Kraszewski - Cześnikówny.doc

(1415 KB) Pobierz
Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

 

 

 

Józef Ignacy Kraszewski

 

 

 

 

 

 

 

 

CZEŚNIKÓWNY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Był ranek młodej jeszcze wiosny. Drzewa ledwie się rozwijać zaczynały. Wcześniejsze już się jasną okrywały zielenią, na sadach widać było jakby powłokę kwiatów białych i różowych, którymi grusze i jabłonie rzęsisto były osypane. Słońce świeciło wesoło, w powietrzu balsamiczna woń rozpękających brzóz ciągnęła z ciepłym, wiatrem od lasów. Na łąkach widać było złociste łatacie, niby wzory rozrzucone na szmaragdowych kobiercach.

 

Ptastwo szczebiotało gwarnie, uwijając się około gniazd starych i zakładając nowe. Bociany, jaskółki, goście z daleka opatrywali dawne siedziby i śpieszyli wyporządzić na nowe lato.

 

Zza płotów wychylały się krzaki bzu, już gotowe się otworzyć liliowymi bukiety i rozesłać woń, wiosny zwiastunkę. Dzieci miejskie na ulicach biegały w koszulinach, szczęśliwe, że je promienie słońca odgrzewały do życia.

 

W małym miasteczku nadbużnym w tę niedzielę przewodnią był właśnie targ i zjazd, bo w kościołku odpust uroczysty. Więc ze wsi okolicznych zjechali się włościanie, z czym kto miał na przednówku — najwięcej z bydełkiem i domową hodowlą, bo ziarna mało co kto miał na sprzedaż. Ale gwarno było w rynku około gospody i na cmentarzu przy kościele, i po uliczkach miejskich, i przy mnogich domach żydowskich, i około bud a kramów otwartych, przed którymi kraśne chustki i wywieszone buty długie, i rozstawione garnki, i nagromadzone sita, i przetaki widać było.

 

Właśnie się w kościołku nabożeństwo skończyło; nabożny lud, szlachta okoliczna, ekonomowie wąsaci rozchodzić się zaczynali, szukając bryczek swoich i koni; część zamożniejsza popasała po gospodach, a skromniejsze zaprzęgi stały w rynku, torby koniom poprzywieszawszy.

 

Pomimo że wszędzie było pełno, największy jednak tłum gromadził się około Chaimowego domu, a z dala trudno to sobie wytłumaczyć było. Znać tam widowisko ludzie mieli jakieś, bo spinali się na palce. włazili na wozy, i jedni śmieli się i klaskali w dłonie, drudzy posępnie jakoś patrzyli, a ciekawych coraz więcej przybywało.

 

Przed gospodą Chaimową było podsienie na słupach rzeźbionych sparte, obszerne, przez które zajeżdżało się do szopy. Tu się znać odgrywał ów jakiś dramat miejski, który coraz więcej ściągał widzów. Że to był dzień targowy, odpustowy i wiosenny a świąteczny, można było przypuścić, iż tam dwu podpiłych zwadziło się i poszło na słowa lub na pięści. Lecz w takim razie gwar by był inny i krzyki śmiech by zastępowały.

 

Zbliżywszy się dopiero można było dojrzeć, co tak gorączkowe obudzało zajęcie. W przedsieni otoczonej ludem, naprzeciw drzwi otwartych gospody, z których też mnóstwo głów żydowskich wyglądało i wrót od szopy pełnych woźnic i panów, zwijała się jakby w tańcu kobieta, śpiewając i skacząc wesoło, a nie zważając i zdając się nie widzieć nawet szydersko jej poklaskującego tłumu.

 

Wyglądała dziwnie. Była niemłoda, choć wieku na zwiędłej twarzy nikt nie rozpoznałby; rysy świadczyły o niepospolitej niegdyś piękności, lecz jak by zgniecionej i zmiętej dłonią czasu i ogniem namiętności, zdziczałej od szału. Zaczerwieniona skóra, obłąkany wzrok dawały poznać łatwo, że nie była przytomną. Stare, odarte okrywały ją łachmany sukni, zszarzane, zbłocone, połatane, podziurawione. Kubrak wisiał na niej strzępami, na nogach miała dziurawe, sczerniałe pończochy i rodzaj chodaków sznurami powiązanych. Włosy w nieładzie, rozczochrane, bujne, spadały w części na plecy, w części nieforemnie pogniecione oplatał rodzaj wieńca z łotoci i innych kwiatów polnych... Powpinane te ozdoby spadały jej na skronie. Chusta, która z głowy na szyję się zsunęła, wisiała na niej tak nieforemnie, jak cała odzież nieszczęśliwej, w której licu obłąkanie i pijaństwo dziwnym się malowały wyrazem.

 

Znać sen jakiś młodości wionął na nią z wiosennym powietrzem, bo się uśmiechały spalone usta i przymrużone oczy czarne patrzyły łzawo. Rękami z obu stron ująwszy łachmany sukni jakby najdroższe stroje, z wdziękiem dziwnie odbijającym od nędzy i wieku, drobniuchno skakała i biegała, zwijając się obłąkana. Nie widziała nikogo, cienie jakieś otaczać ją musiały. Z ust to się głośniejsza, schrypła odzywała piosenka, to mruczenie i śmiech wesoły. . Ludzie patrzyli i poklaskiwali nielitościwie. Dzieci się urągały biednej kobiecie. Poważniejsi tylko, z wlepionym w nią wzrokiem, zdawali się chcieć odgadywać straszny dramat jakiś, którego te skoki były zakończeniem.

 

Nagle kobieta obudzona wrzawą obejrzała się; oczy jej dopiero teraz zdawały się rozpatrywać w tłumie, którego była urągowiskiem. Zarumieniła się bardziej jeszcze, ręce opuściły suknię, podniosła je do góry i wzięła się jedną w bok, drugą poprawiając upadające na czoło kwiaty łotoci.

 

— Łotry! Chamy! Zbóje! hę? Czego się śmiejecie? Czego? Co to mi tańcować nie wolno? Przecie ja szlachcianka i cześnikówna... Żydzie! wódki!..

 

Poczęła szukać po kieszeniach wywracając je. Wypadła biała dwuzłotówka, nogą potrąciła ją do stojącego chłopaka.

 

— Podaj kwartę! słyszysz?

 

Żydek się schylił, podniósł pieniądz, a starszy podał mu przez głowy stojących wódkę i kieliszek. Czarkę pełną podniosła do ust kobieta, wypiła ją duszkiem i splunęła.

 

— Resztę częstuj... niech znają cześnikównę... Hopsa-sa! hopsa-sa!

 

I poczęła znowu, zwijając się i przeginając, swój taniec, w którym jakieś ślady umiejętności i wdzięku dostrzec jeszcze było można.

 

Żydek bliższych częstował, ale oprócz ostatniej hołoty, nikt wódki tej pić nie chciał.

 

Kobieta zaczęła śpiewać coraz głośniej, kręcić się coraz szybciej, szał ją opanował jakiś, łachmany rozwiane szeroko zwijały się z nią razem, nareszcie zdyszana padła na ziemię. Szczęściem, te kupka słomy leżała tam, gdzie głową trafiła. Porwała się prędko i usiadła. Rozsypane kwiaty zdawały się ją najwięcej zajmować; zbierała je skrzętnie i drżącą ręką wkładała znowu w rozczochrane włosy. Twarz jej przybrała wyraz smętny i dumny.

 

Podparła się na jednym ręku i po cichu zaczęła nucić:

 

Już miesiąc zaszedł; psy się uśpiły...

 

Głos z początku silniejszy, zamierał na ustach, powtórzyć razy kilka: — Filon mój miły — i powieki kleić się jej zaczęły. Usypiała.

 

Tłum stał milczący, z szyderstwa przeszedłszy w zadumę. Cicho było, na chwilę, potem zaczęto szeptać i gwarzyć, odchodzili niektórzy, przypatrywali się drudzy uśpionej, z sukniami w nieładzie, z zaognioną od trunku twarzą, nieszczęśliwej. Dzieci Obstąpiły ją dokoła kopiąc nogami. Gospodarz wcale nie był rad, że mu drogę do zajazdu zawaliła uśpiona Ale dobudzić się jej teraz nie było sposobu; odurzona mruczała coś niezrozumiale, usta jej uśmiechały się dziwnie, ręce drgały, a oczu otworzyć niemogła...

 

Właśnie w chwili gdy się to stało, powóz czterema końmi zaprzężony, podróżny, z tłumokami, wyminąwszy z trudnością wozy nagromadzone na rynku, zbliżył się do domostwa Chaima i zatrzymał się przed nim. Służący zeskoczył, aby zobaczyć, czy zajechać było można; poruszyli się Żydzi zapraszając ale na drodze leżała owa kobieta. Z powozu wyjrzała głowa zakwefiona, średnich lat pani, która popatrzywszy, kazała sobie drzwiczki otworzyć i dosyć lekko wyskoczyła.

 

Wytworny jej ubiór, piękna kibić rysy uderzającego wdzięku, pański chód — jakby czarodziejską różdżką rozpędziły tłum zgromadzony, tak że przejść mogła do gospody, nie czekając, nim się uprzątnie przeszkoda; i powóz do sieni się zatoczył. Gospodarz czapkę zdjąwszy, poprzedzał ku drzwiom piękną panią. Już do nich dochodziła, gdy przypadkowo rzuciwszy okiem w bok, postrzegła leżącą na słomie kobietę, z kwiatkami zwiędłymi we włosach. Ciekawość czy litość wstrzymały ją, zawahała się i postąpiła kroków kilka, aby się bliżej tej nieszczęśliwej przypatrzeć.

 

Pijaczka leżała twarzą do góry, tak że jej rysy oblane krwawym rumieńcem, policzki zwiędłe, usta otwarte z resztką zębów pokruszonych, pomarszczoną szyją i sfałdowane czoło, i wyraz tego oblicza stężałego w jakimś marzeniu — można było widzieć dobrze. Piękna pani wytężyła wzrok, całe jej ciało drgnęło, z ust dobył się okrzyk niezrozumiały, obie ręce, jak by odpychając widziadło, wyprężyła przed siebie; śmiertelna bladość okryła jej twarz, i służący stojący blisko, ledwie miał czas podbiec i podchwycić ją, gdyż przerażona widokiem tej nędzy — omdlała.

 

Zamieszanie stało się wielkie. Z powozu nadbiegła podżyła służąca, ręce załamując i spiesząc do pani. Kilka osób podtrzymywało już osłabłą, którą na rękach prawie wniesiono do oczyszczonego naprędce gościnnego pokoju.

 

Tymczasem ogromny spór i wrzawa powstała między Żydami, furmanem i przytomnymi. Zabierano się pijaczkę na gnój za gospodę wyrzucić, inni chcieli posyłać do straży i policji, Żydzi kopali nogami śpiącą. Ta ile razy przebudziła się ze snu, uśmiechały się jej usta, i mruczała coś niby słodkie wyrazy jakieś i szepty miłosne...

 

Miało się skończyć na tym, że gospodarz najął ludzi, którzy mu się obiecali pijaną wynieść za dom, gdy przez tłum przecisnął się wysoki mężczyzna, odziany jak ubogi szlachcic czynszowy. Odziany był w szewską kapotę, siwą, naszywaną sznurami, długie buty i czapkę baranią. Na szyi wyschłej sterczała głowa z twarzą żółtą, pomarszczoną, surowego wyrazu, z oczami czarnymi, dzikimi, a brwiach nawisłych! Szedł milczący z tekami w kieszeniach, i z daleka już postrzegłszy leżącą kobietę, w milczeniu dźwignąwszy ramionami, przecisnął się przez stojących aż do niej. Chwilę patrzył na nią nie mówiąc słowa. Usta mu się tylko wydęły i przybrały nieodgadniony wyraz litości i  smutku. Właśnie ludzie najęci mieli pochwycić kobietę, gdy szlachcic porywczo zawołał:

 

— Wara mi!

 

Chaim się zbliżył, chcąc coś powiedzieć, szlachcic nań popatrzył surowo.

 

— Zanieść ją na mój wóz! — rzekł sucho i rozkazująco. — Ot tam stoi — dodał wskazując biczyskiem. — Słyszycie?

 

Potem obrócił się do Żyda do tłumu razem.

 

— Ludziska bez wnętrzności! — zawołał. — Wódki dać obłąkanemu, aby sobie z nieszczęścia robić pośmiewisko. Tyś Żyd, aleś człowiek... a gdzie sumienie? A u was gdzie serce i miłosierdzie?... I to się zowią ludzie. Starzy, a bez bojaźni Bożej, młodzi, a bez wstydu. Tfu!

 

Wszyscy zmilkli, bo wszyscy sprawiedliwość słów tych poczuli; niektórzy z rumieńcem po cichu ustąpili,, aby ich nie postrzeżono. Ci, którzy mieli nieść kobietę do wozu, a zabierali się do tej czynności zrazu dziko i porywczo, przystąpili teraz pomrukując, ostrożnie, i widocznie rozważając, jak by się to uczynić dało poczciwie i skromnie.

 

Szlachcic stał znowu milczący, patrzył na uśpioną, a batóg, którym się podpierał, drżał mu w ręku. Wtem ze drzwi gospody wybiegła służąca omdlałej pani, rozglądając się dokoła

 

— Cóż się stało z tą nieszczęśliwą? — zawołała. — Moją panią tak ten widok poruszył, że aż omdlała... bo nerwy ma słabe... Jak bo też można na drodze!...

 

— Nie frasujcie się o nią — mruknął stary szlachcic — znajdzie się samarytanin, co i tą niedolą się zaopiekuje. Ubogi nad ubogim...

 

Służąca popatrzywszy na mówiącego, całą rozbudzoną ciekawość swą niewieścią skierowała na kobietę, wpatrując się w nią zrazu z roztargnieniem, potem z coraz więcej natężoną uwagą. Zbliżyła się nawet, o ile tylko mogła, aby twarzy lepiej się przypatrzeć i jakieś zdumienie odmalowało się w jej oczach. Zdawała się nie dowierzać temu, co widziała, przetarła oczy parę razy i odstąpiła zadumana, z kolei przypatrując się posępnemu szlachcicowi.

 

Przysunęła się do niego powoli, ze znacznie jakoś wygrzecznioną twarzą, widocznie w chęci zawiązania rozmowy; lecz szlachcic, który oka nie spuszczał z nieszczęśliwej kobiety, najmniejszej do gawędy nie zdawał się mieć ochoty.

 

— Pan ją zna tę nieboraczkę? — zapytała. Szlachcic spojrzał na pytającą i potrząsnął tylko głową.

 

— Ona tutejsza?

 

I na to nic nie odpowiedział zaczepiony. Ludzie właśnie w tej chwili ująwszy śpiącą za nogi i pod ręce, dosyć ostrożnie, poczynającą się szamotać i bronić, nieśli powoli ku wskazanemu wozowi. Głowa jej leżała na piersiach jednego z nich, z oczami ciągle zamkniętymi; lecz usta poruszały się i wyrazy niezrozumiałe wyrywały się z nich. Uspokoiła się po chwili; szlachcic ze spuszczoną głową poszedł za niosącymi. Służąca stała i patrzyła z ciekawością, której zaspokoić nie mogła.

 

Szczęściem choć powierzchowność jej wcale nie była przynęcającą, zbliżył się ku niej palący fajeczkę, ekonomskiej fizjonomii i postawy podżyły jegomość i z uśmieszkiem, zagadnął:

 

— Panna jej nie zna?

 

Ale jam tu obca i z daleka jedziemy...

 

— A ja choć tutejszy, też nie wiem, co za jedna. Panie Chaim — odezwał się do stojącego Izraelity — cóż to u was tu za komedie znowu?

 

Żyd ramionami ruszył.

 

— To jest prawdziwe nieszczęście... na mój dom, bo u mnie tylko porządne ludzie bywają...

 

— A cóż to za jedna? co za jedna? — zapytała służąca natarczywie.

 

— Albo ja tam wiem — flegmatycznie odparł gospodarz, który znać nad tym wypadkiem nie chciał się bardzo rozszerzać — pijaczka i po wszystkim...

 

— Skąd? tutejsza?

 

Pan Chaim poprawił niecierpliwie jarmułkę, skrzywił usta, popatrzył przed siebie, jak by myśli zbierając.

 

— Plącze się tu od niejakiego czasu... at! włóczęga... Kto ją tam będzie znał, skąd to przychodzi i gdzie się to podziewa...

 

— Jakże ją nazywają? — pytała przysuwając się służąca.

 

— Jak? Ją każdy inaczej nazywa — mruknął Żyd, trąc brodę. — Jedni ją nazywają panną Cześnikówną, drudzy wariatką... ona sama jak wódki się napije, to każe sobie mówić — panna Róża! A skąd ona te pieniądze bierze, bo nigdy nie żebrze, kto to ma wiedzieć!

 

Jak gdyby unikając dalszej rozmowy, Żyd się z wolna odwrócił i pociągnął ku domowi, znikając we drzwiach.

 

Niedaleko stał oparty o słup mieszczanin, którego po sutej bekieszy i wysokiej, siwej baraniej czapce poznać było można. Słuchał on pytań i odpowiedzi. Człek był jakiś podżyły i stateczny. Pofałdowana, wygolona twarz, na której najmniejsze poruszenie czytać było można, wyrażała litość jakąś i zajęcie.

 

— Bóg to tam wie — odezwał się z wolna nie pytany — skąd się to do nas to przywlokło... to biedactwo... Jej tu naprawdę nikt nie zna. Czasem się pokaże, ot jak dziś, potańcuje, zaśpiewa, ludzi naśmieszy, nałaje i znowu zniknie; i nie ma jej jakich niedziel kilka. Całą tą zimę nie było widać... Dziś z rana widziałem ją na prymarii klęczącą, z rękami podniesionymi przez całą mszę świętą, to bijącą się w piersi i jęczącą na cały kościół. Potem leżała krzyżem w czasie wotywy; a gdy wyszła jakby pijana z kruchty na rynek... pobiegła nad rzekę i narwała łotoci, nawtykała jej sobie we włosy i śpiewając poszła do  karczmy ludzi śmieszyć. Wypiła jeden po drugim kilka kieliszków, i ot, jak się skończyło.

 

Zamilkł mieszczanin.

 

— A cóż o niej mówią ludzie? — pytała panna służąca.

 

— Każdy co innego, zwyczajnie jak gdy nic nie wiedzą; roją sobie co komu do głowy przyjdzie.

 

Przeszłego lata rozpowiadali, że ją w lesie spotkali i że się włóczyła nie wychodząc z boru kilka miesięcy. Leśniczy ją nadybał śpiącą w dziupli starego dębu, o jakie dwa łokcie nad ziemią; i tam, słyszę, sobie była zrobiła posłanie z liści, a drapała się do barłogu jak zwierz dziki. Zwyczajnie pomieszanych zmysłów biedactwo... Ale to nikomu nic złego nie czyni, co najwięcej, że połaje, gdy się z niej ludzie śmieją... boć to się z takiego nieszczęścia śmiać nie godzi! Bóg tam raczy wiedzieć, z czego jej to przyszło, a pewno nie z rozkoszy, ale z dopustu Bożego... To mówiąc mieszczanin, się pokłonił z lekka i odszedł w swą drogę.

 

Panna służąca, założywszy ręce, patrzyła w stronę wozu, przy którym stał szlachcic na biczysku oparty, jak gdyby go pilnował. Miała wielką ochotę pójść jeszcze popróbować, czyby się co z niego dobyć nie udało, ale twarz miała odkrytą, a choć dawno powinna była wyrzec się wszelkiej pretensji do piękności, straszyło ją to wiosenne słońce, które tak prędko opala. Ze drzwi też ukazał się wychodzący z pośpiechem służący, który ją prosił, aby poszła do pani. Wyrzec się więc musiała schwycenia czegoś więcej, i wróciła na palcach do gościnnego pokoju.

 

Izdebka była pusta, chłodna i smętna jak więzienie. Na tapczanie, naprędce zasłanym sianem i pokrytym dywanikiem, spoczywała przybyła pani, z bladą twarzą i wzrokiem wlepionym nieruchomie w podłogę; nie była jeszcze przyszła do siebie z wielkiego wzruszenia, które tak silnie podziałało na jej słabe nerwy. Gdy się drzwi otworzyły, drgnęła przestraszona i rękę przyłożyła do czoła.

 

Nie była już młodą, ale wielka jej piękność przetrwała znać wiek i życia burze. Czarne oczy nie straciły jeszcze blasku, twarz delikatnej płci i świeżości, usta wdzięku, z jakim się niegdyś uśmiechały. Strój jej podróżny dowodził też, że o te resztki piękności dbać musiała; od maleńkiego trzewiczka, który okrywał nóżkę zręczną, aż do zasłonki, zastępującej w drodze niewygodny kapelusz, wszystko było wytworne, kosztowne, wonne i eleganckie. Rozrzucone na stole podróżne torebki i okrycia, również były kosztowne i piękne.

 

— Cóż się stało z kobietą? — odezwała się głosem słabym, postrzegłszy wchodzącą sługę — nie wiesz?

 

I czarne jej oczy z jakąś obawą zatopiły się w twarzy przybyłej, usiłując ją wybadać.

 

— Jakiś litościwy szlachcic kazał ją zanieść na swój wóz i położyć na nim... bo inaczej toby ją źli na gnój za karczmę wyrzucili... bez żadnego miłosierdzia.

 

— A nie pytałaś, co to za jedna?... — jeszcze trwożliwszym głosem dodała kobieta.

 

— Owszem, proszę pani, pytałam, ale mi nikt prawie nic powiedzieć nie umiał, oprócz, że obłąkana, że się po lasach włóczy, a czasem się zapija. Nikt jej tu nie zna. Mówili mi, że się Cześnikówną nazywa... i...

 

Nie mogła reszty dopowiedzieć służąca, gdyż w tej chwili pani znowu się źle zrobiło, załamała białe ręce konwulsyjnie i padła na poduszkę. Służąca, dostawszy flaszeczkę z solami, trzeźwić ją zaczęła przestraszona.

 

Były to jednak mdłości przechodzące, gdyż wprędce podźwignęła się kobieta i trąc skronie, zawołała jak by się tłumacząc:

 

— Powietrze w tej izbie okropne!... Umilkła, spuściła oczy.

 

— Mówiłaś zdaje mi się, że ją nazywają Cześnikówną?...

 

— Tak jest — podchwyciła sługa sądząc, że panią rozerwie opowiadaniem — a ona sama, słyszę, nazywa siebie czasem panną Różą...

 

Oczy słuchającej błysnęły. Nie chcąc już więcej wiedzieć, pochyliła się na poduszkę.

 

Sługa wcale stanu tego zrozumieć nie mogła.

 

— Co by to pani zrobić? — spytała.

 

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin