Zbójecka wyprawa Hodży Nasredina.rtf

(620 KB) Pobierz

ZDZISŁAW NOWAK

 

 

 

ZBÓJECKA WYPRAWA HODŻY NASREDDINA


WŁADCA   WŁASNEGO   LOSU

 

Opowieść pierwsza o przybyciu Hodży Nasreddina pod mury

stolicy kokandzkiego chanatu i o niezwykłym przyjęciu,

jakie oczekiwało go tuż za bramą

 

Nic tak nie skraca czasu nużącej podróży jak ciekawe i myślące towarzystwo. A czyż na bezludziu może być lepsze od własnej głowy, setki razy sprawdzonej w trudnych sytuacjach? I od wiernego kłapoucha, z którym zawsze można się podzielić wątpliwościami bez obawy, że wyszydzi je lub ujawni innym?

Z takich i podobnych rozważań Hodżę Nasreddina nieoczekiwanie wyrwał wrzask:

- Ej, ty tam w łachmanach! Podjedź no tu bliżej. Pilną sprawę mamy do ciebie. Tylko ruszaj się nieco żwawiej, żółwiu pustynny na ośle!

Pod wielką morwą stało trzech jeźdźców w atłasowych strojach, kapiących od srebra i złota. Wołał najstarszy, grubas dzierżący łuk i strza­łę w dłoni.

- Czyżbyś mnie wzywał, czcigodny? - odrzekł pytaniem mędrzec bucharski, zatrzymując osiołka. Na wszelki wypadek rozejrzał się dookoła.

- A kogo, jeśli nie ciebie, żółwiu pustynny na ośle? - wykrzyknął niecierpliwie antałek łoju z długą ryżą brodą. - I czemu się wiercisz i kręcisz jak kundel za własnym ogonem? Widzisz przecież, że poza nami trzema i tobą w całej okolicy nie ma żywego ducha.

Hodża Nasreddin cmoknął na kłapoucha. Zbliżył się i zapytał spo­kojnie:

- Hm, a czegóż to spodziewasz się ode mnie, czcigodny? Jam czło­wiek ubogi.

- Nie pytaj, półgłówku, lecz słuchaj! W nosie mam twoje bogactwa niewarte złamanego miedziaka - rozsierdził się chałat haftowany szcze­rozłotą nicią. - Potrzebny mi jesteś, by osądzić sprawę zwyczajnym chłopskim rozumem.

- Koniecznie chłopskim? I koniecznie zwyczajnym? - zdumiał się Hodża. - A dlaczego? Boisz się uczonych?

- Lepiej milcz i słuchaj uważnie, żółwiu pustynny! Kiedy tędy prze­jeżdżaliśmy, na morwie siedziały cztery dzikie pawie. “Ile ich pozosta­nie na gałęzi, jeśli trafię strzałą jednego?" - zapytałem moich chłop­ców, chcąc sprawdzić, czy liczyć i myśleć potrafią. “Naturalnie trzy. To prosty rachunek" - odpowiedział mi Jusup, starszy z synów. “Nie trzy, ale jeden. Ten trafiony strzałą, bo tamte trzy przerażone odlecą" - sprostował go Said, mój młodszy.

- No i co dalej, czcigodny? Nie trafiłeś? Aha, i zapewne dlatego nie znasz odpowiedzi - domyślił się mędrzec. - Pragniesz więc usłyszeć ją ode mnie?

- Nie przerywaj mi, żółwiu pustynny na ośle! Podjechaliśmy na czter­dzieści kroków. Niestety, głupie pawie przestraszyły się mnie i moich chłopców. Zanim zdążyłem naciągnąć cięciwę, uciekły, gdzie pieprz ro­śnie. Zagadka pozostała nie rozwiązana. Co byś zatem zrobił, gdybyś był głównym sędzią Kokandu? Przyznałbyś rację starszemu Jusupowi, czy może Saidowi, młodszemu od brata o półtora roku?

- Nigdy nie bytem głównym sędzią Kokandu i mała jest szansa, że nim kiedykolwiek zostanę. Nie byłem też dzikim pawiem wypoczywa­jącym wśród konarów morwy - Hodża Nasreddin uśmiechnął się leciutko pod nosem. - Dlatego zamiast przyznawać słuszność starszemu czy młodszemu z synów, wolę wam wszystkim, czcigodni, udzielić nie naj­gorszej rady. Przedtem jednak pytanie: czy macie odrobinę czasu?

Złotem haftowany chałat skinął głową.

- O, to znakomicie - ucieszył się mędrzec głośno. - Poszukaj cię tedy innego drzewa, na którym przysiadły cztery inne pawie. Ponownie pod­jedźcie na czterdzieści kroków, tylko, na Allacha, po cichu, bez swarów, bo znowu przepłoszycie ptaki. Wystarczy ci wówczas strzelić cel­nie, o czcigodny, a będziesz miał prawidłową odpowiedź na gnębiące cię pytanie.

I nie zwlekając ruszył w dalszą drogę. Do murów Kokandu pozostały jeszcze ze dwie godziny jazdy. A kto wie, czy nawet i nie więcej.

Na szczęście kłapouch nie odczuwał zmęczenia. Niezmordowanie przebierał nogami.

“Jeśli ktoś ma pecha, skręci kark nie złażąc z grzbietu osła" - pomy­ślał Hodża w pewnej chwili, patrząc na coraz dłuższe cienie i uniósł się wysoko w siodle. Dłonią przysłonił oczy przed promieniami zachodzą­cego słońca. To, co ujrzał, zmusiło go do nerwowego szarpania rzemie­niem. Jak tylko umiał, ponaglał osiołka do żwawszego biegu.

- Pędź, mój długouchy! Pędź niby na skrzydłach. Może uda się nam dogonić czas stracony na pustą rozmowę z tamtą beczką łoju. Noc niedaleko.

Rzeczywiście, dynia słońca opuściła się niziutko, dotykała już niemal linii horyzontu. Losy dzisiejszej kolacji i noclegu zależały wyłącznie od sił w nogach i pojemności płuc długouchego zwierzęcia.

Wraz z zachodem słońca zamykano bowiem wszystkie dwanaście wrót w murach obronnych otaczających szczelnie Kokand. Kto nie zdą­żył wjechać przed zmierzchem do miasta, zmuszony był nocować w polu, pod krzakami. Zamiast spocząć w którymś z gościnnych karawan-serajów na stercie poduszek i pod watowaną kołdrą, zadowalał się kępą suchej trawy i okryciem z gwiazd. A także ponurą kołysanką szakalich i wilczych gardzieli.

- Pędź, mój długouchy. Pędź!

Na próżno mędrzec bucharski poganiał kłapouchego druha. Biedne zwierzę o mało płuc nie zgubiło w miękkim, ciężkim piasku. Zdążą? Nie zdążą? A może jednak?... Nie zdążyli. Kilkudziesięciu kroków za­brakło im do pełni szczęścia i zasłużonej wieczerzy. Z niewielkiej odległości Hodża Nasreddin widział i słyszał, jak wrota zatrzasnęły się z przeraźliwym łoskotem.

“Wśród złych są i ludzie dobrzy. Warto popróbować, jacy tkwią za bramą - rozmyślał mędrzec. Iskierka nadziei pobłyskiwała na dnie jego duszy. - Gdyby udało się trafić na strażnika o szlachetnym sercu, z pew­nością uchyliłby wrót i wpuścił nas do miasta".

Niestety. Kiedy osiołek na słaniających się nogach dotarł wreszcie pod mury Kokandu, we wrotach nie pozostała nawet szparka, przez którą mogłaby się przecisnąć najchudsza z pustynnych jaszczurek. Bez chwili namysłu Hodża Nasreddin grzmotnął kilka razy pięścią w bramę. Przestraszone żaby kumkające w pobliskim rowie zamilkły na moment. W głębokiej ciszy rozległy się głuche odgłosy uderzeń.

- Czemu tarabanisz, ośla głowo? Nie widzisz, że wierzeje już dawno zamknięte? - zaskrzeczał ochrypły męski głos na murach. - Zamiast szwendać się po nocy, przyjdź jutro o wschodzie słońca, jak czynią to ludzie przyzwoici. A teraz zmykaj mi precz z oczu, jeśli nie chcesz, abym zgniły melon rozbił na twej zakutej pale!

Hodża nie posłuchał życzliwej rady, nie odstąpił do tyłu. Załomotał powtórnie.

- Ej, ty tam! Na głowę upadłeś? Szukasz guza wielkiego niczym stru­sie jajo? A może życie obrzydło ci przed czasem? - odezwał się ten sam głos z góry. - Kim jesteś, barani czerepie, że nie interesują cię porządki ustalone dla wszystkich kokandczyków?

Mędrzec nie zastanawiając się ani sekundy cisnął w powietrze pierw­sze lepsze słowo, jakie wraz ze śliną spłynęło mu z języka:

- Władcą.

- Coś powiedział, przybłędo?   

- Jam władcą. Głuchyś, stróżu nocy?

W pierwszej chwili strażnik sądził, że się przesłyszał. Ale zaraz potem przeraził się śmiertelnie. Włos zjeżył mu się pod baranicą. A nuż to rzeczywiście nie jakiś tam zwyczajny spóźnialski półgłówek, lecz praw­dziwy władca w lichym przebraniu i na lichym rumaku? Kokandzki chan słynął z dziwacznych pomysłów, niejeden z poddanych odczuł bo­leśnie na swej skórze skutki jego fanaberii. Dlaczego ten przed bra­mą miałby być lepszy? Na wszelki wypadek strażnik wyciągnął szyję i nadstawił ucha. Po czym odezwał się z góry tonem znacznie łagodniej­szym:


- Powtórz, proszę, troszeczkę głośniej, bo nie dosłyszałem. Kim jesteś, panie?                                                 

Hodża zadarł głowę.                                          

- Władcą - rzekł ponownie. - Długo mi tu jeszcze każesz czekać o  pustym brzuchu, stróżu nocy?                                   

- Poczekaj odrobinkę, panie szlachetny. Maleńką minutkę. Kilka­naście sekund. Połowę chwilki - tym razem głos strażnika ociekał mio­dem. - Ja sam nie mogę decydować o otwarciu bramy. Ale już biegnę po naczelnika.

Kiedy komendant straży nocnej usłyszał od zziajanego wartownika, że przed jednymi z wrót miejskich sterczy jakiś władca, wskoczył na oklep na rumaka i okładając go knutem pognał do pałacu, ażeby o nie­oczekiwanej wizycie zameldować Salimowi, najwyższemu z rady wezy­rów.

- Władca? Do nas w gościnę? O tej porze? Bez żadnej zapowiedzi? Dziwne.

Wielki wezyr zająknął się ze zdumienia i natychmiast pośpieszył z no­winą w głąb pałacu. Roztrącając wielmożów zgromadzonych w przed­sionku, wpadł jak piorun do komnaty biesiadnej, w której chan odpo­czywał po sutym obiedzie. Leżąc na brzuchu zabawiał się grą w szachy. Grał z nadwornym bibliotekarzem, łojąc mu skórę nieustannie, choć dla nikogo nie było tajemnicą, że w przesuwaniu figur na planszy swoje­mu urzędnikowi nie dorastał do pięt.

- Co się stało, Salimie? Wściekły dżin cię goni? - władca Kokandu podniósł głowę znad szachownicy. - Uważaj, abym przez ciebie nie za­pomniał genialnych posunięć wymyślonych przed chwilką.

- Panie mój, wybacz - z trudem wysapał wielmoża. - Pod murami - miasta stanął jakiś tajemniczy władca i prosi cię o bezzwłoczne posłu­chanie. Jego ludzie łomocą w bramę, żądając otwarcia. Połowę Kokan­du wytrącili ze snu.

- No to co tu jeszcze robisz? - zirytował się chan. - Na co czekasz, wnuku ślimaka i pustynnej żółwicy? Czym prędzej z honorami należny­mi władcy przywiedź dostojnego gościa do pałacu. Towarzyszącą mu świtę rozlokuj w pokojach gościnnych u siebie, jego samego zaś wpro­wadź od razu do sali tronowej. Tam będę go oczekiwać wraz z wiel­możami.

Kuszbegę Salima jakby wichura zdmuchnęła. Na śmigłym argamaku popędził ku bramie. Za nim pognało kilkunastu jeźdźców straży przybocznej chana. Już z daleka wielki wezyr machał rękami i krzy­czał:                            

- Otwierać szeroko! Ruszać się, darmozjady! Witać dostojnego goś­cia! Migiem!

Zabrzmiały uroczyste tony wojskowych piszczałek i bębnów. Straż­nicy wyciągnęli się w równym szeregu. Dwóch najsilniejszych sapiąc z pośpiechu i przejęcia poczęło rozwierać ciężkie, masywne wrota, okute żelazem.

W rozszerzającym się powoli otworze ukazał się samotny jeździec na osiołku. Zakurzony, niepozorny, ze skromnym tłumoczkiem przy siodle.             

Najwyższemu z rady wezyrów oczy omal nie wylazły z orbit. To ma być władca? Samotny pielgrzym, szary od siedemdziesięciu pustynnych pyłów? Człowieczek w niczym nie przypominający ani chana Chiwy, ani emira Buchary? Do tego na burym kłapouchu, zamiast na rumaku lśniącym od klejnotów i szczerego złota?

Wielmoża opamiętał się z najwyższym wysiłkiem i głos jąkający odzyskał:

- To... ty jesteś władcą?

Dopiero wówczas Hodża Nasreddin uprzytomnił sobie, iż wpadł w kałużę, z której suchą nogą wyjść się wszakże nie da. Zza niewinnego żartu, zza drobnego figlika wyjrzała gęba kokandzkiego kata. Ha, cóż na to poradzić? Kiedy już powiedziało się pierwszą literę alfabetu, trze­ba powiedzieć i drugą. Potwierdził więc znowu:

- Tak. Jam władca.

- Niezwyciężony i sprawiedliwy chan Kokandu, namiestnik Allacha na ziemi, władca całego Wschodu zaprasza cię z ogromną radością do swego skromnego pałacu, zapewne niegodnego twojej dostojnej oso­by. Pozwól, o szlachetny, że będę ci wskazywać drogę.

Po tych uniżonych słowach najwyższy z rady wezyrów rad nierad ze­skoczył z wierzchowca, pomocnikowi kucharza wyrwał lejce i ze źle ma­skowanym grymasem obrzydzenia wdrapał się na grzbiet jego na wpół wyliniałego osła. Na wszelki wypadek, aby nie wywyższać się ponad tego dziwacznego władcę, postanowił mu towarzyszyć również na kłapouchu. Podreptał przodem, nie zapominając co chwilę odwracać się i kłaniać niziutko.


“Lepiej było mi pozostać przez noc poza miastem. Po co ja się tu­taj pchałem? I to jeszcze jako władca. Władca co najwyżej własnego losu. A i to nie zawsze. Ale cóż, słowo się rzekło. A słowa raz wypu­szczonego w powietrze nie przełkniesz z powrotem" - rozmyślał tym­czasem mędrzec bucharski, nieustannie zezując na lewo i na prawo. Gdyby udało się uskoczyć w bok i zniknąć w ciemnej uliczce, byłaby szansa ocalenia głowy. Tu niedaleko, za medresą Chakim-tjury, mie­szkał garncarz Achmadżan, przed ćwierćwieczem przybyły z Bucha­ry. Przyjaciel z lat szczenięcych z pewnością nie odmówiłby schronie­nia człekowi w potrzebie. Tylko jak się do niego dostać? Nie sposób uwolnić się niepostrzeżenie spod opieki zbrojnych jeźdźców, bacznie śledzących każdy ruch, każdy gest dziwacznego władcy w ubogim przebraniu.

Wkrótce niezwykły orszak złożony z dwóch osiołków postępują­cych na przedzie i kilkunastu wojskowych rumaków podążających z tyłu dotarł do urdy chana Kokandu. Wysokie ściany pałacu wykłada­ne wielobarwną mozaiką i oświetlone rzęsiście kolorowymi lampio­nami sprawiały baśniowe wrażenie, pełne uroków wschodniej po­ezji.

Tylko że tutaj poezję poprzedzała surowa proza.

Przed bramą wjazdową do pałacu w bruku ulicznym widniał okrągły zakratowany otwór. Było to okno lochu, w którym odbywali karę więź­niowie żywcem pogrzebani pod ziemią. Nie karmieni przez straż, żyjący jedynie z łaski przechodniów, wrzucających w otwór kawałki chleba, nieszczęśnicy zawodzili żałośnie, szlochając bez słów i bez najmniejszej nadziei na poprawę losu.

- Biedacy - westchnął Hodża ze współczuciem, zapominając na mo­ment o własnych kłopotach.

- Słusznie zauważyłeś, panie dostojny - kuszbega Salim z ruchu warg niezbyt dokładnie odczytał słowo wypowiedziane przez mędrca. -To łajdacy! Łajdacy najgorszego gatunku, buntownicy i wichrzyciele. Także kupcy i rzemieślnicy nie płacący podatków. Siedzieć tu i jęczeć będą aż do śmierci, przypominając innym o losie, jaki może spotkać każdego, kto choćby mrugnięciem powieki chciałby sprzeciwić się woli naszego władcy, sprawiedliwego chana Kokandu.

Na dłuższą pogawędkę chanowego dostojnika z mędrcem bucharskim zabrakło czasu. Sarbaz uzbrojony w długie szablisko i cztery sztylety uchylił kotarę osłaniającą wejście do sali tronowej. Hodża Nasreddin poprzedzany przez wielkiego wezyra wkroczył do jaskini prawdziwego tygrysa-ludojada.

 

*

Narzuć chałat roztropności na ramiona, człowieku śledzący przygody Hodży Nasreddina, i odpowiedz, który z synów bogacza polującego na pawie miał rację, starszy Jusup czy młodszy Said?

Może uda ci się rozwikłać niełatwą zagadkę, jeszcze zanim mędrzec z Buchary stanie przed obliczem okrutnego chana Kokandu.



KOKANDZKIE ROZRYWKI

 

Opowieść druga o przedziwnej wizycie na

kokandzkiego władcy oraz o niecodziennym sporze sprzedawcy oliwy

ze starszym cechu miejscowych piekarzy

 

Wchodzących do sali tronowej powitał głośny szmer zdziwienia. Pa­łacowi wielmoże dyskretnie przecierali powieki. Chan wychylił się gwałtownie do przodu, niewiele brakowało, by zleciał z monarszego krzesła. Z najwyższym wysiłkiem utrzymał równowagę. Przypatrywał się Hodży ze zmarszczonymi brwiami i czołem.

Wreszcie zapytał zdumiony:

- Jesteś władcą?

- Tak.                          

- Hm, z wyglądu nie przypominasz pana życia i śmierci swoich pod­danych. Czałma na łbie spłowiała, strój mizerny, wyblakły. Bez śladu złotej nici i klejnotów. I podobno przybyłeś do nas na ośle?

- Sądzisz po pozorach, panie dostojny - odrzekł uprzejmie Hodża Nasreddin i zaraz wyjaśnił: - Cudowne perły też najpierw tkwią w szka­radnej skorupie. Dopiero kiedy odrzucić muszlę, jaśnieją pełnym blas­kiem, ciesząc wzrok władców lub uroczych dziewczyn.

- Mądrze mówisz, przybyszu - przyznał chan łaskawie. - Oczywiście wiesz, kim jestem, ja zaś nie wiem o tobie niczego. Jestem władcą ko­kandzkiego chanatu, a ty?

- Moja historia jest znacznie dłuższa, panie dostojny. W jednym zdaniu zmieścić jej nie zdołam - odpowiedział spokojnie mędrzec bucharski. - Los nie był dla mnie zbyt łaskawy. Z samego początku bytem władcą emiratu Wielkiepole. Niestety, wrogowie odebrali mi go siłą. Potem byłem władcą chanatu Sadwinogronowy, lecz i ten odebrano mi podstępnie. Nieco później byłem władcą księstwa Domojczysty, ale i to księstwo nieszczęsne musiałem porzucić, gdyż wrogowie moi lęgli się niczym myszy na polu pszenicznym. Przez pewien czas pozostawałem władcą niewielkiego państewka Bykówibaranów, lecz i tego mnie wkrótce pozbawiono. Dzisiaj, przyznaję z przykrością i bólem, pozo­stałem już jedynie władcą Osłakłapoucha.

Z opowieści przybysza chan Kokandu zorientował się szybko, że ma przed sobą prawdziwego filuta, spryciarza kutego na cztery nogi. Znu­dzony towarzystwem dostojników pałacowych i wielmożów o tępych głowach uradował się, że oto natrafił na człowieka mogącego dostar­czyć mu rozrywki, o którą tutaj coraz trudniej. Odpowiedział niby to z powagą:

- Cieszę się, że nie ominąłeś Kokandu w swojej wędrówce po świe­cie. Każdy władca powinien troszczyć się o los drugiego władcy. Po­zwól, że zaproszę cię na wieczerzę. Potem, po napełnieniu kiszek deli­katnym jadłem i wonnymi napojami, zabawimy się wraz z moimi wiel­możami w rozwiązywanie filozoficznych problemów i zagadek, o jakich nie śniło się największym mędrcom Wschodu. W “Tysiącu i jednej nocy" Szeherezada opowiadała swemu władcy baśnie i przypowieści, by ocalić życie. Ja wolę zagadki.

Na znak dany przez chana słudzy zaczęli wnosić olbrzymie półmiski ze smakołykami upitraszonymi przez armię kucharzy. Kolacja zapo­wiadała się znakomicie.

Sławny poeta i mędrzec, Musliheddin Saadi z Szirazu, powiadał:

“Góra jest ciężarem dla ziemi, a chan dla narodu". Co rzekłby, gdyby mógł poznać władcę Kokandu? Chana okrutnego, mściwego i, co gor­sza, pozującego na człowieka sprawiedliwego i przepełnionego mądro­ścią. O tym wszystkim Hodża Nasreddin jeszcze nie wiedział. O tym wszystkim miał się przekonać dopiero po wieczerzy.

Gości pragnących wypełnić bezpłatnie żołądki do syta i przesiedzieć kilka godzin w majestacie dumnego władcy próżno by szukać w pałaco­wych komnatach o tak późnej porze. Po zmierzchu w pokojach przeby­wali jedynie ci, co imienne musieli przyjąć zaproszenia. No i goście przypadkowi, lecz tacy pojawiali się tutaj coraz rzadziej. Zła sława wie­czornej gościny rozniosła się bowiem szeroko po okolicy. Ba, wybiegła daleko w głąb granic sąsiedniego emiratu Buchary i w stepy kazachskie. A potem jeszcze dalej, aż do chanatu Chiwy, a nawet Heratu.

Wraz z pojawieniem się księżyca na niebie nastały godziny ulubionej rozrywki chanowej. Godziny udręki dla pałacowych dostojników.

- Dzisiaj... - zaczął władca z wysokości marmurowego tronu, spo­glądając na przybyłych.

Zgromadzeni wielmoże skulili się, pokurczyli gwałtownie jak za do­tknięciem czarodziejskiej różdżki. Jedni poczęli czym prędzej kryć się za plecami drugich. Inni, głowy chowając głęboko w chałaty, starali się jak najmniej miejsca zająć w oku władcy. Byli nawet tacy, którzy wy­strojeni w szaty skrojone umyślnie na tę okazję z materii o barwie ścian komnaty, usiłowali zniknąć nieruchomiejąc na tle ściany.

- Dzisiaj... ty mi odpowiadać będziesz - czcigodny paluch wycelo­wał w Hodżę Nasreddina.

Mędrzec bucharski skłonił głowę z szacunkiem. Nie zaprotestował nawet cieniem grymasu ni gestu.

Zdziwienie wyrosłe w oczach nagle ożywionych dworaków przybrało rozmiary najwyższego z minaretów kokandzkiej medresy Chanhodży.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin