Clarke Arthur C - 3001 Odyseja kosmiczna.rtf

(358 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

ARTHUR C. CLARKE

 

 

 

Odyseja kosmiczna 3001

 

(przełożył Radosław Kot)


Prolog - Pierworodni

 

Tak właśnie możemy ich nazwać: Pierworodnymi. Chociaż nawet w najmniejszym zarysie nie przypominali ludzi, też byli cieleśni i też krwawili, a gdy spojrzeli niegdyś w otchłań kosmosu, ogarnęły ich: podziw, lęk oraz poczucie osamotnienia. Gdy tylko urośli w siłę, zaczęli szukać wśród gwiazd bratniej duszy.

W trakcie dalekich wypraw natykali się na wiele rozmaitych postaci życia na różnych stadiach ewolucji i aż nazbyt często byli świadkami, jak nikła iskierka inteligencji gasła pośród mroku kosmicznej nocy.

Ponieważ w całej galaktyce nie znaleźli niczego bardziej cennego niż rozum, dlatego gdzie mogli, tam wspomagali jego kiełkowanie. Niczym farmerzy siali na polu gwiazd i bywało, że zbierali potem plony.

Niekiedy zaś, niechętnie, ale musieli pielić.

Kiedy ich statek wszedł do Układu Słonecznego, wielkie dinozaury dawno już zostały zgładzone w świcie swego istnienia przez przypadkowego osobnika z przestrzeni kosmicznej. Pierworodni przemknęli nad zlodowaciałymi zewnętrznymi planetami, na krótko zatrzymali się przy pustynnym umierającym Marsie i w końcu spojrzeli na Ziemię.

Ujrzeli świat rojący się od wszelakiego życia. Badali je całe lata, zbierali okazy, katalogowali. Gdy dowiedzieli się już wszystkiego, czego dowiedzieć się mogli, zaczęli działać. Ingerowali w rozwój całego szeregu gatunków, tak lądowych, jak i morskich. Czy z powodzeniem, to mogło się rozstrzygnąć dopiero za co najmniej milion lat.

Byli cierpliwi, ale nie nieśmiertelni. Czekały na nich jeszcze miliardy innych słońc, więc odlecieli wkrótce, zniknęli w otchłani kosmosu, wiedząc, że nigdy już na Ziemię nie wrócą. Zresztą, nie zachodziła taka potrzeba: zostawione na miejscu sługi same mogły dokonać dzieła.

Na Ziemi epoki lodowcowe przemijały jedna za drugą, natomiast na niezmiennej powierzchni Księżyca czekał sekretny strażnik z gwiazd. Pływy życia w galaktyce pulsowały jeszcze wolniejszym rytmem. Dziwne, niekiedy piękne, a czasem straszne imperia powstawały i upadały, przekazując wiedzę i dorobek następcom.

Gdzieś daleko, wśród gwiazd, ewolucja wkraczała na wyższe stadia. Pierwsi odkrywcy Ziemi już dawno porzucili cielesne powłoki. Skonstruowali maszyny sprawniejsze niż poprzednie, organiczne nośniki, a następnie dokonali przeprowadzki. Z początku mózgów, a potem wyłącznie myśli. W pancerzach z metalu i kryształu ruszyli jeszcze dalej w galaktykę. Nie budowali już statków kosmicznych, sami nimi byli.

Epoka machin nie trwała długo. Eksperymentując nieustannie, nauczyli się składować wiedzę bezpośrednio w tkance przestrzeni. Myśli, utrwalone w zastygłych koronkach światła, mogły trwać wiecznie.

Pierworodni stali się postacią czystej energii. Ich porzucone na tysiącach światów powłoki cielesne zatańczyły bezrozumnie, zadrżały i zległy, by obrócić się w pył.

Teraz byli panami galaktyki, samą siłą woli mogli pomykać między gwiazdami, niczym delikatna mgiełka przesączali się przez szczeliny przestrzeni. Wolni od ograniczeń bytów materialnych, nie zapomnieli jednak o swym pochodzeniu, o tym, jak zrodzili się kiedyś w ciepłym szlamie dawno już wyschłego morza. A ich zaiste cudowne maszyny nadal działały, nadzorując rozpoczęte miliony lat wcześniej eksperymenty.

Jednak nie zawsze bywały posłuszne instrukcjom twórców. Jak wszystkie urządzenia ulegały niszczącemu wpływowi czasu i jego cierpliwej, wiecznie czuwającej służki: entropii.

I niekiedy odkrywały i wyznaczały sobie nowe, własne cele.


CZĘŚĆ PIERWSZA

 

GWIEZDNE MIASTO


1 - PASTUCH KOMET

 

Kapitan Dimitri Chandler [M2973.04.21/93.106//Mars/ Akad.Kosm.2005], dla przyjaciół “Dim". był wyraźnie rozdrażniony i miał po temu słuszne powody. Wiadomość z Ziemi potrzebowała sześciu godzin, aby dostrzec do holownika kosmicznego Goliath, który krążył aż za 01 bitą Neptuna. Gdyby informacja przybyła choć dziesięć minut później, holownik mógłby ze spokojnym sumieniem odpowiedzieć: “Przykro mi, ale nic z tego. Właśnie zacząłem rozwijać ekran przeciwsłoneczny."

I miałby rację, gdyż opakowywanie jądra komety w grubą tylko na kilka molekuł folię odblaskową to nie robota, którą można przerwać w połowie.

Obecnie najlepsze, co mógł uczynić, to posłuchać tego niezwykłego żądania, tym bardziej że Przysłoneczni i tak narazili się już potężnie Żółtym, chociaż nie z własnej winy. Eksploatacja lodowych zasobów pierścieni Saturna zaczęła się jeszcze w dwudziestym ósmym wieku, trzysta lat temu. Kapitan Chandler nigdy nie potrafił dostrzec żadnych różnic na zestawianych przez nowoczesnych ekologów obrazkach “przed" i “po", ilustracjach mających prezentować przyszłe skutki niebieskiego wandalizmu. Wszelako opinia publiczna, wciąż wyczulona po klęskach ekologicznych poprzednich stuleci, spojrzała na sprawę inaczej i większość poparła hasło: “Ręce precz od Saturna!". Tym sposobem miast złodziejem pierścienia, Chandler został powiernikiem. Wypasał komety.

Tak i wypuszczał się poza Układ Słoneczny na całkiem spory kawałek drogi do Alfy Centaura, gdzie polował na bryły krążące w Pasie Kuipera. Było tam dość lodu, by zalać Merkurego i Wenus oceanem głębokim na parę kilometrów, chociaż musiałoby minąć jeszcze kilka stuleci, nim udałoby się wygasić ognie piekielne tych dwóch planet, czyniąc je zdatnymi do życia. Żółci (dawniej Zieloni), oczywiście, wciąż protestowali, ale jakby z mniejszym zapałem. Gigantyczne fale, spowodowane upadkiem wielkiego meteoru do Pacyfiku w roku 2304, pochłonęły miliony ofiar i ludzkość uświadomiła sobie wówczas, że zbyt wiele jajek wkłada do jednego, niebezpiecznie kruchego koszyka. O ironio, gdyby ten złom skały runął na ląd, szkody nie byłyby nawet w części tak dotkliwe!

Zresztą, pomyślał Chandler, przesyłka trafi na miejsce i tak dopiero za pięćdziesiąt lat, zatem tydzień opóźnienia nie zrobi różnicy. Tyle tylko, że trzeba będzie powtórzyć wszystkie obliczenia tyczące rotacji, środka masy i miejsc przyłożenia wektorów ciągu. Przeliczyć i przesłać na Marsa w celu dodatkowego sprawdzenia. Gdy w grę wchodzą miliardy ton lodu, które z czasem mają przeciąć orbitę Ziemi, żaden środek bezpieczeństwa nie jest podjęty przesadnie.

Ludzie już dawno robili podobne rzeczy. Nad biurkiem kapitana Chandlera wisiała pradawna fotografia przedstawiająca trzymasztowy parowiec na tle przytłaczającej jednostkę góry lodowej. Dokładnie w takiej samej scenerii znajdował się obecnie Goliath.

Jakie to dziwne, myślał czasem, że jedno i to samo pokolenie widziało zarówno takie statki jak ów Discovery na zdjęciu, i ten drugi, identycznej nazwy, który po raz pierwszy poniósł ludzi w pobliże Jowisza. Cóż by powiedzieli dawni badacze Antarktyki, gdyby przyszło im stanąć dziś na mostku Goliatha?

Na pewno byliby mocno zdezorientowani widząc ścianę lodu ciągnącą się jak daleko sięgnąć wzrokiem i w dół oraz w górę. Lód ten wyglądał zresztą dość osobliwie. Nie miał nic z bieli i błękitów polarnych lodowców. Brudna bryła w dziewięćdziesięciu procentach składała się z wody, resztę tworzyły domieszki związków węgla i siarki parujące już w temperaturze niewiele przekraczającej zero absolutne. Próba stopienia kostki takiego lodu dostarczyłaby raczej niemiłych wrażeń. Jak powiedział niegdyś pewien znany astrochemik: “Komety mają cuchnący oddech".

- Skipper do wszystkich - obwieścił Chandler. - Mała zmiana programu. Poproszono nas o odłożenie operacji i zbadanie obiektu wychwyconego przez radar Straży Kosmicznej.

- A konkrety? - spytał jakiś głos, gdy umilkł w interkomie chór jęków.

- Niewiele wiem, ale podejrzewam, że to sprawka jakiegoś kolejnego komitetu obchodów tysiąclecia, który zapomniano rozwiązać.

Tym razem jęki zabrzmiały jeszcze głośniej. Wszyscy mieli już serdecznie dość celebry towarzyszącej końcowi drugiego tysiąclecia. Gdy pierwszy dzień stycznia roku 3001 minął wreszcie spokojnie jak każdy inny, ludzkość odetchnęła z ulgą. Końca świata nie było, można wracać do zwykłych zajęć.

- Tak czy inaczej, pewnie znów fałszywy alarm. Ale trzeba zrobić swoje. Wyłączam się.

W karierze Chandlera był to trzeci przypadek, gdy kazano mu tropić tajemnicze obiekty. Mimo stuleci eksploracji, Układ Słoneczny wciąż dostarczał niespodzianek, zatem może Straż wiedziała, co robi. Byle tylko nie okazało się, że oto ujawnił się kolejny idiota marzący o odkryciu legendarnego złotego asteroidu. Gdyby nawet takie dziwo istniało, w co Chandler ani trochę nie wierzył, byłaby to ledwie mineralogiczna ciekawostka o realnej wartości nieporównanie mniejszej niż wyprawiana ku Słońcu życiodajna góra lodu.

Istniała jeszcze jedna możliwość i tę Chandler traktował poważnie. Skonstruowane przez rasę ludzką próbniki przeniknęły już w kosmos na odległość ponad stu lat świetlnych od Ziemi, a monolit z krateru Tycho przypominał, że inne cywilizacje uprawiają podobną działalność. W Układzie Słonecznym mogły krążyć, lub przezeń przelatywać, jeszcze inne artefakty obcych. Chandler podejrzewał, że Straż coś takiego właśnie znalazła, gdyż w przeciwnym razie nikt nie ośmieliłby się zarządzać holownikowi pierwszej klasy pogoni za nie zidentyfikowanym echem radarowym.

Pięć godzin później Goliath natrafił na ślad obiektu. Tajemnicza jednostka znajdowała się jeszcze daleko, na maksymalnym zasięgu czujników, ale i tak wydawała się absurdalnie mała. W miarę zbliżania się, ustalono, że to coś jest metaliczne i długie najwyżej na parę metrów. Poruszało się po orbicie wybiegającej z Układu Słonecznego, co wskazywało raczej na jakiś śmieć epoki kosmicznej. Przez tysiąc lat zebrało się ich naprawdę sporo. Kapitan pomyślał, że być może pewnego dnia to one jedyne zaświadczą, że człowiek kiedykolwiek istniał.

Podeszli na tyle blisko, by obejrzeć obiekt przez teleskop. Wtedy kapitan Chandler trochę pobladł. Jaka szkoda, że komputer podał mu dane tej orbity o kilka lat za późno. Byłoby jak znalazł na obchody tysiąclecia.

- Mówi Goliath - nadał Chandler w kierunku Ziemi głosem nieco drżącym, ale podniosłym. - Przyjmujemy na pokład tysiącletniego astronautę. I chyba wiem, kto to jest.


2 - PRZEBUDZENIE

 

Frank Poole obudził się, ale niczego nie pamiętał. Nie był pewien nawet własnego imienia.

Nie ulegało wątpliwości, że znajdował się w szpitalu. Mimo iż miał zamknięte powieki, jego zmysły odbierały proste sygnały, jednoznacznie świadczące o typie otoczenia. W powietrzu unosiła się słaba woń środków odkażających, taka sama jak... Właśnie! Jak wtedy, gdy w wieku kilkunastu lat złamał sobie żebro podczas mistrzostw Arizony w szybowaniu pod latawcem i przewieziono go na ostry dyżur.

Wspomnienia wracały z wolna. Nazywam się Frank Poole, jestem zastępcą dowódcy United States Space Ship Discovery w ściśle tajnej misji do Jowisza...

Nagle jego serce zmieniło się w sopel lodu. Jak na zwolnionym filmie przewinął mu się przed oczami widok kapsuły, która wymknęła się spod kontroli i leciała prosto na niego, wyciągała manipulatory... Potem doszło do bezgłośnego zderzenia. I rozległ się donośny syk uciekającego ze skafandra powietrza. Ostatnie, co pamiętał, to jak wirując bezradnie w próżni, bezskutecznie usiłował na nowo podłączyć zerwany przewód.

Cóż, cokolwiek dziwnego zdarzyło się z tą kapsułą, teraz był bezpieczny. Zapewne Dave zorganizował błyskawiczną akcję ratunkową i sprowadził go na statek, zanim nie dotleniony mózg zaczął obumierać.

Dobry kumpel z tego Dave'a, pomyślał Poole. Muszę mu podziękować, chociaż chwilę... Z pewnością nie jestem na pokładzie Discovery. Pewnie byłem nieprzytomny na tyle długo, że przetransportowano mnie aż na Ziemię!

Gonitwę myśli przerwała siostra przełożona, która wkroczyła do pokoju w towarzystwie dwóch pielęgniarek. Wszystkie trzy nosiły biały strój, niezmienny znak ich profesji. Wyglądały na lekko zdumione. Poole ucieszył się jak dziecko, sądząc, że pewnie obudził się przedwcześnie i nieco pokrzyżował szyki personelowi.

- Cześć! - powiedział, wreszcie ożywiwszy po paru próbach struny głosowe. Czuł, jakby osiadła na nich rdza. - Jak tam ze mną?

Siostra uśmiechnęła się i przyłożyła palec do ust w jednoznacznym geście zakazującym mówienia. Pielęgniarki wprawnie zmierzyły pacjentowi tętno i temperaturę. Sprawdziły odruchy. Gdy jedna z nich uniosła, a potem puściła jego prawą rękę, Poole zauważył coś szczególnego. Kończyna opadała powoli, zbyt wolno jak na typowe ciążenie. Zresztą cały też czuł się dziwnie lekki. Z ciekawości spróbował się poruszyć.

Jestem zatem na jakiejś innej planecie. Lub na stacji kosmicznej ze sztucznym ciążeniem. Na pewno nie na Ziemi.

Już miał o to spytać, gdy siostra przycisnęła mu coś do szyi, poczuł dziwne łaskotanie i momentalnie zasnął. Zanim odpłynął w ciemność bez majaków, pomyślał jedno jeszcze.

Dziwne, przez cały czas nie odezwały się ani słowem.


3 - REHABILITACJA

 

Gdy znów się obudził, siostra i pielęgniarki stały obok łóżka. Znalazł dość siły, by jednak przemówić.

- Gdzie jestem? Tyle przecież możecie mi powiedzieć!

Trzy kobiety wymieniły spojrzenia. Wyraźnie nie wiedziały, co uczynić. W końcu siostra odezwała się. Powoli i starannie wymawiała każde słowo z osobna.

- Wszystko w porządku, panie Poole. Profesor Anderson zaraz tu będzie i wszystko panu wyjaśni.

Co wyjaśni? Poole poczuł się nieco zdezorientowany. Dobrze, że chociaż mówi po angielsku, chociaż ten jej akcent... Do niczego nie pasuje.

Anderson na pewno został wezwany już nieco wcześniej, ponieważ drzwi otwarły się ledwie po kilku chwilach. Przez mgnienie oka Poole widział zgromadzony za doktorem mały tłumek ciekawskich. Odniósł wrażenie, że jest jakimś nowym eksponatem w ogrodzie zoologicznym.

Profesor, niski i elegancki mężczyzna, wyróżniał się urodą zdradzającą posiadanie nader zróżnicowanych przodków. Poole rozpoznał rozmaite wypływy cech chińskich, polinezyjskich i nordyckich. Anderson przywitał pacjenta uniesieniem prawej dłoni, potem wyraźnie coś sobie przypomniał i po niejakim wahaniu wyciągnął ową dłoń do uścisku. Zupełnie, jakby ten gest był mu obcy.

- Miło mi widzieć pana w dobrym zdrowiu, panie Poole. Długo już pan u nas nie zabawi.

Znów ten dziwny akcent i owo staranne dobieranie słów. Ale równocześnie pewność siebie, cechująca wszystkich lekarzy w dziejach.

- Miło mi to słyszeć. A teraz może zechciałby pan odpowiedzieć na kilka moich pytań...

- Oczywiście, oczywiście. Za minutkę.

Anderson odezwał się do siostry tak cicho i szybko zarazem, że Poole wyłowił tylko kilka słów, po części zupełnie mu nie znanych. Siostra skinęła na jedną z pielęgniarek, która otworzyła ścienną szafkę i wyciągnęła cienką metalową obręcz. Nałożyła ją Poole'owi na głowę.

- A to po co? - spytał trwając w roli trudnego pacjenta, wiecznie ciekawskiej zmory doktorów. - Odczyt EEG?

Profesor, siostra i pielęgniarki zrobili dziwne miny. Profesor aż się uśmiechnął.

- Aha, elektro... ence... falo... gram - rzekł powoli, jakby dobywał te pojęcia z głębi pamięci. - Prawie dokładnie. Chcemy monitorować funkcje pańskiego mózgu.

Mój mózg funkcjonuje wspaniale, byleście jeszcze dali mi go używać, pomyślał z wyrzutem Poole. Niemniej oczekiwanie zdawało się dobiegać końca.

- Panie Poole - odezwał się Anderson, wciąż przemawiając z niejaką emfazą, zupełnie jakby używał obcego sobie języka. - Wie pan, oczywiście, że uległ pan poważnemu wypadkowi podczas pracy poza pokładem Discovery.

Poole skinął głową.

-  Owszem. I zaczynam podejrzewać, że ten wypadek był naprawdę poważny.

Andersenowi ulżyło widocznie. Znów się uśmiechnął.

- Ma pan całkowitą rację. Proszę opowiedzieć, co według pana, mogło się stać.

- No, w najlepszym razie Dave Bowman uratował mnie nieprzytomnego i odstawił na pokład. A co z Dave'em? Nikt mi nie chce udzielić żadnej informacji?

- Wszystko w swoim czasie... A w najgorszym razie, co się wydarzyło?

Frank Poole poczuł, jak armia lodowatych mrówek maszeruje mu po kręgosłupie. Z wolna utwierdzał się w podejrzeniach.

- W najgorszym? Umarłem i trafiłem tutaj, cokolwiek to jest, a wy mnie ożywiliście. Dziękuję...

- Całkiem trafnie. Jest pan bardzo blisko Ziemi.

Co znaczyło “bardzo blisko"? Ciążenie, chociaż słabe, jednak było, zatem pewnie chodziło o obracające się z wolna koła stacji orbitalnej. Zresztą, mniejsza z tym. Najpierw trzeba wyjaśnić najważniejsze.

Poole szybko dokonał w myślach kilku obliczeń. Jeśli Dave położył go do hibematora, obudził resztę załogi i doprowadził misję do końca, to “śmierć" mogła potrwać nawet pięć lat!

- Którego dziś mamy? - spytał siląc się na spokój.

Profesor i siostra wymienili spojrzenia. Poole znów poczuł mróz na karku.

- Muszę panu powiedzieć, że Bowman nie podjął się ratowania pana. Był przekonany, i trudno go winić, że zginął pan nieodwołalnie. Ponadto walczył wówczas o własne przetrwanie... Odleciał pan w przestrzeń, minął system księżyców Jowisza i skierował się ku gwiazdom. Szczęśliwie zamarzł pan na tyle solidnie, że metabolizm ustał całkowicie. To prawie cud, że w ogóle udało się pana odnaleźć. W dziejach ludzkości nie znalazłoby się większego szczęściarza.

Naprawdę?, pomyślał zmieszany Poole. Pięć lat. Dobre sobie! Możliwe, że minął wiek, albo i nawet więcej.

- Niech wreszcie usłyszę prawdę.

Profesor i siostra sprawdzili odczyty na jakimś niewidocznym dla pacjenta monitorze i oboje skinęli lekko głowami. Poole domyślił się, że poprzez tę obręcz musi być podłączony do szpitalnej sieci nadzoru.

- To będzie dla ciebie ciężkie przeżycie, Frank - powiedział ciepło profesor, zmieniając się w przyjaznego lekarza domowego. - Ale dasz sobie radę. W twoim przypadku im szybciej się dowiesz, tym lepiej. Jesteśmy na początku czwartego tysiąclecia. Uwierz mi, opuściłeś Ziemię prawie tysiąc lat temu.

- Wierzę panu - szepnął spokojnie Poole i całkiem nagle pokój zawirował mu przed oczami, a sekundę później wszystko zniknęło.

Odzyskawszy przytomność, ujrzał się nie w sali szpitalnej, ale w luksusowym apartamencie z nader uroczymi i zmiennymi obrazami na ścianach. Niektóre przedstawiały znane malowidła, inne krajobrazy, również i morskie, łudząco podobne do tych spotykanych w jego czasach. Nie dopatrzył się w otoczeniu żadnych obcych elementów, ale te, jak odgadł, pojawią się dopiero później.

Umeblowanie i wyposażenie dobrano starannie. Ciekawe, jak wygląda obecna telewizja? I ile mają tu kanałów? Jednak nie znalazł przy łóżku żadnego pilota, żadnych przełączników. Wiedział, że czeka go ciężka nauka. Ostatecznie znalazł się w roli dzikusa, który nagle trafił do cywilizowanego świata.

W pierwszej jednak kolejności musiał odzyskać siły i opanować współczesny język. Nawet system zapisu dźwięku, sto lat liczący już sobie w chwili narodzin Poole'a, nie zapobiegł wielkim zmianom w gramatyce i wymowie. No i pojawiły się też tysiące nowych słów, głównie związanych z nauką i inżynierią. Znaczenia niektórych nie potrafił się nawet domyślić.

A co najgorsze, minione tysiąclecie dostarczyło miliardów nazwisk ludzi sławnych (i niesławnych), które dla Poole'a były tylko pustymi dźwiękami. Na razie każdą rozmowę musiał przerywać, żądając minimum danych biograficznych tej czy innej postaci, i taki stan miał potrwać jeszcze wiele tygodni.

Z wolna wracał do formy, zwiększała się też liczba odwiedzających go gości. Profesor Anderson pilnie baczył na te wizyty, dopuszczając przede wszystkim lekarzy specjalistów, uczonych kilkunastu dziedzin i dowódców statków kosmicznych. Ci ostatni interesowali Poole'a najbardziej.

Nie był najlepszym źródłem informacji, szczególnie w zestawieniu z gigantycznymi zasobami gromadzonych przez wieki danych, jednak czasem zaskakiwał doktorów i historyków jakimś drobiazgiem pamiętanym z własnych czasów i rzucał nowe światło na dane wydarzenie, podsuwał obce im skojarzenia. Traktowali go zawsze z szacunkiem i cierpliwie wysłuchiwali odpowiedzi, jednak sami niechętnie udzielali wyjaśnień. Poole rozumiał potrzebę ochrony przed szokiem kulturowym, ale gdy już nieco dokuczyła mu ta nad - opiekuńczość, zaczął rozważać możliwość ucieczki z luksusowego ośrodka odosobnienia. Nie żeby naprawdę zamierzał coś podobnego, ale przy paru okazjach sprawdził drzwi. Nie zdumiał się nawet, stwierdziwszy, że zamykano je porządnie za ostatnim wychodzącym gościem.

Wszystko zmieniło się wraz z przybyciem pani doktor Indry Wallace. Chociaż miała angielsko brzmiące nazwisko, zdawała się pochodzić z Japonii i bez większego trudu można ją było sobie wyobrazić w roli całkiem dobrej i doświadczonej gejszy. Niemniej ta dziewczyna uchodziła za świetnego historyka i kierowała katedrą na jednym z uniwersytetów, wciąż puszących się tradycją (i bluszczami na kolegiach). Ponadto, ku wielkiej radości Poole'a, władała dawnym angielskim.

- Panie Poole - zaczęła głosem konkretnym, jakby zamierzała robić tu interesy. - Wyznaczono mnie na pańską oficjalną przewodniczkę i, powiedzmy, mentorkę. Mam stosowne kwalifikacje, specjalizuję się w pana okresie historycznym. Temat mojego doktoratu brzmiał: “Zanik państwa narodowego, 2000 - 2050". Mam nadzieję, że możemy sobie nawzajem sporo pomóc.

- Nie wątpią. Po pierwsze chciałbym, aby mnie pani stąd zabrała. Niech ujrzę trochę tego waszego świata.

- Do tego właśnie zmierzam. Najpierw musimy jednak wyposażyć pana w ident. Człowiek bez identyfikatora w zasadzie nie istnieje. Nigdzie nie mógłby pan wejść, niczego by pan nie dostał. Nasze urządzenia po prostu by pana nie dostrzegały.

- Mogłem się spodziewać czegoś takiego - uśmiechnął się krzywo Poole. - Identyfikatory wprowadzono w moich czasach, ale wielu ludziom to się nie podobało.

- Niektórzy nadal narzekają. Wyprawiają się w dzikie ostępy, a jest ich obecnie na Ziemi znacznie więcej niż w pańskich czasach! Ale zawsze biorą ze sobą minikompy, żeby wezwać pomoc w razie potrzeby. Wytrzymują średnio pięć dni.

- Przykro mi słyszeć, że ludzkość aż tak się zdegenerowała.

Sprawdzał dziewczynę ostrożnie, próbując ustalić granice jej tolerancji i ogólny profil osobowościowy. Czekała ich długa współpraca, przy czym to doktor Indry Wallance miała być stroną dominującą, on zaś zależną. Wątpił, czy zdoła polubić swój ą mentorkę, która najpewniej ma go jedynie za fascynujący eksponat muzealny.

Ku zdumieniu Poole'a, pani doktor nie zaprotestowała.

- Tak, uległa pewnym wypaczeniom, przynajmniej pod niektórymi względami. Fizycznie jesteśmy słabsi, ale ogólnie zdrowsi i lepiej przystosowani do życia niż większość ludzi w dziejach gatunku. Ostatecznie opowieść o dobrym dzikusie zawsze była tylko mitem.

Podeszła do małej kwadratowej tabliczki osadzonej w drzwiach gdzieś tak na wysokości oczu. Płytka miała rozmiar stronicy dawnych magazynów, które zalewały Ziemię w epoce słowa drukowanego. Poole już wcześniej zauważył, że w każdym pokoju jest przynajmniej jedna. Zwykle trwały puste, czasem jednak przesuwały się po nich linijki tekstu. Niezrozumiałego zresztą, chociaż część słów brzmiała nawet swojsko. Któregoś razu płytka w pokoju Poole'a zaczęła natarczywie popiskiwać, ale zignorował sygnał, uznawszy, że to nie jego kłopot. I rzeczywiście, odgłos umilkł wkrótce, równie raptownie jak rozbrzmiał.

Doktor Wallace przycisnęła do płytki otwartą dłoń, po kilku sekundach ją odjęła i spojrzała z uśmiechem na Poole'a.

- Proszę zerknąć.

Ten napis zdradzał niejaki sens:

WALLACE, INDRA [F2970.03.11/31.885//HIST.OXFORD]

- Domyślam się, że F to Female, czyli płeć żeńska, dalej mamy datę urodzenia: jedenasty marca dwa tysiące dziewięćset siedemdziesiątego roku. I wskazówkę, że jest pani jakoś związana z Wydziałem Historii na Oxfordzie. A trzy jeden osiem osiem pięć to chyba osobisty numer identyfikacyjny. Zgadza się?

- Doskonale, panie Poole. Widziałam kilka waszych oznaczeń poczty elektronicznej, wasze numery kart kredytowych... Jakie to było skomplikowane! Zupełnie niepotrzebnie, bo wszyscy znamy naszą datę urodzenia i możemy być pewni, że dzielimy ją mniej więcej z dziesięcioma tysiącami ludzi minus dwa. Zatem pięciocyfrowa liczba zawsze wystarczy... I nawet jak się zapomni, to też nie szkodzi. Zawsze nosi się ją ze sobą?

- Implant?

- Tak, nanoczip wszczepiany po urodzeniu, na wszelki wypadek w obie dłonie. Nawet pan tego nie poczuje. Mamy jednak z panem mały kłopot...

- Jaki?

- Nasze czytniki nie uwierzą w pańską prawdziwą datę urodzenia. Zatem, jeśli pan pozwoli, przesuniemy ją o tysiąc lat.

- Pozwolenie udzielone. A co z resztą kodu?

- Opcjonalnie. Może zostawić pan puste miejsce, może podać swoje aktualne zainteresowania lub miejsce pobytu. Albo zaprogramować na osobiste przekazy, globalne lub wybiórcze.

Niektóre rzeczy chyba nigdy się nie zmienią, pomyślał Poole. Zapewne wiele z tych “wybiórczych" przekazów to sprawy nader osobiste.

Zastanowił się, czy wciąż plączą się po Ziemi stanowieni prawem lub własną obsesją cenzorzy i czy ich wysiłki, by naprawić podobno wywichnięte morale bliźnich, są choć odrobinę skuteczniejsze niż w jego czasach.

Postanowił spytać o to doktor Wallace, gdy tylko pozna ją nieco l...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin