Łukjanienko Siergiej - Atomowy sen.rtf

(553 KB) Pobierz

Siergiej Łukjanienko

 

Atomowy Sen


PRZEZROCZYSTE WITRAŻE

 

A ja mam pewną propozycję:

Pozamieniać wszystkie szyby na witraże,

Ujrzeć w oknie nie swoje odbicie,

Lecz kolorowe obrazki i miraże.

Muszę tylko dodać ostrzeżenie:

Ostre odłamki szkła mogą cię zranić.

Jednak wynagrodzi to piękne wrażenie:

W każdym oknie różnobarwne ekrany.

Ale widzę, że ogarnia cię zwątpienie,

Ty fałsz tylko widzisz w idylli...

Niech na któreś z nas spłynie olśnienie,

Gdy miraże już przemienia się w zwiewne mgły.

 

Konstantin Arbenin,

zespół Zimowje Zwieriej

 


0000

 

W dzieciństwie to była moja ulubiona zabawa.

Puzzle jak puzzle, nic takiego. Układa się obrazek z setek albo i tysięcy kawałeczków o różnych kształtach.

Ale te puzzle były przezroczyste. Cieniutki, mieniący się różnymi barwami plastik jak zwiewna mgła, a gdy patrzyło się przez niego na żarówkę, widać było rozżarzony drucik.

Układałam te puzzle niemal pół roku.

Sama!

Teraz wiem, że były zbyt skomplikowane dla dzieci – pięć tysięcy kawałków przezroczystego plastiku. Malinowe i marmurkowe, czekoladowe i fioletowe, lazurowe i rude, cytrynowe i purpurowe, marengo i szare jak kurz, węgiel i karmin. Obrazek układał się opornie, jakby urażony tym, że pracuje nad nim ośmioletnia smarkula, z uporem garbiąca się na podłodze w pokoju dziecinnym. Surowo zabroniłam rodzicom sprzątać w moim pokoju – mogliby zniszczyć powstający pod moimi dłońmi świat. Ale mama i tak sprzątała, gdy byłam w szkole, starannie omijając puzzle.

Z tęczowych kawałeczków powstawał mur. Kamienny mur średniowiecznego zamku, pokryty mchem, z wyszczerbionymi spoinami, z jaszczurką w wapieniu, wygrzewającą się w promieniach słońca.

I witrażowe okno. Półprzeźroczyste, nierealne, za którym majaczyły niewyraźne cienie ludzi. Kolorowe okno, a na nim rycerz w lśniącej zbroi pochylał się przed piękną damą w białej sukni. Puzzle jeszcze nie były ułożone, ale ja już mogłam godzinami zachwycać się rycerzem i jego damą. Denerwowało mnie, że zbroja rycerza, na pozór lśniąca i wspaniała, jest pogięta, a gdzieniegdzie nawet zachlapana błotem. Zdumiewało, że na twarzy damy nie widać zachwytu i radości, tylko żal i smutek. Ale i tak patrząc na puzzle, wymyślałam historię rycerza i księżniczki (młoda dama mogła być tylko księżniczką!). W końcu doszłam do wniosku, że rycerz dopiero co wrócił z jednej wyprawy i już rusza w następną. Stąd zniszczona, ubłocona zbroja, stąd smutek na twarzy księżniczki.

Różnokolorowe elementy znajdowały swoje miejsca, jedyne i niepowtarzalne. Nad rycerzem i księżniczką zapłonęła tęcza. W jasnych, takich jak moje, włosach księżniczki zamigotał grzebyk zdobiony szlachetnymi kamieniami. Jaszczurka na murze zyskała przyjaciółkę.

Rodzice przestali się pobłażliwie uśmiechać, patrząc na moją walkę z witrażem. Teraz i oni lubili podejść cichutko i popatrzeć na kolorowe okno pojawiające się w szarym murze. Na pewno nieraz zauważali pasujące elementy wcześniej ode mnie, ale nigdy nie podpowiadali – takie były reguły.

Musiałam to zrobić sama.

I wreszcie nadszedł dzień, gdy zrozumiałam – dzisiaj ułożę puzzle do końca. Zostało jeszcze co najmniej pięćdziesiąt kawałków, najtrudniejszych, niemal identycznych. Ale wiedziałam, że jeszcze dziś zobaczę cały obrazek.

Nie jadłam obiadu, nie przyszłam na kolację, ale mama nie krzyczała, tylko przyniosła mi kanapki i herbatę. Nawet nie zauważyłam, kiedy je zjadłam.

Kawałeczek do kawałeczka. Kolorowa mozaika stworzyła kompletny wzór.

Zostało już tylko jedno puste miejsce na ostatni kawałek – nawet wiedziałam jaki. Przezroczysty, z trzema wypustkami. Nie był szczególnie ważny – zwykły przezroczysty element między pochyloną głową rycerza a wyciągniętą dłonią księżniczki. Sięgnęłam do pudełka, próbując znaleźć brakujący kawałek po omacku, nie odrywając wzroku od obrazka.

Pudełko było puste.

Wywróciłam pokój do góry nogami, płakałam w ramionach ojca i na kolanach mamy. Tata obiecywał, że napisze list do firmy, która wyprodukowała puzzle, i że na pewno przyślą mi brakujący kawałek. I jeszcze jedno pudełko puzzli w ramach zadośćuczynienia.

Mama grzebała w wiadrze ze śmieciami i wytrząsnęła worek odkurzacza, chociaż wiedziała, że niczego tam nie znajdzie.

Późnym wieczorem wróciłam do swojego pokoju, do prawie skończonej układanki. Gdyby ktoś nie wiedział o zaginionym kawałku, nie zauważyłby jego braku.

Ale ja znałam już teraz prawdą. Wiedziałam, dlaczego księżniczka jest smutna, dlaczego rycerz z takim zmęczeniem i bezradnością skłania głowę. Księżniczka nigdy nie dotknie pochylonej głowy rycerza. Między nimi jest pustka.

Przykucnęłam, położyłam dłonie na obrazku i rozsunęłam je.

Mury zamku pękły, jaszczurkę rozerwało na pół, rycerz rozpadł się na lśniące kawałeczki zbroi, księżniczka zmieniła w białe strzępy sukni.

Purpura, rdza, ochra, stare złoto, beż...

Tęcza, kolorowa zamieć, różnobarwny śnieg...

Gdy po raz pierwszy zobaczyłam deep program, przeżyłam szok – tak bardzo hipnotyczny kalejdoskop przypominał stare puzzle, rozpadające się pod moimi rękami.

Ale wtedy deep programu jeszcze nie było. Wynaleźli go trzy lata później.

 

0001

 

Przed drzwiami przystaję na chwilę, uważnie studiuję swoje odbicie. Niezbyt miły to widok... Z lustra spogląda na mnie skwaszona trzydziestolatka. Usta zaciśnięte, wyraźnie zarysowany drugi podbródek, ale figura raczej koścista; włosy zebrane w marny koczek, na ustach zbyt jaskrawa pomadka, za to cienie na powiekach w kolorze bagiennej zieleni. Mysioszara sukienka, nogi mocne jak u chłopki i ciepłe rajstopy. Nie wyglądam jak ostatnia kuchta, ale seksapilu jest we mnie tyle, co w owsiance rozmazanej na talerzu.

Pstrykam swoje odbicie w nos i wyskakuję z domu. Humor mi dopisuje, jestem wesoła i ożywiona.

Jak przyjemnie dziś na świecie!

Po przelotnym deszczu powietrze jest czyste i świeże, przejaśniło się i teraz świeci słońce. Ciepło, ale nie duszno. Na podwórku brzdąka na gitarze sympatyczny chłopak. Ładnie brzdąka. Gdy przechodzę obok niego, podnosi głowę i uśmiecha się.

Do wszystkich się uśmiecha. To taki program – połączenie biura informacji, automatu muzycznego i strażnika. Każdy szanujący się dom w Deeptown ma coś takiego. Albo bawią się na podwórku nieprawdopodobnie grzeczne, rozczulające dzieci, albo siedzi na ławce schludna staruszka, albo tkwi przy sztalugach długowłosy malarz o marzycielskim spojrzeniu. U nas jest gitarzysta.

– Cześć – mówię do niego.

Czasami chłopak odpowiada, ale dzisiaj ogranicza się do skinienia głową. Idę dalej. Mogłabym wezwać taksówkę, ale to niedaleko, wolę się przejść. Przy okazji spróbuję się skoncentrować przed czekającą mnie rozmową.

Bo tak naprawdę strasznie się denerwuję.

Deeptown był dla mnie zawsze miejscem rozrywki – od czasu, gdy w wieku dwunastu lat weszłam do Głębi, wtedy jeszcze z komputera taty i bez kombinezonu. Potem miałam już swojego kompa, swój kombinezon, chociaż na razie „nastoletni”, bez pewnych funkcji... W całowaniu to nie przeszkadzało.

Krążyłam po wirtualności jak oparzona, wkręcałam się to w jedno, to w drugie towarzystwo, przyjaźniłam się i kłóciłam, brawurowo piłam wirtualnego szampana, kilka razy wirtualnie wychodziłam za mąż i rozwodziłam się. W Głębi były najlepsze koncerty – na gigantycznych arenach, nad którymi krążyły kolorowe chmury, a nierealnie jasne gwiazdy migotały w takt muzyki. W Głębi mogłam obejrzeć najnowszy film na długo przed premierą, w ekskluzywnych pirackich kinach. W Głębi mogłam podróżować – w każdym kraju, w każdym mieście znajdzie się człowiek, który tworzy wirtualną kopię ulubionych krajobrazów.

Oczywiście, byli również ludzie, dla których wirtualność stanowiła miejsce pracy. Programiści, którzy już nie potrzebowali biur, cała masa projektantów, grafików, księgowych, inżynierów. Wykładowcy uczący studentów z całego świata, konsultujący się ze sobą lekarze. I tajemniczy nurkowie – jeśli tylko istnieją naprawdę.

Ale ja nie miałam najmniejszej ochoty zajmować się programowaniem czy księgowością, nawet uczyć wolałam się po staremu i po liceum poszłam na realny wydział prawa, solidny i staromodny.

Ale Głębia rosła. Zaczęło brakować niepisanych praw, rosło zapotrzebowanie na kodeksy.

I na prawników.

Skręcam z ludnej ulicy, pokonuję maleńki skwer z zapomnianą, wyschniętą fontanną pośrodku. Tak tu pusto, jakby ludzie usiłowali omijać to miejsce szerokim łukiem.

Nic dziwnego. Więzienia, nawet wirtualne, nigdy nie cieszyły się popularnością.

Szary budynek za skwerem, otoczony wysokim murem ze spiralą drutu kolczastego na górze, to wirtualne więzienie rosyjskiego sektora Deeptown. Kto powiedział, że odstajemy od krajów rozwiniętych? Pewnie w niektórych dziedzinach rzeczywiście tak jest, ale nasz system penitencjarny zawsze szybko reagował na nowinki.

Podchodzę do jedynych drzwi w murze, wąskiego metalowego skrzydła z maleńkim okienkiem-wizjerem, i naciskam guzik dzwonka.

Słychać metaliczny szczęk, okienko się otwiera i widzę patrzącego na mnie ponuro krzepkiego chłopaka; gruba szyja rozpycha niebieski kołnierz munduru. Nic nie mówi, czeka. Bez słowa podaję przez okienko swoje dokumenty. Wartownik znika i teraz ja cierpliwie czekam.

Jak długo może trwać sprawdzenie w Głębi czyjejś tożsamości?

Chyba krótko. Znacznie dłużej trwa pospieszne powiadamianie zwierzchnictwa.

Nie oburzam się, czekam. Poprawiam włosy – jakby mojemu szczurzemu ogonkowi mogło coś zaszkodzić. Sama pewnie przypominam szczura – złego, bitego i zaszczutego, który przywykł patrzeć na świat bez głupich iluzji.

To nic, tak musi być.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin