiechnął się szatańsko, widząc z jaką kartą pani Oliver zapowiedziała dwa bez atu, i bezszelestnie przeszedł do drugiego pokoju.

     Gości zastał pogrążonych bez reszty w grze. Twarze były poważne, odżywki następowały szybko. - Jeden kier - pas - trzy trefle - trzy piki - cztery karo - kontra - cztery kiery.

     Pan Shaitana popatrzył na nich uśmiechając się do siebie, po czym przeszedł przez pokój i usiadł w wielkim fotelu przed kominkiem. Kamerdyner przyniósł tacę z trunkami i postawił ją na sąsiednim stole. Ogień kominka połyskiwał na kryształowych korkach.

     Pan Shaitana pod względem doboru oświetlenia był prawdziwym artystą. Pokój sprawiał wrażenie oświetlonego wyłącznie światłem ognia z kominka, choć koło fotela gospodarza stała lampka z kloszem umożliwiająca mu - gdyby miał ochotę - czytanie. Dyskretne oświetlenie nadawało pokojowi wygląd ciepły i zaciszny. Trochę jaśniejsze światło padało tylko na stół brydżowy, skąd dochodziły monotonne odżywki.

     - Jeden bez atu - mówiła właśnie wyraźnie i ostro pani Lorrimer.

     - Trzy kiery - rzucił doktor Roberts z agresywną nutą w głosie.

     - Pasuję - odpowiedziała spokojnie Anna Meredith.

     Krótka przerwa. Major Despard namyślał się. Lubił być pewien tego, co mówi.

     - Cztery kiery - rzekł w końcu.

     - Kontra.

     Pan Shaitana, oświetlony przez migoczący ogień kominka, uśmiechnął się. Po chwili jego powieki zatrzepotały lekko...

     Przyjęcie było udane. Dobrze się bawił.

     - Pięć karo. Gra i rober - powiedział pułkownik Race. - Brawo, brawo - zwrócił się do Poirota. - Nie myślałem, że pan to wygra. Szczęście, że nie wyszli w piki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin