Łukjanienko Siergiej - Zimne brzegi 02 - Nastaje świt.doc

(1451 KB) Pobierz
Siergiej Łukjanienko

     Siergiej Łukjanienko

      

      

      

   Nastaje Świt

       Przekład Ewa Skórska

      

CZĘŚĆ PIERWSZA

       ŚWIĘTE MIASTO

       

Rozdział pierwszy,

        w którym dostępuję najwyższego zaszczytu i wcale nie czuję radości z tego powodu

       

        Miałem na sobie wspaniały, jedwabny płaszcz z kapturem, który skrywał twarz.

        Wprawdzie była to szata duchownego, więc prostego kroju i niezbyt jaskrawa, ale od razu rzucała się w oczy - zwykły nowicjusz takiej nie nosi. Chińskie jedwabie są bardzo drogie, taki płaszcz mógł być powodem do dumy.

        Sznurek, którym związano mi z tyłu ręce, też był jedwabny.

        To też pewnie powód do dumy.

        Ściślej mówiąc, nie był to wcale sznurek, lecz pas od owego płaszcza. Zawiązano go pospiesznie i niedbale, w dodatku jedwab był śliski, a ja od dziesięciu minut poruszałem palcami, próbując rozluźnić węzeł i nic z tego nie wyszło! Święci bracia nie wiążą tak prosto, jak by się wydawało...

        Zresztą, co dałyby mi wolne ręce? Tutaj, w Urbisie, który jest miastem w mieście, w rezydencji Juliusza, Pasierba Bożego...

        Nie mówiąc już o dwóch konwojentach, którzy prowadzili mnie niekończącymi się korytarzami, mocno trzymając pod ręce. Z boku pewnie wyglądało to całkiem zwyczajnie: oto młodzi nowicjusze pomagają iść staremu kapłanowi, pogrążonemu w nabożnych rozmyślaniach...

        Ale we mnie nie było teraz ani krzty nabożności. Może dlatego, że bolał mnie kark, a w głowie huczało? Nie, już raczej z powodu głębokiego przeświadczenia, że nic dobrego mnie tu nie czeka.

        - Stopień, święty bracie - powiedział dobrodusznie, nawet z troską, ten z prawej strony.

        Przez szparę w kapturze widziałem skrawek drogi. W niczym mi to nie pomagało, ale zawsze było jakąś rozrywką. Szliśmy już dość długo i widok zdążył się kilka razy zmienić.

        Najpierw, gdy wysiadłem z karety, pod nogami miałem zwykły kamień. Gładko wyszlifowany, ale jednak kamień, nic szczególnego. Potem były drewniane podłogi długich galerii. Potem marmurowe, pałacowe, inkrustowane. Później na marmurze ścieliły się miękkie kobierce.

        Coraz bardziej bogato...

        Chociaż, jaka różnica, po czym się depcze?

        Ważne, żeby samemu nie dać się podeptać...

        - Stójcie, święty bracie...

        Teraz odezwał się ten z lewej. Mówili na przemian.

        Stanąłem posłusznie, tylko palce dalej robiły swoje: bawiły się węzłem, próbując rozluźnić gładki jedwab. A nowicjusz z prawej strony zadzwonił kluczami - sądząc po brzęku, klucze zrobiono z brązu dobrej jakości - i otworzył drzwi.

        - Stopień, święty bracie...

        Dziwne. Spodziewałem się, że pod nogami będzie teraz bukszpan i heban, inkrustowany turkusem i stalą. Pomyliłem się, znowu zwykły kamień...

        Prowadzono mnie gdzieś w dół... Do podziemi?...

        Serce zaczęło bić szybko i trwożnie.

        Nie spodziewałem się właściwie niczego dobrego, byłem przygotowany na najgorsze, ale żeby tak od razu?

        Nie wytrzymałem:

        - Dokąd mnie prowadzicie? - Odpowiedzi nie było. Tylko palce konwojentów zacisnęły się mocniej...

        Więc to tak...

        Szliśmy schodami, które opadały dość łagodnie, ale ciągnęły się tak długo, że do powierzchni ziemi było teraz co najmniej dziesięć metrów. Wymarzone miejsce na sale tortur: do pałaców Urbisu nie dobiegną żadne krzyki, nie będą niepokoić świątobliwych ojców.

        Zacisnąłem usta i postanowiłem nie zadawać więcej pytań.

        Skoro umiałem żyć, zdołam też umrzeć.

        Klucze zabrzęczały jeszcze trzy razy. Ale nie spotkaliśmy nikogo, panowała martwa cisza. Nie wyglądało mi to na sale tortur. Najzręczniejszy oprawca potrzebuje pomocników, a przygotowywane do pracy narzędzia nieźle hałasują...

        Wiedziałem, że tylko się pocieszam. Ale tak bardzo nie chciałem uwierzyć w to, co najgorsze. Taka już jest natura ludzka: żywić się nadzieją, nie przyjmować tego, co nieuniknione. Czasem to pomaga. Gdy w piramidzie egipskiej zgasła mi lampka, pocieszałem się myślą: wyjdę na pamięć, a pamięć mam dobrą...

        I poszedłem.

        I wyszedłem... wyczołgałem się na trzeci dzień.

        Ale nie przez wejście, przez które wszedłem do grobowca.

        Człowiek nigdy nie chce umierać. Dlatego do ostatniej chwili wierzy, że wszystko będzie dobrze.

        - Siadajcie, święty bracie.

        Nacisnęli na moje ramiona, a ja opadłem na twarde siedzenie. Oparć, do których można by przymocować ręce, nie było. To mi dodało otuchy.

        Przez minutę panowała cisza. Konwojenci stali w milczeniu, nie ruszali się, jakby ich w ogóle nie było. Tylko oddychali zbyt szybko.

        Potem gdzieś z przodu skrzypnęły drzwi. Zapłonęło jaskrawe światło - od gazowych albo karbidowych lamp. Rozległy się kroki... i moi konwojenci zapomnieli o oddychaniu.

        - Ściągnijcie mu kaptur.

        Głos był cichy, łagodny. Ale jakże władczy!

        Kaptur zdarły mi cztery ręce. Pewnie jak zajdzie potrzeba, głowę ukręcą mi z taką samą gorliwością...

        Rozglądając się, zamrugałem, by przywyknąć do jasnego światła; próbowałem zrozumieć, gdzie się znalazłem.

        Nie przypominało to sali tortur.

        W ogóle niczego nie przypominało!

        Niewielka, okrągła sala, na ścianach kilkanaście gazowych lampek, na suficie - starodawna, pociemniała, prawie niewidoczna mozaika. Ściany były kamienne, podłoga też. Siedziałem na krótkiej, drewnianej ławie bez oparcia; konwojenci zastygli obok mnie. Przede mną stała identyczna drewniana ława, prosta i twarda. Na niej siedział człowiek: twarz pomarszczona, oczy półślepe, wytrzeszczone, jakby senne...

        Zwykły człowiek w białym płaszczu i białej tiarze...

        - Rozwiążcie mu ręce.

        Mówił, ledwie poruszając ustami. Jakby każde jego słowo miało wartość klejnotu, a w dodatku nie wiadomo było, czy jesteśmy godni je usłyszeć.

        A przecież tak właśnie było!

        Przede mną siedział Sukcesor Zbawiciela Juliusz.

        To, co nie udało się mnie, świętym braciom nie sprawiło żadnego problemu. Jedwabny pas rozwiązano w jednej chwili.

        - Odejdźcie.

        Święci bracia skłonili głowy i bezszelestnie wyśliznęli się za drzwi, przez które mnie wprowadzili.

        Zostaliśmy sami.

        Nie minął nawet miesiąc od czasu, gdy dostąpiłem zaszczytu oglądania na własne oczy biskupa Ulbrichta. Pamiętam, jak padałem przed nim na kolana, jak prosiłem o przebaczenie i błogosławieństwo...

        Teraz coś się we mnie wypaliło, zgasło.

        Oto siedzę przed Pasierbem Bożym i nie ruszam się...

        - Rozumiem... - powiedział Juliusz. Popatrzył gdzieś w bok i westchnął. - Podaj swoje imię.

        - Ilmar.

        - Jesteś złodziejem? - zapytał Pasierb Boży tym samym sennym, obojętnym głosem. Lekko grasejował jak człowiek, który długo uczył się prawidłowej wymowy, a jednak nie do końca mu się udało.

        - Tak... Wasza Świątobliwość.

        - Na Smutnych Wyspach pomogłeś uciec z katorgi chłopcu o imieniu Markus?

        - Tak... Wasza Świątobliwość.

        - Wiedziałeś wówczas, że Markus to młodszy książę Domu?

        - Nie.

        Pasierb Boży opuścił powieki i jakby zapadł w drzemkę. Rozejrzałem się niespiesznie. To niemożliwe, żeby mnie, katorżnika i zbója, zostawili samego z Juliuszem!

        Ale nikogo prócz nas w tym dziwnym pokoju nie było. I żadnych otworów strzelniczych, przez które mogliby do mnie celować, też nie widziałem. Może źle patrzyłem?

        - Dlaczego go uratowałeś? - wymamrotał Juliusz.

        - Co? Dlaczego...

        Nawet nie zabrzmiało to jak pytanie. Pasierb Boży rzucił te słowa ot tak, w przestrzeń...

        - Pomógł mi uciec.

        - Pomógł, a potem? - Chude ramiona pod białym płaszczem drgnęły. - Czemu go ratowałeś, skoro nie znałeś prawdy?

        - Siostra Orędowniczka zakazała porzucać towarzyszy...

        - Czcisz Siostrę... To dobrze - Juliusz popatrzył na mnie. - Zbawiciela też?

        - Tak.

        - Wierzę ci - przystał łatwo Juliusz. - Można by pomyśleć, że jesteś godnym synem Kościoła. Więc jak doszedłeś do takiego życia?

        - Jakiego? - spytałem tępo.

        Pasierb Boży zamilkł i po chwili zapytał z nutką zainteresowania:

        - Wiesz, gdzie się znajdujemy?

        Pokręciłem przecząco głową.

        - To kaplica, w której koronowano Zbawiciela na rzymski tron. Wokół niej zbudowano cały Urbis. To serce wiary, Ilmarze. Komnata na pierwszy rzut oka wydaje się niepozorna, a jednak to podstawa Mocarstwa. Ona, a nie wielkie klasztory, wspaniałe świątynie, ogromne sobory...

        Przeszedł mnie dreszcz. Tego się nie spodziewałem... Tymczasem Pasierb Boży kontynuował:

        - Niewielu dostąpiło zaszczytu przebywania w tym miejscu. Jeszcze mniej jest takich, którzy siadali na tych ławach. Na jednej z nich siedział sam Zbawiciel... Tylko nikt nie wie, na której. Nawet ja.

        Znowu na mnie popatrzył. Miał dziwny zwyczaj: dotykał spojrzeniem i od razu odwracał wzrok.

        - Za co spotkał mnie taki zaszczyt? - zapytałem.

        - Powiedz prawdę, Ilmarze złodzieju.

        Mojego bezczelnego pytania Pasierb Boży jakby nie usłyszał. Nie usłyszał, a jednak odpowiedział:

        - Tutaj, w sercu wiary, symbolu Urbisu, nie ośmielisz się powiedzieć nieprawdy. Odpowiedz... - Znowu szybkie spojrzenie, ale teraz nie odwrócił oczu, wpił się we mnie wzrokiem, a jego głos nabrał mocy: - Za kogo uważasz Markusa, byłego księcia Domu?

        - Za Zbawiciela... - wyszeptałem.

        Pasierb Boży zacisnął usta i zapytał:

        - Dlaczego?

        - Poznał Pierwotne Słowo... - zacząłem. - Czy zwykłemu człowiekowi dane jest coś takiego?

        Juliusz milczał, patrząc w podłogę. Wydawało się, że znowu drzemie. Ale ja zacząłem już przywykać do jego sposobu prowadzenia rozmowy i czekałem cierpliwie. W końcu się doczekałem:

        - Powiedz, bracie mój w Siostrze i Zbawicielu, Ilmarze złodzieju... Z jakiegoż powodu Kościół miałby z taką gorliwością szukać niewinnego dziecięcia, w którym duch Zbawiciela znalazł schronienie?

        Odetchnąłem głęboko, zebrałem wszystkie siły i odpowiedziałem szczerze:

        - Pierwotne Słowo to władza, Wasza Świątobliwość. Klucz do wszystkich Słów, które były, są i będą. Do wszystkich bogactw, które są ukryte w Chłodzie.

        - Cóż z tego?

        - Kto włada Słowem Pierwotnym, ten zawładnie światem - wymamrotałem. - A to i dla świeckich władców pokusa, i... i dla Świętego Kościoła.

        - Ilmarze złodzieju... - zaczął Juliusz, ale zamilkł, nagle zamyślony. Wreszcie podniósł głowę i popatrzył na mnie, jakby mnie dopiero teraz zauważył: - Opowiedz mi, Ilmarze, co się stało w mieście Neapolu, gdzie spotkaliście oficera straży Arnolda. Opowiesz?

        Co za pytanie... Już wszystko opowiedziałem, jeszcze na pierwszym przesłuchaniu. Ciało jest słabe: gdy mistrz italiański zaczął mi pokazywać „Białą różę, czerwoną różę”, już przy trzecim białym płatku wszystko wyznałem.

        - Opowiem.

        Dobrze chociaż, że nie kazał mi opowiadać wszystkiego od początku. Od katorgi na Smutnych Wyspach, z których uciekliśmy z Markusem, porywając szybowiec i zmuszając awiatora Helen, żeby nas przewiozła na kontynent. Od miasta Amsterdam, gdzie urządzono na mnie obławę i gdzie stałem się świadkiem występku Arnolda, oficera Straży, który w ferworze walki zabił swojego towarzysza. A najbardziej nie chciałem opowiadać - ani nawet wspominać, jak święci bracia w Siostrze i Zbawicielu zabijali się nawzajem... i jak ja zabiłem jednego z nich...

        No, a Neapol... Czymże w porównaniu z tym wszystkim był Neapol?

        Opowiedziałem Pasierbowi Bożemu, jak uciekaliśmy z Miraculous: młodszy książę Markus, ja, awiator Helen i przeorysza Luiza, która pomagała Markusowi w Krainie Cudów ukryć się przed strażą. Jak Markus czynił cuda swoim Słowem, jak poradziliśmy sobie z liniowcem imperatorskim, jak wjechaliśmy dyliżansem do Neapolu - prosto w zasadzkę Arnolda.

        I jak Markus powstrzymał rzeź samym tylko Słowem... Jak Chłód przetoczył się przez ulicę, jak rżały przerażone konie, z których znikła uprząż. Jak strażnicy, w jednej chwili pozbawieni broni, miotali się niczym w taranteli, obmacywali się, rozglądali, próbując zrozumieć, kto ich rozbroił.

        Mark zabrał do Chłodu wszystko, co mogło posłużyć zabijaniu. Zabrał, nie dotykając, nie patrząc, samym tylko wysiłkiem woli. Ale strażnicy załatwiliby nas nawet bez broni, gdyby nie Arnold.

        Tylko Siostra i Zbawiciel wiedzą, co działo się wtedy w jego duszy. Byłem w lepszej sytuacji - mnie nie dławił obowiązek oficera. Ja nie przysięgałem Domowi... Arnold dokonał wyboru i wyprowadził nas z zasadzki, rozrzucając własnych żołnierzy jak szmaciane lalki. Jedną ręką torował nam drogę, a drugą przyciskał do piersi nieprzytomnego Markusa.

        - To znaczy, że oficer Arnold uwierzył... - powiedział Pasierb Boży niby ironicznie, ale poważnym tonem. - Przypomniał sobie Pismo...

        - Jak mógł sobie nie przypomnieć? - ośmieliłem się zapytać. - Przecież sam Zbawiciel, gdy żołnierze rzymscy chcieli zabić jego i Siostrę, uczynił to samo!

        Pasierb Boży westchnął i zapytał:

        - Co było dalej, Ilmarze złodzieju?

        - Wyruszyliśmy do portu. - Oblizałem wyschnięte wargi, zastanawiając się, czy nie dałoby się czegoś zataić. Tylko po co? Moje słowa już nikomu nie wyrządzą krzywdy. - Chcieliśmy popłynąć statkiem do Marsylii albo Nantes. A dalej, jak się uda. Do Indii Zachodnich albo jeszcze gdzie indziej...

        - Ukryć Markusa przed Domem panującym i Świętym Kościołem - w głosie Juliusza nie było wyrzutu. On po prostu głośno myślał.

        - Tak, Wasza Świątobliwość. Żeby dorósł, żeby zawładnął Słowem w całej pełni...

        - Dalej.

        O tym, co stało się potem, było mi najtrudniej mówić.

        - Potem... poszliśmy szukać statku - zacząłem. - Wszystko jedno jakiego, żeby tylko miał sprawne żagle. Ale okazało się, że przy każdym statku stoi święty brat i pilnuje, a bez jego podpisu nikogo na pokład nie wezmą. No i...

        - Postanowiliście jednego z nich przekupić - pokiwał głową Juliusz. - A jak się nie udało, przystawiliście mu nóż do gardła. Kiedy na krzyk zbiegli się wszyscy bracia w Siostrze, rzuciliście się do ucieczki. A ty, Ilmarze złodzieju, skoczyłeś, by uciekających osłaniać. Z kulomiotem i nożem, jeden przeciwko dwudziestu.

        Milczałem.

        - Dlaczego ty, a nie Arnold? - zapytał Pasierb Boży.

        - Markus nie mógł iść. Ja bym go daleko nie doniósł, a Arnoldowi bez różnicy, czy to kulomiot za pasem, czy książę na plecach...

        - Więc poświęciłeś siebie... - powiedział w zadumie Juliusz. - A może liczyłeś, że wszystkich pokonasz?

        - Nie, Wasza Świątobliwość. Nie liczyłem. Myślałem, że tam właśnie zginę.

        - Gdybyś miał przeciwko sobie braci w Zbawicielu, tak właśnie by się stało - przyznał Juliusz. - A bracia w Siostrze wykonali moje polecenie i zostawili cię przy życiu.

        Pasierb Boży wstał, przeszedł się po kaplicy drobnymi krokami. Nogi osłaniał mu płaszcz, i jakby nie szedł, lecz płynął. Westchnął głęboko, tak zwyczajnie, jak każdy człowiek przytłoczony kłopotami.

        - Nie wiesz, gdzie teraz jest Markus ze swoimi towarzyszami?

        - Nie wiem.

        - A gdybyś wiedział, powiedziałbyś?

        - Z własnej woli - nie. Ale w rękach kata wszyscy stają się rozmowni.

        Juliusz zamknął oczy. Pogrążony w rozmyślaniach, jakby zastygł w pół kroku.

        - Wasza Świątobliwość... - nie wytrzymałem znowu. Niebezpiecznie jest przerywać rozmyślania Pasierba Bożego, ale miałem dług, który musiałem spłacić. - Święty paladyn, brat Ruud, który wiózł mnie do Urbisu i zginął po drodze z ręki innego świętego paladyna... prosił, bym, jeśli trafię do Urbisu, powiedział wam, że pokorny brat Ruud wypełniał swój obowiązek do końca...

        Juliusz westchnął. Złożył ręce, wyszeptał coś bezgłośnie. Potem podszedł, wyciągnął rękę i dotknął mojego spoconego ze zdenerwowania czoła. Palce miał chłodne, starcze, ale rękę jeszcze silną i pewną.

        - Odpuszczam ci ziemskie grzechy, Ilmarze złodzieju... Jest w nich nieszczęście twoje, lecz nie ma w nich winy. Grzechów niebiańskich odpuścić ci nie mogę, będę się do Siostry i Zbawiciela modlić za ciebie.

        Zamarłem, nic już nie rozumiejąc. Jakie ziemskie grzechy? Jakie niebiańskie? I skoro ziemskie zostały mi odpuszczone, to może za niebiańskie będę odpowiadał dopiero na tamtym świecie?

        - Zegnaj, Ilmarze złodzieju - powiedział Pasierb Boży. - Czytaj Pismo Święte, proś Pana o łaskę. Pokój z tobą.

        - Wasza Świątobliwość...

        Nie zdążyłem zadać pytania. Moi konwojenci wyłonili się zza drzwi i znowu mocno ujęli pod ręce. A Pasierb Boży już odwrócił się do mnie tyłem i szedł w stronę ławy - powoli, ciężko, jakby miał do przejścia nie pięć kroków, lecz całą milę.

        - Poczekajcie! - krzyknąłem. I w tym samym momencie jeden ze świętych braci uderzył mnie pod żebra. Niby lekko, niechcący, a nogi się pode mną ugięły i słowa uwięzły w gardle. Było to coś podstępnego niczym japońskie karate albo rosyjskie abo.

        Chyba jednak za grzechy niebiańskie przyjdzie mi zapłacić na ziemi!

        Powlekli mnie z powrotem, już nie zakładając kaptura na głowę. Rąk też nie związywali. Gdyby na miejscu kapłanów byli zwykli strażnicy, zarzuciłbym im niedbalstwo. A tym? Co to dla nich za różnica, czy mam ręce związane czy nie.

        Nie ciągnęli mnie do schodów prowadzących na górę, do pałaców Urbisu. I nie w dół, chociaż czułem, że muszą tu być podziemne poziomy. Prowadzili mnie długim, niemal zupełnie ciemnym korytarzem starej budowli z cegieł, w którym pochodnie paliły się co czterdzieści kroków. Ściany były wilgotne, pachniało pleśnią i zgnilizną. Zdumiewające - obok świętości nad świętościami, kaplicy, w której koronowano Zbawiciela, takie niedbalstwo!

        - Bracia w Siostrze - wydawało mi się, że właśnie Siostrę wymieniają w modlitwach. - Pasierb Boży odpuścił mi wszystkie ziemskie grzechy!

        W końcu doczekałem się odpowiedzi:

        - Słyszeliśmy, Ilmarze złodzieju - odpowiedział ten z lewej.

        - Ale nadal ciążą na tobie grzechy niebiańskie - dorzucił ten z prawej.

        Więc to już koniec.

        Za chwilę odeślą mnie do Pana, żebym kwestię grzechów niebiańskich mógł omówić osobiście. Tu już nawet Siostra się za mną nie wstawi.

        Doliczyłem się dwunastu pochodni, nim korytarz wreszcie się skończył. Nie bezdenną jamą w ziemi i nie piecem ognistym, czego się w głębi duszy bałem, lecz niewielką salą, nieco jaśniejszą od korytarza.

        To nie była cela, lecz pokój mieszkalny.

        Pod ścianą stały dwie prycze zbite z desek i zaścielone grubymi kołdrami. Stół był równie prosty, na nim niewyszukane dania - dwie cebule, bochenek chleba, miska z dwoma śledziami, dwa gliniane kubki z winem, a może wodą. Przy stole siedziały dwie osoby: czterdziestoletni mężczyzna o topornej, niby siekierą wyciosanej twarzy, szarej cerze, jak gdyby z tej piwnicy nie wychodził z dziesięć lat, a obok niego dziesięcioletni chłopak, podobny do starszego jak dwie krople wody - ani chybi syn. Obaj ubrani byli w jednakowe habity z szarego sukna, obaj mieli takie same puste oczy, jakby wyżarte przez ciemność.

        - Ilmarze złodzieju - powiedział jeden z moich konwojentów uroczyście, niczym majordomus, który oznajmia przybycie gościa na ważnym przyjęciu. - Z rozkazu Pasierba Bożego odpuszczono ci grzechy ziemskie, zostały jednak niebiańskie.

        Starszy z zakonników wstał. Na jego twarzy pojawił się uśmiech, powściągliwy, ale radosny. Jakby czekał tu na mnie przez całe życie, zdążył nawet dorobić się syna nie wiadomo z kim, skóra mu już poszarzała, i wreszcie się doczekał!

        - Ilmar złodziej - zaskrzypiał. Głos miał ochrypły, pewnie od wiecznej wilgoci podziemi. - Dobrze. Cela numer trzynaście.

        Cela?

        - Pasierb Boży rozkazał mi modlić się o odpuszczenie grzechów niebiańskich - powiedziałem.

        - Tutaj wszyscy się modlą - oznajmił jeden z konwojentów. - Właśnie dlatego cię tu przyprowadziliśmy.

        Mnich-strażnik otworzył ciężkim kluczem jeszcze jedne drzwi i wyprowadzono mnie na kolejny korytarz - długi i ciemny. Konwojenci zręcznie pochwycili ze ścian dymiące pochodnie. Co to za zacofanie, co za średniowiecze! Czyżby nie było w Mocarstwie karbidowych czy naftowych lamp?

        Zdążyłem się jeszcze obejrzeć i dostrzec, jak siedzący w mrocznym pomieszczeniu chłopak łapczywie je śledzia, popijając winem z kubka.

        - Długo mam się tu modlić, bracia w Siostrze? - zapytałem.

        Nie odpowiedzieli. Zresztą, nie spodziewałem się odpowiedzi. I tak wszystko było jasne.

        Przeszliśmy korytarzem dwadzieścia kroków. Minęliśmy kilka włazów w podłodze, zasłoniętych drewnianymi kratami z potężnymi kłódkami. Tam panowała absolutna ciemność, ale wydawało mi się, że za jedną z krat coś się poruszyło.

        Przed trzynastą klapą - liczyłem - strażnik pochylił się ze stęknięciem, otworzył kłódkę i odchylił kratę. Skinął głową:

        - Skacz, Ilmarze złodzieju.

        Stałem jak wryty. Strażnik z idiotyczną troską dodał:

        - Skacz, tu jest nisko. Jak Siostra zechce, nie rozbijesz się. Obejrzałem się na ochroniarzy i zrozumiałem - jeszcze chwila i pomogą mi.

        - Święci bracia, przecież Pasierb Boży kazał mi czytać Pismo Święte, modlić się - wpadłem na koncept. - Tak nie można...

        Konwojenci popatrzyli na siebie. Ale strażnik zatrząsł się, jakby dostał dreszczy:

        - Nie wolno! Nie wolno!

        - Zapytamy Pasierba Bożego, co zrobić - zdecydował jeden z nich - a na razie skacz.

        - Poczekajcie, poczekajcie! - zakrzątnął się strażnik. - Przecież to nie jest jego!

        Wyciągnął rękę do mojego płaszcza, wyraźnie chcąc go ze mnie zedrzeć. Nie wstydziłem się nagości, nie o to mi chodziło, ale nie miałem najmniejszego zamiaru siedzieć w celi nago! W końcu moje ubranie mi zabrali!

        Kolanem uderzyłem strażnika w krocze i rozkołysałem się z całych sił, po czym opuściłem nogi w czeluść i zawisłem na rękach konwojentów.

        Święci bracia nie chcieli mi towarzyszyć, rozwarli palce i spadłem.

        Rzeczywiście nie było głęboko. Może ze trzy metry. I nawet udało mi się tak skoczyć, żeby nie odbić sobie pięt. Przeturlałem się po kamiennej podłodze i wstałem.

        Na górze, w jasnym otworze włazu widać było dwie zatroskane fizjonomie, do których po chwili dołączyła trzecia. Strażnik sapał i mamrotał coś o zbójach przez Boga przeklętych.

        - Zdejmij płaszcz i rzuć na górę - zażądał.

        - Zaraz, zaraz, już zdejmuję - odpowiedziałem, rozglądając się pospiesznie. Światła to już mi na pewno nie zostawią, muszę się przynajmniej zdążyć rozejrzeć.

        Cela była nieduża. Trzy na trzy - prawie sześcian. Ściany i podłoga z solidnych, kamiennych płyt. Czyli nie wydłubię kamienia i nie przekopię przejścia... W jednym kącie dziura w podłodze, nieduża, wielkości dłoni. Nad nią, w ścianie, mały otwór, z którego nieprzerwanie sączy się woda, spływając do dziury. W przeciwnym kącie sterta trocin - właśnie trocin, drobnych i chyba nawet czystych.

        Nieźle wymyślone.

        Oto woda do mycia i ubikacja jednocześnie. A oto łóżko - i to takie, że nie sposób użyć go jako drabiny. Bez drabiny do sufitu nie dosięgnę. Po suficie się do luku nie doczołgam. Rosyjska ciemnica, jednym słowem.

        - Płaszcz! - krzyknął strażnik. - Oddaj płaszcz, zbóju! Muszę się z niego rozliczyć! Płaszcz!

        - Pismo Święte, lampa karbidowa i kilof! - odkrzyknąłem.

        Strażnik splunął ze złością w dół i zaczął zasuwać drewnianą kratę, chociaż nie było takiej potrzeby.

        - Może by go nie karmić, dopóki nie odda... - zaproponował półgłosem jeden z konwojentów.

        - Nie wolno! - wykrzyknął strażnik ze szczerym bólem w głosie. - Zbój przeklęty! Czegoście nie trzymali?

        Czyli nie będą mnie morzyć głodem... Dobrze.

        - Niech się udławi tym płaszczem!

        - A jeśli się naprawdę udławi?

        Głosy już się oddalały. A razem z nimi światło pochodni.

        Usiadłem na podłodze, przesunąłem dłonią po kamieniu. Czysto, zaskakująco czysto. Widać, że umyto celę po poprzednim więźniu.

        Na wszelki wypadek podszedłem do sterty trocin i powoli przesypałem je między palcami. Niczego. Ani zapisków krwią na kawałku materiału, ani ukrytego narzędzia do dłubania w ścianie...

        - Aleś teraz wpadł, Ilmar - powiedziałem sam do siebie. - Aleś wpadł...

        Bardzo powoli - nie miałem się już dokąd śpieszyć - poruszałem się po obwodzie celi. I wszędzie, gdzie tylko dosięgnąłem, obmacywałem ściany. Wszystkie kamienie były mocno, trwale osadzone. Nie znalazłem też żadnych wydrapanych informacji. Zresztą, czym mieliby je wydrapywać, skoro do celi wrzucają na golasa? Paznokciami? A może wyrwać sobie ząb i spróbować nim pisać? Nie da rady, nie ma na świecie zębów mocniejszych od granitu.

        Pół godziny później nie zostało mi już nic do obmacywania. Złożyłem ręce tak, że utworzyły czarkę, podstawiłem pod sączącą się leniwie wodę. Siostro Orędowniczko, spójrz na mnie, pokrzep, naucz...

        Woda była smaczna, czysta. Wodociąg w celi - niesłychany luksus. Zresztą, czy jest na świecie ktoś bogatszy od Świętego Kościoła? Chyba że Władca... Ale i to nie na pewno.

        Poszedłem z powrotem do mojego „łoża”. Usiadłem, skrzyżowałem nogi, zagarnąłem pod siebie jak najwięcej trocin. Dobra, celę już zbadałem. Siostra nie poskąpiła umiejętności orientowania się w ciemnościach. Co tam, nie w takich opałach bywałem...

        Potrząsnąłem głową, sam sobie tłumacząc, że nie mam racji. W takie tarapaty się jeszcze nie pakowałem. Egipskie grobowce, kirgiskie kurhany, saksońskie podziemia - wszystko od dawna było opustoszałe. Jedynymi przeszkodami są tam podstępne, ale oklepane pułapki. Poza tym nie wchodziłem tam nago, miałem liny, lampy, inne wyposażenie. A to jest więzienie. Cela, w której będę siedział do końca życia, jeśli nie uda mi się z niej wydostać.

        Więc co my tu mamy?

        Po ścianach nie wejdę. Do włazu nie doskoczę.

        No tak, mam przecież płaszcz. A z jedwabnego płaszcza można zrobić dobry sznur. Oto moje wyposażenie, oto broń...

        Sznur. Ciężarka nie mam, haka nie mam, ale chyba można coś wymyślić? Można? Czyli tak: rzucam sznur, zaczepiam o kratę, podciągam się...

        Na zewnątrz rozległ się hałas. Wstałem, zamrugałem, gdy na korytarzu pojawił się żółty, drżący odblask. Jak szybko oczy odwykły od światła!

        - Dalej, dalej...

        Głosy, dużo głosów. Miarowe, równe kroki. Sześciu ludzi. Klapa odsunęła się z łoskotem. Strażnik zajrzał do środka, za jego plecami majaczyły kamienne twarze konwojentów.

        - Ilmarze złodzieju! - zawołał groźnie strażnik. - Jeśli natychmiast nie oddasz płaszcza dobrowolnie, spuścimy drabinę i odbierzemy go siłą...

        Masz ci los, a ja właśnie zacząłem obmyślać ucieczkę...

        - Święci bracia, zlitowania! - wykrzyknąłem żałośnie. - Tu jest zimno, umrę! Zostawcie mi ubranie, święci bracia! Nawet Zbawiciela straż rzymska nie traktowała tak okrutnie!

        - Nie jesteś Zbawicielem, Ilmarze złodzieju. - Strażnik był nieugięty. - I nie ma co mówić o okrucieństwie, ludzie po pięćdziesiąt lat w takich celach żyją! Płaszcz!

        - Jeszcze z nim dyskutuje... - rzucił któryś ze świętych braci. - A tamten będzie kalać swoim brudnym językiem imię Zbawiciela! Zaczynamy...

        Zaczęto spuszczać drabinę. Tylko mi połamanych żeber brakowało! W jednej chwili zdarłem z siebie płaszcz, zwinąłem i cisnąłem w górę - prosto w twarz strażnika.

        - Zabierzcie go sobie! Dranie!

        Dla pełni efektu powinienem łzę uronić, żeby ich do końca przekonać o mojej wrażliwości, ale nie chciało mi się płakać. Gdy w duszy jest tylko złość, skąd mają się wziąć łzy?

        - Może jednak damy mu nauczkę? - zapytał ktoś.

        - Nie wolno, nie wolno! - uciął strażnik. - Służbę trzeba pełnić z wielką pieczołowitością, ale bez zbędnego okrucieństwa!

        Ale rygory sta...

        - Sprawdź płaszcz, może zdążył wyskubać nitki? - zapytał ten, który chciał się zająć moim wychowaniem.

        - A co ja niby robię? - obraził się strażnik. - Wszystko w porządku, płaszcz cały... ale pasek, pasek!

        - Ja mam pasek...

        Krata spoczęła na swoim miejscu, światło i głosy oddaliły się. Pewnie, kto normalny chciałby tu dłużej siedzieć...

        Wróciłem do trocin. No i tak, Ilmar, nie masz szczęścia. Musi wystarczyć ci to, co masz: głowa.

        Każdemu złodziejowi, a czasem nawet uczciwemu mieszczaninowi zdarza się zawrzeć bliższą znajomość z więzieniem. Jeśli na przykład za pijacką burdę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin