Ho.doc

(813 KB) Pobierz
Kolejny cios powalił go na ziemię

Kolejny cios powalił go na ziemię. Nie płakał już, bał się. Matka stała nad nim, ściskając w ręku torebkę i krzyczała na niego. Jej pomalowane nierówno usta się nie zamykały ani na sekundę.

Nie miał odwagi podnieść się z podłogi. Krył swoimi małymi rączkami głowę, próbował stłumić szloch i zniknąć. Czuł drganie warg, okropny ból ściskający płuca, smak krwi w ustach i płonące jeszcze czerwone ślady na plecach.
Nie wierzył w boga. Ale błagał kogoś lub coś, żeby ojciec już wrócił i mu pomógł. Bał się, że ona zaraz zacznie go szarpać za włosy albo wymierzy mu jakiś cios, po którym już nie wstanie. Kątem oka widział, jak Sara kuli się w kącie i płacze.

Wiedział, że jeżeli czegoś nie zrobi, matka zaraz ruszy do niej i ją zacznie tłuc. Bo płakała. Matkę strasznie to denerwowało, kiedy któreś z nich płakało.

„Ona nas zabije, ona nas kiedyś zabije, wszystkich”.

Nagle matka szarpnęła go za włosy i postawiła na nogi. Zaciskał powieki i marszczył brwi, żeby tylko nie zauważyła łez w kącikach oczu. Nic to nie dało. Poczuł kolejne uderzenia ciężkiej torebki na grzbiecie.
- Taka sama żałosna łajza jak twój ojciec! – Warczała przez zęby i tłukła go dalej, zawzięcie.
- Mamo, mamo, przestań! – Sara już nie szlochała. Kaszlała. Nie miała już siły płakać. Malutkimi piąstkami wycierała piekące, czerwone oczy.

W pewnym momencie matka go pchnęła w stronę ściany. Poczuł ból głowy, zanim stracił przytomność.

Zanim jego myśli rozmyły się a oczy zamknęły, zdążył jeszcze zobaczyć, jak matka podrywa Sarę z podłogi i szarpie ją za ramię.

***
W tym czasie, 573 kilometry na wschód od nich, dziesięcioletni Artur kładł się spać.

Zamknął drzwi za sobą, odchylił nieznacznie jedno skrzydło okna i wgramolił się pod kołdrę. Owinął się nią szczelnie, pomijając tylko twarz, którą wtulił w poduszkę. Pościel była stara, od dawna nieprana, ale dawała mu nieznaczne i złudne poczucie bezpieczeństwa, którego desperacko szukał. Wczesnowiosenny wiatr poruszał zakurzonymi zasłonami, odsłaniając łyse drzewa i latarnie uliczne po drugiej stronie podwórka. Nieforemny, elipsowaty księżyc kładł swój szary, obojętny wzrok na to wszystko.

A Artur nie mógł zasnąć.

Lęk nie pozwalał mu zamknąć oczu.

Nasłuchiwał, czy na drugim końcu korytarza nie skrzypią drzwi.

Każdy szmer mógł zapowiadać zagrożenie. Szuranie zniszczonych kapci o brudną podłogę było jak kłębiące się przed burzą ciemne chmury. Świadczyły o nieuniknionych krzykach, które miały zaraz wypełnić cały dom, od piwnicy po dach, odbijając się od ścian, zdartej wykładziny, odrapanych mebli i zamkniętych szczelnie okien.

Ciągle piekły go oczy.

Nie mógł uwierzyć, że ich zostawiła samych.
Tak samo jak Julia.

Chciało mu się płakać. Monika wyprowadziła się, zostawiając jego i Agatę w tyle, samych razem z matką i jej kolejnymi facetami. Wiedział, że tak będzie dla niej lepiej, ale nie mógł jej wybaczyć tego, że nie zabrała ich ze sobą. Czy tak samo jak Julia będzie czasami słać listy i pieniądze, twierdząc, że to im jakoś pomoże?

Agata miała już piętnaście lat. Artur pamiętał, jak na jesień, siedziała w zabłoconym ogrodzie, w starych sandałach i pomiętej sukience, zakrywając palcami oczy i szlochając cicho. Jabłoń, na której wisiała niedbale zrobiona huśtawka ze sznura i deski, pochylała się nad nią pod ciężarem owoców i szarego nieba.
Przytulił się wtedy do niej, mając nadzieje, że tym ją uspokoi i pocieszy. Ale wtedy poczuł ten okropny, charakterystyczny odór. Czuł na niej smród wódki, wydzielonej razem z potem.

„On zrobił jej to samo, co tamten. To samo, co czasem robili Monice.”
Te okropne rzeczy nie mogły mu przejść nawet przez myśli i gardło. Wiedział tylko, że je to bardzo bolało, wiedział, jak bardzo cierpiały… Nie mógł w to uwierzyć… Czuł, jak skręcają mu się wnętrzności, wyciskając z jego oczu łzy. Jak ktokolwiek śmiał je tak bardzo skrzywdzić?? Jak ktokolwiek miał czelność zostawić ślady swoich brudnych łap na ich niewinnych ciałach, upodlając je, zrównując je z psem, z krową, ze schabowym, które jadł na obiad? Bydlak, skurwysyn…

Obiecywał sobie tyle razy, że kiedyś będzie silniejszy i zemści się na tych pijakach. Obiecał sobie, że będzie ćwiczył i kiedyś każdemu z nich obije mordę. Obiecał sobie, że będą wić się pod jego butami w agonii, że poczują cały ten ból, jaki czuły jego siostry. Nie, nie taki sam, większy, o wiele większy, zapłacą za to z nawiązką. Miał ochotę ich tłuc pięściami z całej siły, rozbijać na nich meble, rozszarpywać ich na strzępy, nie pozostawiać nic, tylko fizyczny i psychiczny, niewyobrażalny ból. Chciał, żeby z ich świadomości zostało tylko obezwładniające cierpienie.

Nienawiść rosła w nim z każdym dniem, jak dobrze nawożona roślina. Te ostre ciernie zasłaniały mu cały świat, zamykały go tylko na to jedno, płonące i duszące uczucie, domagające się krwi i zemsty.

A lęk był tylko paliwem. Im bardziej się bał, tym bardziej czuł się bezradny, im więcej było bezradności, tym więcej wściekłości. Myślał tylko o tym, by kiedyś móc odmienić rolę, by błagali go o litość a jego siostry o wybaczenie. Chciał, żeby płacili za swoje grzechy i zbrodnie.
Ale wiedział, że to nie cofnie tego, co się stało. Ani Julia, ani Monika, ani Agata… Nigdy już nie będą takie same, nigdy już nie będą w pełni szczęśliwe, do końca życia będą nosić w sobie to piętno, ciążące na ich żebrach i uniemożliwiające im spokojny sen.

Po jakimś czasie nie mógł wytrzymać myśli, które kłębiły mu się w głowie. To był ten rodzaj myśli, który nie pozwalał mu normalnie funkcjonować, który zamykał go w jednym uczuciu i robił z niego kłębek nerwów. Myślozbrodnia, myślozbrodnia… Nie chciał tych myśli, miał ochotę wziąć widelec i je sobie wydłubać z uszu. Miał ochotę wziąć kuchenny nóż, którym matka kroi mięso do kotletów i wbić go sobie w skroń, by wreszcie uciszyć ten głos. Nie chciał myśli, nie chciał emocji.

Modlił się o to, żeby kiedyś zaistniała wszechobecna cisza. Żeby wszystko zamilkło, żeby pozostała tylko próżnia, w której mógłby bezwładnie zawisnąć, tak cudownie pusty w środku.

Wstał z łóżka, założył skarpetki, buty i bluzę, wyszedł przez okno i poszedł biegać. Jego jasne włosy były splątane, piżama brudna, dłonie zimne, ale on się tym nie przejmował, biegł ulicą pod baldachimem światła latarni, otoczony z obu stron milczącymi słupami i domami. Nie miał celu, biegł po prostu przed siebie. To nie była ucieczka – nie miał gdzie uciec. Kilometry przed nim i za nim stały tylko rzędy domów i las. W sumie mógł dobiec do bloków, do przystanku autobusowego... Ale to nie miało sensu. Z tego koszmaru nie było ucieczki. Był dzieckiem i dzieckiem będzie jeszcze całe długie lata. Będzie musiał to wszystko przetrzymać.

To nie była ucieczka. Chciał tylko wysiłkiem fizycznym uciszyć myśli. Chciał skupić cała swoją świadomość na ruchu nóg, na chłodzie kłującym kończyny i bolącej tchawicy, która łykała lodowate powietrze.
Kiedy zmęczył się biegiem, usiadł na asfalcie, oparł się o słup telefoniczny i objął ramionami kolana. Nie mógł tam zasnąć. Nie mógł biec dalej, bo to będzie za daleko. Nie chciał wracać.

Ale musiał.

Udał się smętnym marszem do domu wiedząc, że tam czeka na niego tylko zimne łóżko, rano przypalona jajecznica na śniadanie, kłótnia w kuchni, mordobicie, odór wódki, krzyki...

***
- Hallo, Alex! – Przyszywany wujek wycelował w jego stronę kamerę, uśmiechając się do niego spod obiektywu i zamykając drugie oko. – Powiedz coś naszym fanom.

Alex chwile mu się przyglądał, po czym wtulił się w ojca i zamknął oczy. Duża dłoń zaczęła go głaskać. Siostra chwyciła jego rękaw swoją malutką rączką i zerknęła na kamerę tylko kątem oka.
- Daj im kurwa spokój, Uwe. Nie widzisz, że są zmęczone?
- Wölli, nie bądź taki sztywny! Wiesz, że fanki uwielbiają te dzieciaki. No, Alex, zrób fankom przyjemność i powiedz im coś miłego.
- Verpiss dich.
- Ładnie to tak mówić do fanek, mały?
- To było do ciebie.
Uwe i Jakob zaśmiali się głośno. Ich śmiech denerwował Wolfganga z każdym dniem coraz bardziej. Ani chwilę nie potrafili siedzieć cicho.
- No, wygadany brzdąc. – Perkusista poczochrał Alexa po długich włosach, rozbawiony tym, że sześciolatek tak płynnie pyskuje i przeklina. Nagle zesztywniał, czując pod palcami dużego guza.
Spojrzał małemu w oczy ze współczuciem, potem na Wolfganga z wyrzutem. Nie miał zamiaru odezwać się na ten temat, dopóki Uwe nie wyłączy kamery. Mogło to być brzemienne w skutkach, mogło nawet zniszczyć ich karierę a rodzinie Wolfganga życie.

Ich autokar sunął po gładkiej autostradzie w stronę Magdeburgu. Uwe w końcu się znudził i położył się spać.

Kiedy ich trasa koncertowa się skończy, dzieciaki znowu zostaną zmuszone do mieszkania z tą wariatką...
***

Alex omywał się ciepłą wodą. Opierał plecy o chłodną ścianę wanny i próbował się uspokoić syntetycznym zapachem mydła. Włosy przyklejały mu się do łopatek, a od gorąca siniaki na jego kolanach i plecach stały się o wiele wyraźniejsze.

Nagle usłyszał charakterystyczny stukot wysokich obcasów o panele podłogowe.

Matka wróciła.


Żałował, że nie zgasił wcześniej światła i nie zakręcił kurka… Może mógłby wtedy ukryć swoją obecność. Włosy na rękach i karku stanęły mu dęba. Lęk zwijał mu tchawicę w supeł i usztywniał jego kończyny, które przyprószyła gęsia skórka.

Zacisnął paznokcie na kolanach, kiedy usłyszał łomotanie w drzwi.
- Alex! Otwórz mamie! Chcę się umalować!
Nie było sensu jej odmawiać, bo by się wściekła… Wywarzyłaby drzwi… Bał się myśleć, co ona mogłaby zrobić, będąc wściekła.

Weszła, dzwoniąc tandetną biżuterią, owinięta drogą, ale zniszczoną dżinsową kurtką i poprawiając swoje suche włosy, farbowane co tydzień na inny odcień żółci. Pociągała nosem głośno…
Ten dźwięk był jak gong ostrzegający przed katastrofą.

Próbowała się umalować, ale szminka zjeżdżała z jej dużych warg aż na nos… Przeciągnęła nią po policzku i upuściła ją. Próbowała ją zmazać wierzchem dłoni, ale ciągle pozostawały różowe, tłuste plamy. Trafiła się palcem w oko i łzy rozpuściły jej tusz do rzęs. Cały makijaż jej się groteskowo rozmazał. Brudny błękit, wodnista czerń i tłusta czerwień…

Tu, w tym mieszkaniu, nie była już idolką mas, gwiazdą rocka, symbolem seksu… Była zniszczoną przez ćpanie i porody narkomanką, wyrodną matką, ścierwem…

Usiadła na opuszczonej desce klozetowej i zaczęła masować sobie skronie.
Alex ciągle się jej przyglądał, skulony z przerażenia, sztywny jak lodowy posążek. Zakręcił już ciepłą wodę, więc w łazience panowała zupełna cisza, jeśli pominie się jej suche pociąganie nosem.

Nagle uniosła twarz i uśmiechnęła się do Alexa promiennie i upiornie. Z tym rozmazanym makijażem wyglądała groteskowo, jak pajac z jakiegoś psychodelicznego horroru, rozpuszczający się od wody święconej. Oczy miała zamglone i czerwone, tipsy odrapane z lakieru i włosy potargane. Nic w życiu tak Alexa nie przeraziło jak ten uśmiech, kojarzący się z czaszką odartą z mięsa.
- Kochanie… - Odezwała się do niego, uklękła przed wanną i zaczęła go głaskać. – Syneczku… - Jej głos był ospały, z jakąś mglistą, rozkojarzoną sugestią miłości, której nigdy wcześniej od niej nie usłyszał. – Tęskniłeś za mamą?
Alex szczękał głośno zębami. Nigdy w życiu się tak nie trząsł. Po plecach spływał mu zimny pot a oczy wytrzeszczył w szoku i przerażeniu.

„Ona zaraz coś zrobi. Zaraz coś zrobi. Będzie bolało. Niech mi ktoś pomoże, błagam!”

Ciągle uśmiechała się do niego, głaszcząc go dłońmi zupełnie pozbawionymi czucia. Dotyk jej palców był jak dotyk ostrza noża, które na razie niewinnie wodzi po jego ciele, by zadać mu za chwile bolesną, śmiertelną ranę, wbijając się w jego ciało z głuchym chrzęstem. Jej narkotyczny uśmiech spływał jej po twarzy, zlewał się z makijażem, tworząc jakąś surrealistyczną ilustracje z jego koszmarów.

Nagle poczuł, jak matka go szarpie za włosy. Ale zamiast poderwać go do góry, ściągnęła go w dół, do wody.

Jego czoło uderzyło z impetem w dno wanny, ból zamroczył go na chwilę. Woda wdzierała mu się do nosa i gardła, spływając cienkimi strużkami do tchawicy, sprawiając, że chciało mu się kaszleć. Ciśnienie uderzyło ciężko w jego uszy. Dźwięki docierały stłumione, niewyraźne, bliźniaczo podobne. Pamiętał tylko chaos, jak się szamotał, próbował wyrwać i zaczerpnąć powietrza. Kilka centymetrów do góry… Tylko kilka centymetrów…
Wymachiwał na oślep rękami, uderzał nimi w ściany wanny, zapierał się, próbując desperacko się wydostać. Ale matka z całej siły przyciskała go do dna. Sekundy ciągnęły się jak wieczność, kiedy już się dusił, płuca mu się kurczyły a oczy szczypały go od chloru. Głowa go bolała. Słyszał jakieś dziwne pukanie pod czaszką. Niczego nie rozumiał. Ciągle się rzucając, ochlapał zimną podłogę.

Nie miał żadnych myśli. Przeszedł na instynkt, próbując przetrwać, uratować się.
„To już koniec, to już koniec, ona naprawdę mnie teraz zabije. Jezu, Jezu… Ratunku!”.
Lęk o własne życie był jedynym jego paliwem, kiedy jego ciału zaczęło brakować tlenu…

W końcu jego wątłe ramiona znieruchomiały i zaczęły dryfować na powierzchni wody. Przestał się ruszać.

Matka ciągle zaciskała jedną rękę na jego włosach a drugą na karku. Patrzyła, jak jego jasnobrązowe włosy unosiły się na wodzie, połyskując i wijąc się. Zastygł w bezruchu, martwo, bezwładnie.
Przez narkotykowy amok nic do niej nie docierało. Ciągle łapała z trudem gorące powietrze, wściekła, trzęsąca się.

Nagle poczuła potężny cios i została odepchnięta na bok. Uderzyła skronią o ścianę prysznica.
Wolfgang chwycił swojego syna szybko w ramiona wyciągając go z wanny i potrząsając nim.
„Nie, nie, to niemożliwe!”.
Z jego długich włosów ściekała grubymi strużkami woda. Był bezwładny jak kukła i niespodziewanie ciężki.
- Obudź się, do cholery, obudź się! – Krzyczał do tego dzieciaka, a z jego oczu pociekły łzy przerażenia. Małe, posiniaczone ciałko nie dawało najmniejszych znaków życia. Potrząsał nim desperacko, nie wiedząc, co innego może w tej sytuacji począć.
- Proszę cię, mały, obudź się! Obudź się! – Nie reagował na żadne słowa. Wolfgangowi szloch uwiązł w gardle, kiedy spodziewał się najgorszego…

Ale nagle usłyszał świst wciąganego do płuc powietrza i zobaczył, jak oczy Alexa się rozwierają. Jego mała klatka piersiowa uniosła się wysoko, chwytając ogromny, zbawienny haust tlenu. Potem przewrócił się głową w dół i zaczął kaszleć, pozbywając się wody. Ojciec klepał go po grzbiecie, pomagając mu.
Po czym spojrzał zszokowany na Claudię, wstał na równe nogi i zaczął na nią wrzeszczeć.
- CO TY WYPRAWIASZ, WARIATKO? O MAŁO GO NIE ZABIŁAŚ!! TY SZMATO, TY SZMATO, NIENAWIDZĘ CIĘ, CZEMU TO ROBISZ?? WYKOŃCZĘ CIĘ, DZIWKO, POZWĘ CIĘ DO SĄDU, DOMAGAM SIĘ ROZWODU!
- ZAMKNIJ MORDĘ, ĆPUNIE! NIE DOSTANIESZ ŻADNEGO ROZWODU! SPRÓBUJESZ TYLKO KOMUKOLWIEK O TYM PISNĄĆ, TO JA CIĘ WYKOŃCZĘ! PRASA NIE ZOSTAWI NA TOBIE SUCHEJ NITKI, GNIDO!

Matka rzuciła się na ojca z łapami i zaczęła go drapać swoimi ogromnymi tipsami w ataku furii. Blokował jej ciosy skutecznie, mając nadzieje, że zdoła ją unieruchomić i uspokoić.

Kątem oka zerkał na Alexa, który siedział skulony, oparty o wannę, ze łzami ściekającymi po twarzy i z ledwo tłumionym szlochem wyrywającym się z gardła. Trząsł się cały, mokry i zmęczony. Był skrajnie wyczerpany stresem, lękiem i walką o życie. Jego płacz był głośny, duszący i ciężki. Chciał zniknąć, zapaść się pod ziemię, uciec, przestać istnieć.

W końcu Wolfgang chwycił jakiś puchaty ręcznik, owinął nim Alexa, wziął go na ręce i pobiegł do pokoju dziecięcego. Zamknął za sobą drzwi na klucz i zaczął wycierać swojego syna z resztek wody i mydlin.
Przytulił go do siebie, a mały ciągle płakał, przerażony, zmęczony, bezradny. Łzy parzyły go, spływając po policzkach. Jego łkanie obudziło Sarę, która patrzyła na nich znad poduszki z pytającym wzrokiem.
- Nie bój się, mały, to się niedługo skończy, obiecuję…

***

Noce stały się dla Artura koszmarem na jawie. Zostawał w szkole najdłużej, jak mógł, na wszelkich dodatkowych zajęciach, potem po lekcjach szedł z kolegami grać w piłkę albo nad rzekę... Wszystko, żeby wrócić do domu jak najpóźniej.

Ale kiedy niebo powoli zaczynało zmieniać kolor na ciemniejszy, szarzeć już po zachodzie słońca, wlókł się smętnie w stronę domu. Mijał starą jabłoń, wchodził przez drzwi frontowe, zdejmował zniszczone trampki i wchodził do kuchni, by sprawdzić, czy matka i jej nowy facet nie leżą tam pijani w sztok. Kiedy znajdywał samą matkę, wlókł ją do jej sypialni i kładł ją do łóżka.

Potem szedł do pokoju Agaty, która odrabiała lekcje.
Wtedy odwracała się do niego i zaczynała swój monolog na jego temat. Uwielbiał tego słuchać, gdyż troska, którą otaczała go starsza siostra, dawała mu poczucie bezpieczeństwa. Pamiętał, jak zaszywała dziury na jego zdartych dżinsach, jak rozczesywała jego popielate włosy, w tym samym odcieniu, co jej własne i jak przytulała go z matczyną czułością. Uwielbiał łudzić się, że jest dla niej odrobiną szczęścia w tym koszmarze.

- Masz już trzynaście lat. – Powiedziała kiedyś, wiążąc jego jasne włosy w kucyk. – Wyglądasz na więcej. Na piętnaście co najmniej.
Ten komplement sprawił, że poczuł się dumny.
- A mimo to jesteś taki śliczny… Te twoje jasne włoski i niebieskie oczka… Taki loliciasty… Ojeeej.
I duma uleciała z niego jak powietrze z balonu, kiedy tak się nim zachwycała. Zmarszczył obrażony brwi i zerknął na nią spod grzywki. Wtedy ona zapiszczała.
- Jesteś taki słodki.
Mimo wszystko lubił siedzieć u niej, zanim był zmuszony wrócić do siebie, położyć się w zimnym łóżku i nasłuchiwać, czy Andrzej nie wstał w nocy i nie skierował się w stronę jej drzwi, by znowu zrobić jej krzywdę.

Tego dnia też położył się do łóżka, z otwartymi oczami, nasłuchując, czy kogoś nie ma po drugiej stronie korytarza. Najpierw rozchylił lekko drzwi, wrzucił na siebie wyblakłą piżamę, otworzył okno, postawił przy nim buty, postawił zegarek na stoliku przy łóżku i dopiero wtedy do niego wlazł, owinął się szczelnie kołdrą i nasłuchiwał.

Była już pierwsza, a on ciągle nie spał, kiedy usłyszał szuranie kapci o brudną podłogę. Powolne, ostrożne kroki odbijały się echem w całym domu.
„On idzie do niej… Zrobi jej krzywdę… Niech tylko spróbuje, to go zatłukę wazonem, który stoi u niej na szafce…”
Ale nie. Usłyszał, jak Andrzej minął jej sypialnię i poszedł na sam koniec korytarza, pod drzwi łazienki, która była umiejscowiona naprzeciwko pokoju Artura.
Odetchnął z ulgą.
Andrzej chciał się tylko odlać. Nie zrobi jej krzywdy.

Zamknął oczy, myśląc, że może już spokojnie zasnąć.

Rozwarł je w szoku, kiedy usłyszał skrzypienie drzwi. On poszedł do NIEGO. Poderwał się natychmiast i zobaczył Andrzeja, a raczej jego mglisty zarys w ciemności.
- Nie śpisz?
Ochrypły od alkoholu głos mógł należeć tylko do niego.
Podszedł, usiadł obok niego i wtedy Artur ze zgrozą dostrzegł, że Andrzej jest nagi. Dreszcze przerażenia przebiegły przez jego kręgosłup i przedramiona, kiedy dotarło do niego, co się zaraz miało stać. Próbował się zerwać na równe nogi, ale Andrzej go chwycił w pasie i przewalił na brzuch, twarzą w poduszkę, wykręcając jego ręce za plecy i zdzierając z niego piżamę. Próbował krzyczeć, ale jego głos został stłumiony przez pierzynę.

Andrzej śmierdział alkoholem i potem. Miał ogromne, owłosione łapska, które rozrywały granice prywatności Artura na strzępy. Niemalże czuł, jak zostawia na nim brudne i piekące ślady swojej obecności. Dotykał go tam, gdzie nikt inny wcześniej go nie dotykał. Dotykał go tak, jak nie chciał być dotykany. Narastało w nim przerażone obrzydzenie, kiedy nie mógł się uwolnić i tylko bezowocnie się szamotał.
Nigdy nie uważał, że ma wiele. Ale teraz zostało mu zabrane wszystko, co do tej pory należało tylko do niego, coś, co uważał za swoje własne i prywatne, czego nie chciał nikomu oddać. Czuł się odarty z godności, upodlony, zredukowany do samego ciała, do mięsa, zmieszany z błotem… Andrzej mógł go równie dobrze obedrzeć ze skóry.

Rany na ciele były lustrzanym odbiciem ran na duszy. Obrzydzało go jego obleśne sapanie, jego odór, jego łapska na swoich biodrach, na pośladkach i udach. Żołądek skręcał mu się w odrazie a oczy mrużyły i łzawiły w upokorzeniu.

Kiedy Andrzej się zadowolił i nie miał już miejsc, do których nie zajrzał, wstał, parę razy go uderzył z pięści w twarz i patrzył na przerażonego dzieciaka tryumfalnie, czując, jak go poniżył i zdobył.
Artur skulił się i okrył pościelą, jakby ona mogła stanowić tarczę przed następnymi atakami.
- Ciesz się, że cię nie przeleciałem. A uwierz mi, mam na to ochotę, taki śliczny, dziewczęcy z ciebie chłoptaś… Ale nie jestem pedałem. Uważaj, blondasku, bo kiedyś zrobię dla ciebie wyjątek. – Zaśmiał się obleśnie i wyszedł, zostawiając go samego ze wstydem, lękiem i obrzydzeniem.

Artur nie mógł zasnąć. Ciągle siedział w tej samej pozycji, w której utrzymanek jego matki go zostawił. Przez całą noc nawet nie drgnął.

Kiedy zaczęło świtać, gdzieś około szóstej, Artur odrzucił kołdrę i pobiegł do łazienki.

Zamknął się w niej i rzucił się w stronę sedesu, wymiotując spazmatycznie i głośno, ciągle nie mogąc wyrzucić z głowy odoru wódki, brudu i potu. Próbował usunąć z siebie całą odrazę, która bulgotała mu w żołądku od kilku godzin. Ręce mu się trzęsły, kiedy obejmował nimi muszlę klozetową. Od fetoru wymiocin zrobiło mu się jeszcze bardziej niedobrze, więc wymiotował dalej, już samymi kwasami żołądkowymi, a kiedy i tych zabrakło, zwijał się tylko w spazmach, stękając i wciągając brzuch.
Oderwał się od toalety i usiadł na zimnej posadzce, kryjąc dłońmi twarz. Oddychał ciężko, próbując się pozbierać i uspokoić, próbując wyrzucić z siebie złe obrazy, które ciągle wracały do jego umysłu jak bumerang, jak natrętne muchy przywiedzione przez smród. Chciał umyć i wybielić swój umysł i ciało, wymyć się z tego cuchnącego, bolesnego koszmaru.

Wstał i skierował się w stronę prysznica. Unikał spojrzeniem lustra, bojąc się tego, co może w nim zobaczyć, nie mając siły patrzeć na swoje okropne, upodlone, znienawidzone ciało, którego też się w tej chwili brzydził. Najchętniej by się go pozbył.
Rzucił się pod strumień zimnej wody, jakby próbował ukoić parzący ból skóry. Terma w ich domu była stara, więc trzeba było długo czekać, zanim woda się nagrzała.

Trząsł się z chłodu i lęku. Bał się dotykać swoje własne ciało, które już nie było jego własnością, które było teraz czymś brudnym i obcym, strzępami, które chciał z siebie zerwać, resztkami tego, czym kiedyś był. Zaczął namydlać je, pokryte gęsią skórką i warstwą czegoś złego i niewidzialnego. Czegoś, co chciał zmyć. Ale to nie schodziło. Nie wyczuwał tego palcami, ale wiedział, że to jest, że ciągle pokrywa jego nogi, pośladki i brzuch. Zaczął szorować delikatną skórę pumeksem, kiedy mydło nie przynosiło efektu. Pumeks też nie pomagał – jedynie zdarł swoją skórę do krwi. Przytulił twarz do zimnej glazury i przeklinał się w duchu za to, że był za słaby, żeby się bronić. Za to, że nie uratował swoich resztek godności, za to, że dał się upodlić. Nienawidził się za to, że w tej chwili płakał, zamiast wcześniej bronić się skutecznie.

***
Alex i Sara siedzieli na drewnianej ławce przed gabinetem. Nie wiedzieli, gdzie są i po co. Pamiętali tylko, że jacyś obcy ludzie ich tam przytargali i ciągle coś rozmawiali na temat ich rodziców, zapominając, że oni tu są i rozumieją wszystko, co oni mówią. Sara przytulała się do niego i trzęsła się delikatnie. Nie płakali. Czekali w milczeniu na dalszy rozwój wydarzeń.

Alex wiedział, że prędzej czy później ktoś odpowie na jego pytania, więc zaczął je zadawać, kiedy tylko drzwi gabinetu się otworzyły i wyszedł wysoki, gruby mężczyzna w garniturze. Był to adwokat i menadżer jego ojca.
- Panie Schneider! – Alex rzucił się do jego nogawek i zaczął je szarpać. – Panie Schneider! Gdzie jest tata?
Siwiejący mężczyzna spojrzał na niego z góry, z bolesnym współczuciem, szukając odpowiednich słów, nie wiedząc, jakiej reakcji i jakich emocji może się spodziewać po tym bystrym i ciągle cierpiącym siedmiolatku.
- Nie bój się… On już was więcej nie skrzywdzi.
Te słowa były jak kubeł zimnej wody. Jednak Alex brnął dalej, szukając nadziei.
- A mama?
Pan Schneider milczał, zaciskając swoje wąskie usta w grymasie głębokiego smutku. Wiedział, że spadł na niego obowiązek powiadomienia go o czymś tak ważnym i trudnym do zrozumienia. Zastanawiał się, co powiedzieć, aby zadać dzieciom jak najmniej bólu. W końcu odezwał się ostrożnie i ponuro:
- Twoja mama… Poszła do nieba…
- Niebo… - Odparł Alex po dłuższej chwili, z przerażająco pustym i obojętnym spojrzeniem, takim, jakiego Helmut nigdy nie widział u dziecka - …Nie istnieje.

***
- Artur? Wszystko w porządku…? – Siostra odezwała się do niego z troską, głaszcząc go po jasnej czuprynie.
Piętnastolatek nie podniósł wzroku znad łokci. Potrząsnął tylko tępo i nerwowo głową, by jej odpowiedzieć i nie prowokując jej do zadawania dalszych pytań. Ciągle słyszał w głowie ciężkie, mokre sapanie. Żołądek mu się skręcał od wspomnienia odoru niedomytego ciała alkoholika.

- W lodówce jest świeże mleko a w szafce są płatki. Zjedz śniadanie. Wrócę wieczorem. Na razie, mały.
Usłyszał, jak drzwi za Agatą się zamykają.

Nagle dotarła do niego przerażająca świadomość, że został z Andrzejem zupełnie sam w domu. Ta myśl była jak cios pustym wiadrem w czoło. Strach postawił jego popielate włosy dęba, kiedy już miał się zerwać i ruszyć w stronę drzwi i wkładać w pośpiechu buty.

Ale znowu usłyszał ich skrzypienie.
Potem zgrzytanie zamka i przekręcanego w nim klucza.

Stanął twarzą w twarz z utrzymankiem swojej matki, ściskającym w wielkiej łapie butelkę taniego wina i z gębą czerwoną w groteskowym, obleśnym uśmiechu. Artur zastygł w bezruchu jak lodowy posążek.
- No, blondasku, nadszedł ten dzień. Mam nadzieję, że umyłeś dupę… Chociaż, dobry koń i po błocie pójdzie…
Artur nie czekał na pierwszy cios. Zanim Andrzej zdążył podejść do niego na krok, chwycił stojącą na stole cukierniczkę i cisnął nią prosto w jego znienawidzoną mordę.

Kilka sekund stał na nim i patrzył, jak szkarłatna ciecz rozlewała się po podłodze.

Kiedy Andrzej próbował się podnieść, wypluwając krew i białe koraliki zębów, Artur chwycił chochlę i zaczął go nią tłuc po grzbiecie aż się wygięła. Potem obsypywał go ciosami z pięści, w ataku furii i lęku, mając zamiar go tłuc, aż przestanie się ruszać i zagrożenie minie. Zaciskał zęby, marszczył wściekle brwi i wymachiwał rękami niemal na oślep, otępiony nienawiścią i rządzą mordu. Cała świadomość skupiła się na walce. To był berserk, szał, czysta, ognista nienawiść.

Jednak Andrzej w końcu podniósł się i zaczął się bronić, potem sam atakować, ciągle nie mając zamiaru rezygnować z jego młodego ciała. Za to Artur nie miał zamiaru się poddać, nie miał zamiaru dać się zgwałcić, obiecał sobie, że będzie się bronił aż padnie z wyczerpania…

Albo on, albo Andrzej. Miał zamiar uratować resztki godności, które mu zostały.

To nie była walka dwóch mężczyzn. To była bitwa wściekłych psów. Artur już nie był małym chłopcem, nie miał zamiaru poddać się bez walki. Zaciskał szczęki i pięści, marszczył brwi w okropnym grymasie, nie przypominał już samego siebie. Agresja buchała z jego oczu jak ogień piekielny.

Zanurzył ręce w zlewie i wyciągnął z niego talerz, który rozbił na maleńkie kawałeczki na głowie wroga z głośnym brzękiem. Drobne odłamki wbiły mu się w skórę rąk, upadły na podłogę i rozcięły skórę na czole Andrzeja, zostawiając głęboką, krwawiącą ranę.

W przypływie złości Andrzej wyciągnął do niego rękę, szarpnął jego włosy z całej siły, zgiął go w pół i Artur poczuł potężny cios na swoim nagim grzbiecie. Charakterystyczny, jękliwy brzęk był wszystkim, co usłyszał. Szkło butelki zostawiło na jego plecach sieć głębokich, krwawiących rozcięć, częściowo rozpryskując się na boki, częściowo wbijając się w miękkie ciało.
Artur padł na czworaka pod ciosem, zaciskając szczękę i powieki, by odreagować przeszywający ból. Krew i tanie wino ściekały mu po ramionach i karku kapiąc na podłogę, wśród odłamków białego i zielonego szkła, tworząc niezwykłą mozaikę na niebieskiej, brudnej podłodze. Zobaczył najpierw czerwone, błyszczące kropki, potem kleksy, w jego nozdrza uderzył smród siarki, włosy przyklejały się do jego spoconych policzków i pokrwawionych barków.

Nagle poczuł dotyk znienawidzonej łapy na lewym biodrze. Rozwarł powieki, zapominając o krwi i bólu, wszystkie emocje zamieniając na ognistą nienawiść i ślepą furię. Poderwał się na równe nogi, chwytając ostry, spory kawałek rozbitego talerza i wrzasnął, szczerząc zęby jak wściekły pies.
- NAWET O TYM NIE MYŚL, SKURWIELU!
I zamachnął się szkłem na oślep, ale skutecznie, otwierając w ciele napastnika ostatnią, groźną ranę.

Nie patrzył, jak się wykrwawia. Nie myślał o tym, czy on może umrzeć, czy wstać, czy walczyć dalej, czy wołać o pomoc. Artur utkwił wzrok w ranach na swoich przedramionach i na krwi, która tworzyła już sporą kałużę u jego bosych stóp.

Po czym zerwał się do ucieczki i pobiegł do pokoju, wyskoczył przez okno, minął starą jabłoń z niedbale powieszoną huśtawką i pobiegł asfaltową jezdnią, przed siebie, kłuty przez jesienny, poranny wiatr, boso, ubrany tylko w spodnie od piżamy. Nie było już przyszłości, była tylko ucieczka, las po jego prawej i lewej stronie i zapach wczorajszego deszczu. Ciągle zalewał się czerwienią, która stale tryskała z głębokich ran na plecach i ciągle nie krzepła. Był zupełnie otumaniony przez szok i niezrozumiały lęk. Zapomniał o ranach, o krwi, o Agacie, o bałaganie, który za sobą zostawił, o niebezpieczeństwie, które ciągle czuł pod skórą, o bosych, brudnych i pociętych przez odłamki stopach, o sznurkowej huśtawce, o marzeniach, których już nie miał…

W końcu nie miał już siły biec. Osunął się bezwładnie na kolana i padł na jezdnię z wyczerpania, w kałuży krwi i wczorajszej deszczówki.
***

- Alex, śpisz?
Cichy głosik i delikatne szarpanie za rękaw piżamy obudziło go łagodnie z nerwowego snu. Zobaczył przed sobą błyszczące od łez, wielkie oczy Sary, która ściskała kurczowo niebieskiego, zniszczonego misia, będącego ich wspólną własnością, ale Alex oddał jej go do spania. Miś miał kilka nie zaszytych dziur i naderwane ucho. Ich mama nigdy nie nauczyła się szyć, więc pluszak nie mógł mieć nawet niedbałych szwów, świadczących o jego przejściach. Miał za to duży, zaschnięty ślad matczynej szminki i kilka bordowych kropek, które były kiedyś szkarłatne. Nic już nie świadczyło o tym, że to była droga zabawka.
- Co się stało? – Zapytał, ciągle opatulając się sztywną, wyblakłą pościelą.
- Miałam koszmar… Mogę spać z tobą? Boję się sama.
- Przecież twoje łóżko jest naprzeciwko mojego…
Ale pożałował, że to powiedział, bo usteczka zadrżały jej, kiedy już chciała płakać. To nie był ich pokój w berlińskim mieszkaniu, to była ogromna sala z rzędami bliźniaczych łóżek, w których sypiały bezimienne sieroty takie jak oni. Nie tylko oni nie spali, pewnie wiele dzieciaków cierpiało na bolesną bezsenność, kiedy reszta męczyła się z koszmarami i tęsknotą.
Alex odkrył się i wpuścił ją do siebie do łóżka. Od razu się wgramoliła do niego pod pościel i wtuliła się w niego całym swoim maleńkim ciałkiem, domagając się ciepła i poczucia bezpieczeństwa. Tylko on, jej starszy braciszek, mógł ją obronić przez nocnymi zmorami i smutkiem. Przykrył ich oboje szczelnie, przytulając ją mocno, tak jak robił to wiele razy, gdy przynajmniej jedno z nich było nieszczęśliwe. Wiedział, jak bardzo ona tego potrzebuje. Oprócz niego nie miała nikogo innego na świecie, bez niego byłaby zagubiona i bezbronna. A on miał tylko ją w tej ciężkiej, niebezpiecznej samotności.

Tylko on mógł ją ochronić. A kto ochroni jego? Miał tylko siedem lat a spadła na niego tak wielka odpowiedzialność.
Przytulał ją, próbując się uspokoić jej ciepłem. Kiedy poczuł, że drży delikatnie, powiedział do niej:
- Nie płacz. Przecież jestem tutaj.
- Alex, czy tata po nas wróci?
Bolało go to, że nie mógł jej odpowiedzieć „Tak, wróci, na pewno, poczekaj tylko cierpliwie”. Nie mógł, bo to byłoby oszustwo, a on już rozumiał, jak ważne jest mówienie prawdy i jakie konsekwencje mogą wynikać z kłamstw. Wiedział, jaki jest po nich zawód, kiedy zamiast iść z nimi do zoo, jak obiecał, tata leżał naćpany na dywanie. Znowu, mimo, że mówił, że więcej się nie ukłuje.
- Nie wiem.
- A dlaczego nie?
Sara miała pięć lat i nie rozumiała, czemu znaleźli się w tym miejscu, z dala od taty. Nie wiedziała, czy ich zostawił, czy to ich zabrali, czy jego zabrali, dlaczego nie mogą wrócić do domu… Ale Alex rozumiał. Rozumiał wiele rzeczy.
- Są tacy ludzie, którzy nie chcą tacie pozwolić się z nami zobaczyć.
- Dlaczego?
- Bo uważają, że jest dla nas zły i nie umie być tatą.
- Ale to nie jest umie-nie umie, on już jest naszym tatą!
Miała racje. Dorośli byli głupi, skoro nie wiedzieli takich prostych rzeczy i próbowali wszystko stawiać do góry nogami, twierdząc, że tak jest lepiej. Nikt ich nie zapytał, czy wolą mieszkać tu, czy z tatusiem. A to podobno o ich dobro chodzi, przynajmniej tak powiedział pan Schneider. Dorośli są głupi w tym, że myślą, że wiedzą lepiej, a tak naprawdę robią wszystko dziwne i absurdalne. Twierdzą, że kłamstwa zmieniają prawdę w coś lepszego i nie pozwalają powiedzieć siostrze Antoninie, że nie wierzą w pana Jezusa.

Dorosłych nie da się zrozumieć, dorosłym nie da się niczego wytłumaczyć, bo uważają, że pozjadali wszystkie rozumy a to dzieci są głupie. I dlatego właśnie te wszystkie dzieci muszą tkwić w sierocińcu, bo ich rodzice, opiekunki i panowie w garniturach nie potrafią znaleźć rozwiązania, złotego środka, który dla dzieci jest oczywisty. Ale dorośli nie chcą ich słuchać, mają te swoje dziwne powody, by powiedzieć „nie” i używają wtedy wielu trudnych słów.
- Ja chcę do domu… - Zapłakała Sara, wtulając się w jego piżamę i mocząc ją łzami. Alex czuł, że nie wytrzyma, że jemu też się chce płakać, ale nie potrafił, a poza tym, on musiał być tym silniejszym, wiedział, że jak on się załamie, to oboje pójdą na dno. Kołysał ją w ramionach, aż się uspokoiła i zasnęła. Ale on nie potrafił zasnąć, słyszał stłumione szlochy rówieśników, tak samo nieszczęśliwych i zagubionych jak oni. Słyszał, jak szamoczą się we śnie, wiedział, że Rudy Andi znowu obudzi się z płaczem, zmoczy się i cały dzień będą mu dokuczać starsi chłopcy. Z tego paranoicznego piekła, pełnego nieszczęścia i tęsknoty nie dało się uciec.
***
Obudził go szpitalny zapach lizolu i dotyk miękkiej, kobiecej dłoni na policzku. Tylko jedna osoba na świecie głaskała go tak czule i tak delikatnie.

Otworzył oczy i zobaczył gęste, rude loki Julii i...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin