Bilenkin Dymitr - Test na rozsądek.doc

(81 KB) Pobierz
Dymitr Bilenkin

Dymitr Bilenkin
Test na rozsądek
(ze zbioru: Stało się jutro)
przełożył z rosyjskiego Michał Siwiec
-----------------------------------------


Peter nadal zwlekał, choć należało bez wahania wejść, obudzić Eva, jeśli ten spał, i przyznać się, że on, inżynier kosmonauta pierwszej klasy Peter Funny, ujrzał widmo. Zdarzyło się to w jednym z tych dalekich przedziałów, gdzie monotonna wibracja przypominała o bliskości anihilatorów przestrzeni - czasu. Tuż obok uwięziona była siła mogąca bez trudu roznieść w strzępy niewielką planetę, nic więc dziwnego, że. w tych ciasnych, skąpo oświetlonych i wypełnionych drganiem przejściach mimo woli odczuwało się niepokój. Peter czuł się jednak nie gorzej niż zwykle.
Zapewne zdziwiłby się więc, gdyby dowiedział się, że w nim, władcy tej monstrualnej machiny, drzemie ten sam niepokój, jaki odczuwał jego daleki przodek, gdy potęga przyrody dawała o sobie znać ogniami błyskawic czy też groźnym zapachem sunącego po śladach drapieżnika.
Właśnie kończył obchód, kiedy przykuł go do miejsca, nie do pomyślenia wręcz w tej strefie, odgłos pokasływania.
Odwrócił się.
Nikogo i niczego. Pusty korytarz, mglista emalia ścian, żmijowate cienie kabli i rur. I wstrętne niczym dotknięcie pajęczyny uczucie, że spoczywa na nim czyjś obcy wzrok.
- Oleg, to ty? - krzyknął.
Korytarz milczał. Peter był sam, zupełnie sam w trzewiach miarowo pracującej maszyny.
W chwilę później zrozumiał niedorzeczność, a nawet śmieszność swojej pozy i zabrawszy torbę z testerami, by dać do zrozumienia, że gotów jest natychmiast naprawić każdą kaszlącą, kichającą czy też chichoczącą usterkę, zdecydowanym krokiem ruszył w stronę miejsca, z którego dobiegło go pokasływanie.
Ale nie zdążył zrobić nawet dwóch kroków, kiedy od ściany oderwało się coś tak szybkiego i bezkształtnego, że pamięć zarejestrowała to jako rozpędzony obłok czarnego dymu, który niknąc za zakrętem bfysnął ze swej ciemnej głębi dwiema krwawoczerwonymi źrenicami.
Kiedy osłabłe nogi wyniosły Petera na placyk, gdzie znikło owo "coś", po obu jego stronach nie było już niczego prócz bliźniaczo do siebie podobnych, wypełnionych drżeniem, korytarzy. Peter przebiegł je do końca, obejrzał się, i po raz pierwszy odległość dzieląca go od zamieszkanych pomieszczeń gwiazdolotu wydawała mu się tak przerażająco duża.
Sprawa była całkowicie jasna. Zdarzało się i wcześniej, że długi lot odbijał się na nerwach kosmonautów, chociaż, o ile Peter pamiętał, nikomu nigdy jeszcze nie ukazywały się widma. Tym gorzej dla niego. O tym, co zaszło, obowiązany jest zameldować lekarzowi, czyli staruszkowi Evowi, a co będzie, nietrudno się domyślić. Nagle zrobiło mu się żal samego siebie. To niesprawiedliwe, niesprawiedliwe, niesprawiedliwe! Dlaczego właśnie on? Za co? Jak do tego w ogóle mogło dojść, przecież czuł się nie gorzej niż zwykle!
- Śpisz, Ev? - zapytał cicho poprzez zamknięte drzwi. Głupie pytanie. Przecież to jasne, że o tej późnej godzinie pokładowej nocy główny lekarz, a jednocześnie biolog ekspedycji wysypia się po trudnych dniach na Bisserze. Może więc nie należy go budzić? Peter pogładził podbródek. Obowiązany jest opowiedzieć o tym, co mu się przydarzyło, zgoda. Ale jest różnica, czy zrobi to teraz, czy później. Zasadnicza różnica! Bardzo wątpliwe, czy jego reakcje są teraz w normie. Ale jeżeli wypocznie, wyśpi się, to wtedy...
A więc postanowione. Peter Fanny wszedł do swej kajuty, rozebrał się r położył. W kajucie było cicho. Nic tu nie przypominało o szybkości, z jaką śpieszący na Ziemię gwiazdolot pokonywał przestrzeń. Gwiazdolot, na którego pokładzie, choć było to nieprawdopodobne, zobaczył widmo. W kilka minut później Peter zasnął. Miał przecież tak jak każdy kosmonauta mocne nerwy.
Ale spał źle. Tam na Ziemi, gdzie się znalazł, leżał w hamaku, który nagle zamienił się w pajęczynę, i serce zmroził strach, bo wprawdzie pająka nigdzie nie było widać, ale lada chwila powinien się był pojawić. Peter wiedział, że jest on tuż obok, gdyż czuł dotknięcie włochatych łap, ale poruszyć się nie było można, a co najgorsze, pająk był niewidzialny. Potem wciąż jeszcze leżąc w pajęczynie patrzył w mikroskop, co, jak wiedział, było ostatnią szansą zdania przez niego egzaminu, od którego zależało wszystko. Ale w mikroskopie zamiast pająka widać było rude, nachalne wąsiki Eva i zrozpaczony Peter zastanawiał się, czy to rzeczywiście końcowy egzamin, choć doskonale wiedział, że tak. Z wysiłkiem odepchnął wstrętny mikroskop, by wziąć następny; mikroskop potoczył się jak kula, a kula ta rosnąc błysnęła nagle lodowatym płomieniem i serce Petera ścisnął ból. gdyż to już nie była kula, lecz zgęstek neutrinowej gwiazdy. A więc to tak powstają galaktyki... - błysnęło w sparaliżowanym strachem mózgu.
W jego koszmary senne wtargnął nagle jakiś hałas. Poderwał się i nasłuchiwał. Serce biło jak oszalałe, ale jawa już uporała się z majakami. Gdzieś blisko rozlegało się pukanie i jakby krzyki. Zgadza się: ktoś przeklinając na czym świat stoi walił od wewnątrz w zamknięte drzwi toalety. Peter szarpnął za klamkę i ze środka niczym kot z worka wyskoczył Oleg.
- Czyje to żarty? - wrzasnął nie dając Peterowi dojść do słowa. - Też mi zabawa, humor na poziomie ameby, jaskiniowe dowcipy!
- A to już wtedy znano dowcipy? - zapytał osłupiały Peter.
Pytanie było tak głupie, że obaj zamilkli i gapili się jeden na drugiego.
- Dacie się wreszcie człowiekowi wyspać? - dobiegł z tyłu niezadowolony głos. Skrzypnęły drzwi i na korytarz wysunęła się głowa Eva. - Co to za latanina i rwetes? Obrzucił spojrzeniem na pół rozebranych kosmonautów.
- Ktoś zamknął Olega - powiedział zdetonowany Peter.
- Aha! - powiedział Ev. - A w reaktorze jeszcze nikogo nie spalono? Czas najwyższy.
- Faktem jest, że ktoś mnie zamknął - burknął Oleg. - I zrobił to z największą satysfakcją, bo cały czas chichotał jak głupi. Chciałbym wiedzieć...
- Tak. to bardzo ciekawe - przytaknął Ev. - Jesteśmy na pokładzie gwiazdo lotu czy w ZOO?
- To mógł zrobić niesprawny cyber-sprzątacz - podsunął Peter.
- Aha! - oczy Eva zabłysły. Otulone galaktycznym mrokiem żelazko złowieszczo podkradało się do nocnych pantofli śpiącego kosmonauty... - Tak nawiasem, Peter, co ty zrobiłeś ze swoimi pantoflami?
- Z czym?
Wszyscy spojrzeli na nogi Petera. Na jego dziurawe, upstrzone purpurowymi plamami nocne pantofle.
- Koniec świata - westchnął Oleg. - Pełno kawalarzy.
- No, Peter, czym ty je tak urządziłeś?
- Ev... - głos Petera drgnął. - Muszę z tobą porozmawiać, Ev... Widziałem zjawę.
- Bzdura! - Ev odrzucił taśmę miogrammu, która zaczepiła się za przełącznik i zawisła na nim kołysząc się. - Jaką zjawę? Diagnost twierdzi, że jesteś zdrów, a ja zgadzam się z tym pudłem...
- Zapewniam cię...
- Silne podniecenie i nic więcej. Wszystkie podstawowe reakcje...
- A pantofle?
- Co pantofle? Co mają z tym wspólnego pantofle? Po prostu przepaliłeś je czymś...
- Ale czym?...
- Kompotem! - wrzasnął Ev. - Kapuśniakiem! Czego jeszcze chcesz? Przecież dookoła pełno kawalarzy, jak się wyraził Oleg. I wszyscy sadzą się na dowcipy. Budzą człowieka w środku nocy... Cienie zmarłych z chichotem, widzicie ich, zamykają im drzwi... Zaraz dam wam taką dawkę środka uspokajającego, taką dawkę...
Sięgnął ręką na stół, ale nie wziął ampułki. W drzwiach stał Anton Resmi. Stał i patrzył takim wzrokiem, że Peter zapragnął natychmiast zniknąć.
- Słuchaj, Ev - kapitan podszedł do mężczyzny - mam do ciebie jako biologa i lekarza naszej ekspedycji malutkie pytanko: czy mysz może się zamienić, dajmy na to, w czwarty wymiar.
- Anton - oczy Eva zrobiły się okrągłe ze zdumienia - czyżbyś i ty dołączył do kawalarzy?
- Do kawalarzy? Ja ciebie pytam: gdzie zwierzęta?
- Zwierzęta?
- Tak, zwierzęta.
- Z Bissery?
- Z Bissery.
- Tam gdzie powinny być. A co?
- Nic. Po prostu nie ma ich tam.
- Jak to... nie ma?
- Sam chciałbym wiedzieć.
- To niemożliwe.
- Fakt.
- Anton, przecież to niemożliwe!! Co za głupi kawał!!!
Ev spojrzał na Petera, jakby pragnąc, by ten podzielił jego oburzenie, jeszcze raz zerknął na kapitana i zrobił się trupio blady.
Tak - pomyślał Peter przypatrując się spoza ramienia Eva witalizacyjnym kloszom - jeśli ktoś tu zwariował, to w każdym razie nie ja. Ładna historia!
Przez całe pomieszczenie ciągnęły się maleńkie i duże przezroczyste sarkofagi, w których automaty podtrzymywały warunki niezbędne do tego, by złowione na Bisserze egzemplarze fauny żyły, lecz pozostawały uśpione.
Co najmniej jedna trzecia sarkofagów była pusta. I to nie tak zwyczajnie pusta, lecz - rzec by można - wręcz wyzywająco pusta, ponieważ w każdym z nich ziała
imponujących rozmiarów opływowa dziura.
Na pulpicie, jakby na ironię, paliły się zielone ogniki, co oznaczało sprawną pracę automatów witalizacyjnych, migotały z oburzeniem sygnały kontroli działalności życiowej, które nie miały czego kontrolować.
- No i co ty na to?
Ev nie odpowiedział. Był tak blady, że jego rudawe wąsik wyglądały jak płomiennie czerwone. 
- Nie ma się co denerwować - kapitan miękko położył rękę na jego ramieniu. - Zniknęły. jeśli się nie mylę, steggry, asfety. trojańce. katusze i te... jak im tam...
- Missandry - wyszeptał Ev.
- ... Missandry. A pseudogady zostały. Może to coś wyjaśnia? 
Ev rozpaczliwie pokręcił głową.
- Witalizacyjny stopień uśpienia utrzymywany jest we wszystkich'hermetycznych kloszach na średnim, optymalnym dla całej grupy poziomie - mówił monotonnie, jakby powtarzał wykutą na pamięć lekcję. - Istnieje możliwość, że dla któregoś osobnika dany poziom okaże się niewystarczający i stworzenie obudzi się. Ale w tym wypadku automat natychmiast zwiększy podaż środka... Co też i zrobił. Nic nie rozumiem. Przecież w ten sposób przepalić klosz można jedynie wyładowaniem iskrowym! - wykrzyknął.
- Może któreś z tych stworzeń... - zaczął kapitan, ale Ev jeszcze raz pokręcił głową.
- Widziałem je na statku - powiedział nieoczekiwanie Peter.
Wszyscy spojrzeli na niego. Krótko zameldował o widmie.
- To był chyba katusz - powiedział zamyślony Ev.
- Nie - zaoponował Peter. - Znam katusza. To nie był on. 
- Nieważne - powiedział cicho kapitan. - To znaczy, Ev, że żadnego wyjaśnienia dać nie możesz, czy tak? 
- Tak. 
- Dobrze, będziemy więc działać bez wyjaśnień. Ogłaszam alarm. 
U wejścia do sterówki Ev złapał kapitana za łokieć.
- Mam wyjaśnienie. Nie chciałem mówić przy Peterze.
- Tak? - Ev poczuł, jak pod jego ręką napięły się muskuły.
- Kapitanie, zwierzęta nie mogły same się uwolnić, to wykluczone. Ktoś je musiał wypuścić.
- Zdajesz sobie sprawę z tego, co mówisz?! 
- Owszem. I dlatego obstaję przy badaniu całej załogi. Kapitan otarł pot z czoła.
- Podejrzewasz kogoś?
- Gdybym przed chwilą nie badał Petera, powiedziałbym - Peter. Ale to nie Peter. Nie chcę o tym myśleć, ale ktoś przecież zamknął Olega i oblał pantofle Petera kwasem.
- Mimo to - powiedział ostro kapitan - nie wyrażę zgody na badanie całej załogi. - Ev, pożaru nie gasi się w akompaniamencie okrzyków: "Wśród nas jest podpalacz!" W tym samym czasie Peter, stojąc na swym posterunku, ze zdumieniem oglądał nadgarstek swej lewej ręki. Dopiero teraz rzuciła mu się w oczy plamka, jaka pozostaje po zastrzyku w miejscu, gdzie pod skórą sinieje żyła. Jakaś bzdura! Ale może powiedzieć o tym?
Z początku nikt nie wątpił, że schwytanie jakichś tam głupich zwierzaków to żaden problem, ale wkrótce okazało się, że to nie takie proste. Gwiazdolot to kilkanaście kilometrów kwadratowych powierzchni, a przy jego konstruowaniu nikomu nie przyszło na myśl, że może się on stać miejscem polowania. Ze dwa razy udało się wystraszyć jakieś stworzenie, które natychmiast uniosło się nad prześladowcami, by skryć się w plątaninie pokładów, szybów, wind i przejść, i to wszystko. Ponieważ jedynym latającym egzemplarzem fauny na pokładzie statku był missandr. więc był to najprawdopodobniej on. Ale gdzie się podziały pozostałe zwierzęta?
Propozycję, by nastroić cyber-sprzątaczy na poszukiwanie zbiegłych zwierząt, Ev natychmiast odrzucił - wiedział, że zwykłych robotów nie można poszczuć na białkowe, a więc pokrewne człowiekowi stworzenie. Zaś automaty biologiczne, których używał do polowania na Bisserze, były bezużyteczne w ciasnych pomieszczeniach statku.
Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiał, tym mniej mu się to podobało. Hipoteza, że klosze zniszczył szaleniec, była odrażająca, ale mimo wszystko prawdopodobna. Miała ona jednak słaby punkt. Załóżmy, że ktoś istotnie wypuścił zwierzęta. I co dalej? Przecież powietrze Bissery miało niewiele wspólnego z ziemskim! Jak więc zwierzaki nim oddychają? Bo że oddychają, to fakt.
Swoimi wątpliwościami podzielił się w końcu z kapitanem.
- Jak to? - zdziwił się Resmi. - Badałeś je i nawet nie wiesz, czym mogą oddychać, a czym nie?
- Masz prawo robić mi wymówki. Anton. Ale kto skrócił program biologiczny? Wiem, wiem pilne wezwanie z Ziemi. Jesteśmy potrzebni - jak zwykle natychmiast - w przeciwległym kwadracie Galaktyki. A co ja? Cóż mogłem zrobić przez ten czas, jaki mi pozostał? Spieszymy się, wiecznie się spieszymy, dziś jedna gwiazda, jutro druga; szybciej, szybciej, spraw kupa, obejrzeć się nie ma kiedy, i jaki jest tego efekt? Nie myśl, że usiłuję uchylić się od odpowiedzialności, ale...
- Spieszymy się, to prawda. Ale gdyby tak nie było, prawdopodobnie nie znajdowalibyśmy się teraz wśród gwiazd.
A wiec one przystosowały się, tak? 
- Wysoka elastyczność metabolizmu... 
- Dobra, wyjaśnisz to po ich schwytaniu. Masz jakieś propozycje, jeśli chodzi o pułapki? Przedyskutowali nową taktykę. Wciąż im przerywano.
"Kapitanie, na dróżkach gospodarstwa Petera odkryto ślady nieznanych zwierząt..."
Replikę uprzedził mroczny głos Petera: ,,Od dawna mówiłem, że nie wystarczy nam cyber-sprzątaczy. Nie nadążają ze sprzątaniem".
"Dobrze, dobrze - odpowiadano mu z ironią. - My przymykamy na to oczy, ale kto przekona komisję techniczną". 
"Nie kpijcie, chłopcy, to nie żaden pył, tylko popiół.
Mechanicy ukradkiem palili papierosy". 
"To wcale nie mechanicy, tylko zwierzaki Eva. Skoro potrafiły dać drapaka, to dlaczego nie miałyby mieć ochoty na papieroska?" 
Kapitan ze złością wyciszył dźwięk. Czuł się niewyraźnie. Zwierzęta mało go obchodziły - ostatecznie gdzie się podzieją! - ale szaleniec na pokładzie... Zarządzenie, by trzymać się dwójkami, załoga skwitowała obojętnym
wzruszeniem ramion - to dobrze, a więc nikt się niczego nie domyśla. Pokpił sprawę, nie ma co. Kapitan odpowiada za wszystko, cokolwiek by się nie stało. Tak było, jest i będzie, żeby nie wiadomo dokąd człowiek dotarł. Dla niego, Resmiego, to przecież nie nowość, że trzeba troszczyć się o wszystko, umieć wszystko przewidzieć i w każdej sytuacji nad tą sytuacją panować. Zawsze wystrzegał się ślepego przypadku, a teraz... Czyżby to był sygnał, że stracił węch? Ogarnęła go bezsilna złość. Nie, nie, nie, on im wszystkim jeszcze pokaże! Ale komu? Zwierzętom? Okolicznościom? Samemu sobie?
Resmi przywołał się do porządku, zanim jeszcze doktor zauważył jego gniew.
- Być może ten plan da lepsze wyniki - popatrzył chłodno na obszerny rysunek. - Wyjaśnij technikom, co trzeba robić. Ja zbiorę załogę.
- Warto by coś zjeść - zauważył Ev. - Po tej całej lataninie gotów jestem zjeść nawet pieczonego missandra. Wyszedłszy ze sterówki Ev spostrzegł Petera, który najwyraźniej czekał na niego.
- Patrz - powiedział Peter pokazując mu tylną stronę nadgarstka. - Możesz śmiać się ze mnie, jeśli chcesz, ale daję ci słowo honoru, że sam się nie kłułem... Ev spojrzał i zmieszał się.

Śniadanie rozpoczęło się w akompaniamencie żartów, ale wkrótce dano im spokój, tak mroczny był kapitan.
- Co z nim? - zapytał szeptem Oleg. - Można by pomyśleć, że to te zwierzęta...
- Tak, ale teraz będzie się z niego śmiała cała Galaktyka - odpowiedział sąsiad.
- Wyśmiewać się będą raczej z Eva.
- Wszystkim się dostanie. Słuchaj, nie wiesz, dlaczego nasze panie tak mocno się wyperfumowały?
- Ach, więc i ty zauważyłeś?
- Martwy by nie zauważył. Kapitan podniósł głowę.
- Musa!
- Słucham, kapitanie.
- Co tam u was z wentylacją? Skąd ten zapach?
- Myślę, że to nasze miłe panie... Burzliwy protest zmusił go do zamilknięcia.
- To wcale nie perfumy!
- My, kobiety, znamy się na tym!
- Cisza! - zrobiło się cicho. - Brygada systemu zaopatrzenia w tlen, natychmiast zamknąć... Kapitan nie zdążył dokończyć, gdyż zaciągnęło takim smrodem, że na podłogę poleciały odtrącone krzesła, wszyscy poderwali na na nogi. W tym samym momencie zawyła syrena.

Ev i Resmi siedzieli odwróceni do siebie plecami, tak by móc kontrolować wszystkie pośpiesznie ustawione w sterówce ekrany. Obaj mieli na twarzach maski, choć smród zniknął równie szybko, jak się pojawił, a poza tym wywołany był nieszkodliwą wonną mieszanką siarkowodoru, metanu i bromku wodoru. Na skrzyżowaniach wszystkich korytarzy ustawiono nadajniki, tam też pod sufitem pozawieszano prymitywne, ale niezawodne pułapki. Teraz należało już tylko siedzieć i czekać, aż w polu widzenia pojawi się któryś z uciekinierów. Płynęły minuty i nic się nie działo. Selektor milczał - ludziom nie w głowie były teraz żarty. Ściskając broń, za szczelnie zamkniętymi drzwiami, pilnowali newralgicznych punktów statku i czekali...
Czekali, choć nikt nie był w stanie powiedzieć, na co.
- Nareszcie. 
Ev błyskawicznie nacisnął guzik. 
Stworzenie na ekranie znieruchomiało, jakby coś przeczuwało. Za późno - już miotało się w elastycznych siliketowych sieciach. 
- Złapał się! - wykrzyknął kapitan. 
- Uhrn - odezwał się Ev. - Chciałbym tylko wiedzieć kto...
- Jak to "kto"? Przecież to asfet.
- Skrzydlaty asfet.
- Skrzydlaty?!
Tak, miotające się w sieciach stworzenie miało skrzydła. Jak missandr. I sześć kończyn. Jak asfet. I trąbowaty, nagi ogon, którego nie miało żadne ze zwierząt.
- Ev - w głosie kapitana zabrzmiało błaganie. - Jesteś przecież biologiem, przecież sam je łapałeś! Powiedzże coś! Twarz Eva była trupio blada.
- Ev! - kapitan potrząsnął go za ramię.
- Patrz.
Stworzenie uspokoiło się. Leżało na podłodze ciemnym kłębkiem i tylko jego ogon poruszał się lekko. Nie, nie poruszał się. Kapitanowi ze zdumienia opadła szczęka.
Koniec ogona wolno, lecz systematycznie rozdwajał się. Ogon przekształcał się w rodzaj nożyc, a ostrza tych dziwnych nożyc wyraźnie zaostrzały się. Właśnie pochwyciły kilka siliketowych oczek sieci... zamknęły się...
To przecież siliket - pomyślał kapitan.
Ogon puścił oczka sieci, które stawiły mu skuteczny opór. Teraz zmieniał barwę - z brunatnej na szarostalową. Znów się rozwarł - było widać, że jego ostrza skróciły się - i pochwycił luźną fałdę sieci.
Ludzie drgnęli na dźwięk poddającego się siliketu. Jeszcze kilka zamachów gibkiego, rozdwojonego, chrzęszczącego ogona - stworzenie strząsnęło z siebie kawałki sieci i ekran opustoszał.
- No - zwrócił się Ev do kapitana - bij mnie, zasłużyłem na to. Jaki ze mnie idiota.
- ... Zrozumiałeś coś z tego?
- Przecież to jasne! - płaczliwym głosem wykrzyknął Ev. - One przekształcają swoje ciało!
- To widziałem. To znaczy obaj widzieliśmy. Ale niech skonam, jeśli coś z tego zrozumiałem!
- Słuchaj - powiedział Ev. - Nie ma żadnych asfetów, missandrów i wszystkich innych. To jedno i to samo.
Zupełnie inny typ ewolucji. Gdzie ja miałem oczy! Przecież to wspaniałe!
- Ale nie na moją głowę - powiedział sucho kapitan. - Trzeba coś zrobić.
- Trzeba przede wszystkim zrozumieć. Siadaj. Na Ziemi wilk będzie zawsze wilkiem, kuropatwa kuropatwą, ameba amebą, chociaż ich ciała składają się z jednakowych komórek o zbliżonej biochemii. Są to po prostu różne części jednej całości. Podobnie jak karafka, szklanka, lustro...
- Lustro? - machinalnie powtórzył kapitan. 
- No tak, to przecież również szkło. Ziemska ewolucja rozszczepiła jednolitą substancję biologiczną na tysiące, miliony niezależnych, nie dających się przekształcić jedna w drugą form. A tu jest na odwrót. Biserski słoń może się przekształcić w wieloryba czy też w stado królików, gdyż to wszystko to samo. To jeden organizm, który kiedy chce i w co chce przekształca swoje ciało. Na rozkaz komórek nerwowych.
- Na rozkaz.
- Właśnie. Na Ziemi biologicznej substancji tę czy inną formę nadają warunki zewnętrzne. Powoli, lecz nieubłaganie kształtują one niepodobne do siebie formy. Tu natomiast, jak sami widzieliśmy, proces ten przebiega błyskawicznie i wielokierunkowo. I to jest wytłumaczenie! Obudził się jeden, tylko jeden, organizm. Obudził się i wyhodował - innego słowa nie znajdę - przeciwgaz. Wyhodował również jakąś broń do zniszczenia klosza. I uwolnił pozostałych.
- To znaczy, że żadnego szaleńca nie było - odetchnął z ulgą kapitan.
- Poczekaj z tą radością. Wniosek może być tylko jeden.
- Jesteś pewien? Może to jednak przyroda...
- Tak szybko i świadomie? Nie, Ań ton, spójrzmy prawdzie w oczy. To chyba rozum.
- Rozum - kapitan spojrzał na swe zaciśnięte w pięści ręce. - Nie mieści mi się to w głowie. Nie mogliśmy się tak potwornie pomylić.
- Mogliśmy, Anton, mogliśmy. "Szybciej, szybciej, później się zorientujemy, sprawa jasna, to tylko zwierzęta, nie ma więc co zwlekać". Oto na jakiej zasadzie działałem. 
A automaty swym ofiarom opamiętać się nie dają. Skok, porcja uniwersalnego środka usypiającego i gotowe. 
- Ale na Bisserze nie ma żadnych śladów cywilizacji!
- To prawda, nie ma tam ani miast, ani maszyn, ani dróg. Ale po co one stworzeniom, które w razie potrzeby mogą przekształcać swoje ciało w maszyny, narzędzia, materiały? 
- To niemożliwe, Ev. Żywa substancja nie może dać rozwiniętej cywilizacji wszystkiego, czego ta potrzebuje. 
- Czyżby? Mówisz tak, jak gdyby silniki odrzutowe, lekarstwa, baterie elektryczne nie istniały w przyrodzie do czasu wytworzenia ich przez nas! Wyobrażasz sobie, do czego zdolna jest żywa substancja, którą kieruje rozum? Ta głupia, nieprawdopodobna, absurdalna z naszego punktu widzenia cywilizacja stoi być może na wyższym poziomie niż nasza. Ja w każdym razie nie potrafiłbym wydostać się spod klosza, ty chyba też. Nie dlatego, że jestem głupszy, ale dlatego, że bez maszyny, instrumentów, przyrządów jestem niczym. A one mają je zawsze ze sobą. Przypomnij sobie, jak zbadały Petera, gdy ten spał. Poza tym mogły nas otruć, gdy nie traktowaliśmy ich serio. Czemu kręcisz głową? Co, hipoteza "szaleńca na pokładzie" wydaje ci się bardziej pociągająca?
- Wolę ją od tego, co powiedziałeś. Na szczęście ich zachowanie się na statku nie wygląda na rozumne.
- Nasze posunięcia też dalekie były od mądrości.
- Międzyplanetarna wojna na pokładzie gwiazdolotu, tylko tego jeszcze brakowało! Zaraz zobaczymy, czy te zwierzęta są rozumne.
Jednakże sprawdzian nic nie dał. Wszystkie opracowane przez teoretyków sposoby nawiązywania kontaktów zawiodły; ich stuprocentowa gabinetowa pewność nie sprawdziła się w milczących przestrzeniach gwiazdolotu.
Wszystkich dręczyły jedne i te same pytania. Nie rozumieją czy też nie chcą zrozumieć? Co oznaczają ich postępki?
Spotkanie Petera z "widmem" mogło być dziełem przypadku. Ale czy i przez przypadek ktoś wśliznął się do jego pomieszczenia, kiedy spał? I po co? Żeby pobrać krew do analizy czy też sprawdzić, czy człowiek jest jadalny?
A pantofle, co z tym wszystkim mają wspólnego pantofle?
I zamknięte drzwi?
Jedno głupsze od drugiego!
Na statku panowała cisza, jakiej ten jeszcze nie znał. Ani szmeru kroków, ani głosów, tylko spokój "ziemi niczyjej", który lada chwila mógł eksplodować odgłosami walki. Czas płynął, a wraz z nim malały szansę na pokojowe załatwienie
sprawy.
Pod wieczór nastąpił przełom. Ekrany, za których pośrednictwem kapitan wraz z biologiem kontynuowali obserwacje, zaciągnęły się drobnymi pasami i zaczęły gasnąć, jeden po drugim, niczym zdmuchnięte przez wiatr świece. Nadeszła chwila, na którą wszyscy czekali i której wszyscy tak się bali. Kapitan złapał się za głowę i patrzył na ciemne ekrany.
Wiedział, jakiego rozkazu oczekują od niego. Rozkazu wyruszenia z dezintegratorami żywej materii w celu zniszczenia zbiegów, gdzie by się oni nie kryli. Na razie nie jest za późno. Na razie jest jeszcze czas. A może już go nie ma? 
Ale kapitan wiedział też, że ani Ziemia, ani jego własna załoga nie wybaczy mu tej bitwy, jeśli okaże się, że w tym, co powiedział Ev, było choć trochę prawdy. Potem, kiedy będzie już po wszystkim, kiedy będą mieli za sobą lęk przed
nieznanym, ludzie opamiętają się. Strach zostanie zapomniany, ustąpi miejsca żalowi i goryczy, bowiem śmierć nieznanych stworzeń będzie również końcem pewności ludzi, że są oni w stanie zrozumieć to wszystko, z czym się zetknęli.
Tej pewności, która dotąd sprawdzała się i prowadziła ich przez gwiezdne światy. Zginie również ich wiara we własny humanitaryzm. Kapitan odczuwał rozpacz przypartego do muru człowieka, rozpacz gotową obrócić się w gniew na'Eva,
na wszystkich teoretyków, którzy powinni byli przewidzieć, a okazali się ślepi, którzy obowiązani byli znaleźć wyjście, a wprowadzili ich w ślepą uliczkę. Gniew sprawił, że kapitan zapragnął wydać ów nieszczęsny rozkaz, gdyż jak wiadomo,
w niebezpiecznej sytuacji nawet błędna decyzja lepsza jest od bezczynności. Jego palec błyskawicznie legł na guziczku selektora.
- Poczekaj! - krzyknął Ev. - Chyba się domyślam, w czym rzecz!
- Prędzej, prędzej!
- Trzeba wypuścić pozostałe zwierzęta.
- Co?!
- Słuchaj. One zaczęły tę partię, tak?
- Owszem! - palec wciąż spoczywał jeszcze na guziczku selektora.
- A czym my odpowiedzieliśmy na to? Obławą.
W odpowiedzi one zmusiły nas do zatkania nosów. My
natychmiast rozstawiliśmy pułapki. Co zrobiły one?
- Do czego zmierzasz?
- Do tego, że każde nasze posunięcie było dla nich bezpośrednim i realnym niebezpieczeństwem, podczas gdy ich postępki były raczej demonstracją siły. Nasz wróg wcale  nie jest z piekła rodem, takim uczyniły go nasze
niezrozumienie i strach. 
- Chciałbym bardzo, żeby to nie były domysły.
- To nie są domysły! Porozumienie jest możliwe, tylko niewłaściwe były wyjściowe założenia strategii kontaktów. Usiłowaliśmy porozumieć się z nimi za pomocą umysłowych abstrakcji i naukowych pojęć w sytuacji, kiedy z ich punktu
widzenia jesteśmy z piekła rodem! Trzeba sięgnąć do podstaw, podstaw wspólnych dla wszystkich stworzeń. Złem dla każej formy życia jest wszystko to, co przeszkadza, szkodzi, zagraża jej istnieniu; dobrem natomiast wszystko
to, co jej sprzyja. Tak jest wszędzie, pod wszystkimi słońcami, gdyż żadna cywilizacja nie może bezkarnie zmieniać kryteriów dobra i zła. Dlatego mamy szansę, co prawda niepewną, ale musimy z niej skorzystać. Teraz decyduj. 
Kapitan zamyślił się.
- Sam pójdziesz? - w jego głosie nie było pewności. 
- Tak.
- Możesz nie wrócić.
- Wiem, ale to ja nawarzyłem tego piwa.

Mięśnie karku zesztywniały z napięcia, ale Ev nie odwracał się. Przez cały czas czuł na sobie wzrok, nawet tam gdzie na przestrzeni wielu metrów dokoła nie mogło kryć się stworzenie większe od myszy. Całą siłą swojej woli zmuszał się do tego, by iść spokojnie. Szedł znajomymi korytarzami, które teraz wydawały mu się obce i nieskończenie długie. Właściwie nie tyle szedł, co balansował na kruchym mostku nadziei i nie sprawdzonych przypuszczeń, który mógł w każdej chwili runąć. No cóż, nie on pierwszy sprawdzał w ten sposób słuszność swoich teorii.
Przy trzecim czy czwartym skrzyżowaniu zmuszony był się zatrzymać, gdyż w ścianie ział otwór. Ach, więc to w ten sposób obchodziły pułapki! Na myśl o tym, jakie instalacje znajdują się w tych ścianach oraz ile ich jest, zrobiło mu się słabo. Na podłodze leżała kupka metalicznego proszku. Ev kucnął i zajrzał w otwór. To, co zobaczył, mogło przestraszyć każdego.
Ani jeden przewód nie był uszkodzony, ale wszystkie były starannie obnażone niczym naczynia krwionośne w czasie operacji. A my myśleliśmy, że w każdej chwili wyłapiemy je. Ale dlaczego pozwoliły mi to zobaczyć? Dlatego, że to niczego nie zmienia - sam sobie odpowiedział Ev.
- Dlatego, że każda próba załatania otworów zostanie natychmiast sparaliżowana, zostaną uszkodzone obwody homeostatyczne i silnik... Lepiej o tym nie myśleć.
Zdążył zobaczyć jeszcze dwa takie otwory, nim w przedzie ukazały się masywne drzwi komory witalizacyjnej. Otworzył je i nie zwlekając ani sekundy przystąpił do ożywiania pseudogadów. Przez cały czas, gdy manipulował przy aparaturze, wytwarzał powietrze Bissery, wydawało mu się, że drzwi, które zostawił otwarte, lada moment zatrzasną się. Kiedy już było po wszystkim, kiedy zwierzęta zaszyły się w ciemnych kątach pomieszczenia, zapragnął oprzeć się o ścianę i zamknąć oczy. Ale musiał zrobić coś jeszcze. Usunąć pułapki. Ostatni przyjacielski gest... Tylko czy nie zostanie on uznany za kapitulację?
Ev spojrzał na uwolnione zwierzęta. Jakaś istota sapała za kloszem, pozostałe siedziały cicho, jakby ich w ogóle nie' było. Syczały pompy tłoczące powietrze obcej planety. Biedne, sparaliżowane strachem niższe stworzenia obcej planety. A jakie były wyższe, rozumne? Coś strasznego spadło na nie tam, gdzie czuły się całkowicie bezpieczne, zajmowały się swoimi sprawami, nie spodziewały niebezpieczeństwa - co najwyżej w ostatniej chwili przeraził je spadający z nieba cień. Potem był już tylko strach, mrok i przebudzenie nie wiadomo gdzie, w obcym, wrogim świecie.
Oczywiście, ich pierwsze posunięcia były głupie - pomyślał Ev zamykając drzwi. - Przynajmniej z naszego punktu widzenia. Na szczęście zachowały rozsądek. A więc jeszcze nie wszystko stracone. Dla nich... A być może i dla nas. Natychmiast przywołał się do porządku. Nie ma żadnych dowodów na to, że właściwie zrozumiały to, co zrobił. Żadnych? Przecież dotąd żyje! Ciekawe, co on zrobiłby w identycznej sytuacji? Powstrzymałby się czy też wykończyłby wroga, który sam pcha się w ręce? Cywilizacja diametralnie różna od naszej. Zwrócona wewnątrz siebie cywilizacja. Szczelnie zamknięty dla nas świat, bowiem my nie rozumiemy, jak można wszystko, czego się potrzebuje, wytwarzać z własnego ciała, a one nie pojmują, jak można żyć inaczej.
Tak, czego jak czego, ale standardu wszechświat jest pozbawiony.
Pozostało siedem nie usuniętych pułapek. Pięć. Dwie. Ani jedna.
Ev wracał wykończony. Nadal towarzyszyły mu spojrzenia niewidocznych oczu.
Nic się nie zmieniło.
Nie, a właśnie, że się zmieniło. Otwory, obok których szedł, ziały jak przedtem. Wszystkie prócz ostatniego. Był on załatany tak starannie, ze miejsce, w którym się znajdował, zdradzał jedynie świeży blask metalu.

Opisując w przestrzeni ogromny łuk kosmolot zawracał ku Bisserze.

Luki otworzyły się wreszcie. Kapitan odetchnął z taką ulgą, jakby spadł mu z pleców co najmniej Elbrus. Kiedy jednak po godzinie czasu od lądowania nic nie ukazało się w lukach, jego cierpliwość wyczerpała się.
- Czemu one zwlekają? Nie poznają zapachu wiatru ojczystej planety?
Ev wzruszył ramionami.
Zwierzęta pojawiły się jednak. Stoczyły się po pochylni i natychmiast wzbiły się w zielone - łaskawe niebo Bissery. Niebo przyjęło je, ale przebywały tam niedługo.
- Zupełnie jak źrebaki - powiedział kapitan patrząc przez lornetkę na skaczących po wzgórzach braci w rozumie.
- Chyba się domyślam, dlaczego tak długo nie wychodziły - zauważył Ev. - Zejdźmy do środka. Będę bardzo rozczarowany, jeżeli okaże się, że się pomyliłem.
- Patrz - pogładził metal, który błyszczał tam, gdzie przed lądowaniem ziały dziury. - Rozum zawsze i wszędzie jest rozsądny, gdyż bez zrozumienia innych trudno jest przetrwać, prawda?

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin