Mieville+China+-+Dworzec+Perdido.pdf

(2632 KB) Pobierz
China Mieville
China Mieville
DWORZEC PERDIDO
Tłumaczył: Maciej Szymański
Zysk i S-ka Wydawnictwo 2003
Tytuł oryginału:
Perdido Street Station
Wydanie I
ISBN 83-7298-288-0
Pragnę podziękować mojej kochanej matce, Claudii, a także siostrze, Jemimie,
za ich pomoc i wsparcie. Wielkie dzięki należą się także tym, którzy w toku pracy
udzielali mi cennych rad i dzielili się ze mną spostrzeżeniami, a zwłaszcza Scottowi
Bicheno, Maksowi Schaeferowi, Simonowi Kavanagh oraz Oliverowi
Cheethamowi.
O mojej głębokiej miłości i wdzięczności nigdy nie przestanę zapewniać Emmy
Bircham.
Dziękuję pracownikom wydawnictwa Macmillan, a przede wszystkim mojemu
redaktorowi, Peterowi Lavery’emu, za jego niewiarygodne wsparcie. Nie potrafię
wyrazić, jak bardzo mi pomógł Mic Cheetham; jestem mu nieskończenie
wdzięczny.
Zabrakłoby miejsca, gdybym miał złożyć podziękowania wszystkim pisarzom,
którzy wywarli wpływ na moją twórczość, ale pozwolę sobie wspomnieć o dwóch
– ich zdumiewające dzieła są dla mnie niewyczerpanym źródłem inspiracji.
Z pokorą dziękuję M. Johnowi Harrisonowi i nieżyjącemu już Mervynowi
Peake’owi. Gdyby nie oni, ta książka nigdy by nie powstała.
Zaprzestałem nawet, na pewien czas, zatrzymywania się przy oknie pokoju
i spoglądania na latarnie ponad głębokimi, rozświetlonymi ulicami. Tracenie
kontaktu z miastem w taki sposób to jedna z form umierania.
Philip K. Dick, Możemy cię zbudować
Trawiasta równina, zarośla, farmy i wreszcie pierwsze, walące się domy wystające
ponad ziemię. Noc trwa już tak długo. Na obu brzegach rzeki, niczym grzyby po deszczu,
zaczynają pojawiać się zapomniane rudery.
Kołyszemy się. Miota nami głęboki nurt.
Mężczyzna stojący za mną z wysiłkiem ciągnie rumpel i barka zmienia kurs. Lampa
kołysze się, a wraz z nią wątły krąg światła. Mężczyzna boi się mnie. Wychylam się ponad
dziobem niewielkiego pojazdu, ku ciemnej, wartko płynącej wodzie.
Ponad oleisty warkot silnika i pieszczotliwe dźwięki rzeki wybijają się odgłosy domów.
Więźby trzeszczą szeptem, wiatr szumi w strzechach, ściany osiadają wolno, a stropy osuwają
się za nimi, wypełniając przestrzeń. Dziesiątki domostw zmieniają się w setki i tysiące;
rozprzestrzeniają się na boki, coraz dalej od brzegów, rzucając słabe światła na całą równinę.
Otaczają mnie. Rosną. Są coraz wyższe, grubsze i bardziej hałaśliwe. Mają spadziste
dachy i mocne mury z cegieł.
Rzeka skręca nagle, by stawić czoło miastu, które pojawia się niespodziewanie,
zmieniając krajobraz swą masywną sylwetką. Otaczająca je po świata rozpływa się po okolicy,
ku skalistym wzgórzom, jak krew wypełniająca siną, stłuczoną tkankę. Brudne wieże miasta
rozjaśniają mrok. Czuję się upokorzony. Nie mogę nie ugiąć karku przed imponującym tworem,
który rozłożył swe cielsko u zbiegu dwóch rzek, by zanieczyszczać je, rozsiewać swój fetor
i rozbrzmiewać głosami klaksonów. Grube kominy rzygają brudem ku niebu nawet teraz,
w środku nocy. To nie prąd rzeki popy cha nas w stronę miasta, raczej wciąga nas ku sobie
jego masa. Z daleka dobiegają stłumione krzyki, sporadyczne ryki zwierząt oraz nieprzyjazny
łomot i dzwonienie wielkich, fabrycznych maszyn. Linie kolejowe przeszywają ciało miasta
niczym wystające żyły. Są tu pociemniałe ściany z czerwonej cegły, przysadziste kościoły
przywodzące na myśl starożytne chramy, poszarpane markizy łopoczące na wietrze, splątany
labirynt starego miasta, ślepe zaułki, studzienki ściekowe wystające z ziemi niczym płyty
grobowców, nieustannie zmieniający się krajobraz wysypisk, rumowiska kamieni, biblioteki
pełne dawno zapomnianych woluminów, stare szpitale, wieżowce, statki i szeregi metalowych
szponów, które unoszą ładunki z pokładów.
Jak mogliśmy nie zauważyć, że jest tak blisko? Jakaż to kuglarska, topograficzna
sztuczka sprawia, że tak gigantyczny potwór kryje się za zakolem rzeki i nagle wyskakuje na
niczego nie podejrzewającego wędrowca?
Za późno, żeby uciekać.
Mężczyzna mamrocze coś do mnie; tłumaczy, gdzie jesteśmy. Nie odwracam się do
niego.
Ten zrujnowany labirynt wokół nas to Krucze Wrota. Gnijące budowle chylą się ku
sobie, wyczerpane. Rzeka zostawia tłuste ślady na murowanych nabrzeżach, gdzie miasto
powstaje z otchłani rozkładu, by utrzymać w ryzach płynącą wodę. Fetor jest coraz trudniejszy
do zniesienia.
(Zastanawiam się, jak to wszystko wygląda z góry; wtedy miasto nie może się ukryć
i zbliżając się do niego z wiatrem, można z odległości wielu mil dostrzec je, podobne do
brudnej plamy albo gnijącego ścierwa, w którym kłębi się robactwo. Nie powinienem o tym
myśleć, ale teraz już nie potrafię przestać. Leciałbym wzwyż z prądami wstępującymi
wzbudzanymi przez dymiące kominy, żeglowałbym wysoko ponad dumnymi wieżami i srał na
tych, których natura uwiązała do ziemi; pofrunąłbym ponad chaosem i wylądował tam, gdzie
przyszłaby mi ochota... Nie wolno mi o tym myśleć, nie mogę tego zrobić; muszę przestać, nie
teraz, nie tak, jeszcze nie).
Widzę domy śliniące się bladym grzybem, organicznymi bohomazami rozciągającymi
się po frontowych elewacjach od zawilgoconych fundamentów aż po okna na najwyższych
piętrach. W szpary między starymi budynkami na końcach ślepych uliczek wcisnęły się
dodatkowe piętra naprędce skleconych domostw. Krajobraz jest zniekształcony, jakby na
dachach rozlały się znienacka i zastygły pomarszczone kałuże wosku. Widać, że – niegdyś
ludzkie – ulice zasiedliła odmienna forma inteligencji.
Pomiędzy okapami dachów i ponad płynącą wodą rozciągają się druty naprężone
stwardniałymi bryłami mlecznobiałej flegmy. Brzęczą z cicha jak basowe struny. Coś przemyka
ponad nami; mój sternik z odrazą spluwa do ciemnej wody.
Jego plwocina rozpuszcza się i znika. Masy ślinowej zaprawy, otaczające nas ze
wszystkich stron, z wolna rzedną. Pojawiają się wąskie ulice.
Pociąg z donośnym gwizdem przejeżdża po torach ułożonych ponad rzeką. Spoglądam
w jego stronę, ku południowemu wschodowi, i widzę sznur małych światełek przemykających po
moście i znikających w krainie mroku, w paszczy kolosa, który pożera swych mieszkańców.
Wkrótce miniemy fabryki. Dźwigi wyłaniają się z ciemności niczym chude ptaki; tu i ówdzie
poruszają się, by dać pracę nocnej zmianie. Łańcuchy ciągną w górę bezwładne ciężary
podobne do bezużytecznych kończyn, wprawione w ruch upiornym wirowaniem zębatych
przekładni i kół zamachowych.
Wielkie, drapieżne cienie niespiesznie patrolują niebo.
Słyszę huk, powtórzony echem, jakby jądro miasta było puste. Czarna barka wciska się
w gąszcz podobnych korabiów, załadowanych koksem, drewnem, żelazem, stalą i szkłem. W tym
Zgłoś jeśli naruszono regulamin