J. Brzechwa - Wielki Aleksander Gordon.pdf

(135 KB) Pobierz
Jan Brzechwa
Jan Brzechwa
Wielki Aleksander Gordon
1
Z oddalonego pokoju, przez otwarte okna, dobiegała gra Ewy. Na ulicy
przechodnie zatrzymywali się, zapominali przez chwilę o powszedniej
konieczności pośpiechu i oddawali się skradzionemu próżniactwu, żeby
posłuchać chociażby strzępów rozbrzmiewającej muzyki. Naturalność gry Ewy
sprawiała wrażenie improwizacji. Na pierwszy plan wybijała się melodia żywa
i bujna, mieniąca się szeroką gamą najsubtelniejszych cieniowań. Ale
niewidzialna pianistka urzekała też ulicznych melomanów plastycznością
polifonii. Pod jej palcami Chopinowska Barkarola tchnęła żarem południowego
nieba i chłodem wodnych przestrzeni, włoski romantyzm łączył się z czysto
polskim liryzmem. Fortepian zdawało się nie grał, lecz śpiewał, zwłaszcza w
partiach kantylenowych. W pewnej chwili, gdy przebrzmiała środkowa część
Ballady g-moll, Gordon, który nigdy nie mógł słuchać jej bez głębokiego
wzruszenia, wychylił ostatni łyk kawy i wszedł do pokoju Ewy.
Stojąc w drzwiach, głosem patetycznym, jakby ze swojej ostatniej wyuczonej
roli, zawołał:
- Ewo, jesteś genialna! Zagrałaś to wspaniale, nadzwyczajnie,
fantastycznie! Styszałem Paderewskiego w Paryżu, cała sala wstała z miejsc,
stałem ja i król belgijski, ale Paderewski w porównaniu z tobą to partacz.
Przysięgam na Szekspira! Niech będę statystą w prowincjonalnym teatrze,
jeśli na konkursie nie zdobędziesz pierwszej nagrody. Przepowiadam ci
światową sławę, a ja znam się na sławie i potrafię na nią polować jak
myśliwy na kuropatwę. Możesz mi zaufać, uczynię z ciebie gwiazdę pierwszej
wielkości.
Mówiąc to pocałował ją w czoło tkliwie, niemal z namaszczeniem.
- Cóż za skłonność do przesady - powiedziała Ewa przebierając palcami po
klawiaturze. - Jesteś niepoprawnym entuzjastą. Ale na tym właśnie polega
cały twój uzok. Chciałabym wyróżnić się na konkursie, żeby ci nie sprawić
zawodu. Wiesz chyba, że na nikim tak mi nie zależy, jak na tobie. Inni mnie
nie obchodzą. Chociaż... skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie pragnę
odnieść sukcesu.
- Musisz! Wierzę w twój talent.
- Kobiety na ogół nie są żądne sławy. Ale tyś mi zaszczepił ten bakcyl,
przyznaję.
- Czeka cię wytężona praca. Ludzie nie zdają sobie sprawy, jakiego
samozaparcia wymaga kariera artysty. Wszyscy sądzą, że nasze życie składa
się z samych blasków, oklasków i francuskiego koniaku, że sukcesy spadają
na nas lekko jak barwne confetti. Ale ty widzisz, iIe wysiłku kosztuje mnie
każda rola, ty wiesz.
- Mam przed sobą jeszcze pół roku. Ćwiczę przecież od rana do nocy. Jestem
wytrwała i uparta.
- Wzięłaś to po mnie. Dlatego też dziwi mnie, że od pewnego czasu nie
nazywasz mnie ojcem. Czy sądzisz, że tego nie zauważyłem? Nie, Ewo, to nie
jest w porządku. Przyznasz chyba, że traktuję cię jak rodzoną córkę, jeśli
nie lepiej.
135071064.001.png
- Córkę, córkę - rzuciła Ewa tonem rozdrażnionym, z domieszką goryczy. -
Jesteś despotyczny, samowładny jak faraon, co jeszcze byłoby do zniesienia.
Ale ty jesteś gromowładny jak Zeus. Wielki Aleksander Gordon! A ja lubię
cię - dodała z przekornym uśmiechem - kiedy jesteś rozczarowany, zmęczony,
lubię twoje chwile słabości. Wtedy stajesz się bardziej ludzki, mniej
patetyczny. I masz w sobie bezradność małego chłopca. Takim cię lubię
najbardziej. Teraz już wiesz?
- A ja Iubię, gdy jesteś pogodna, wesoła i mniej uszczypliwa. Masz nazywać
mnie ojcem. Żądam tego!
- Odezwał się Zeus rozkazodawca! - zawołała Ewa i uderzyła w klawisze,
wydobywając z nich kilka taktów zgiełkliwej Wagnerowskiej uwertury.
- Nie mam ochoty na sprzeczki. Wyjdziesz z nastroju i gorzej pójdzie ci
praca. Żegnam cię patetycznie, despotycznie i jak tam jeszcze? Aha -
gromowładnie. Idę na próbę. Gdybym się spóźnił - nie czekaj z obiadem.
- Znowu mnie opuszczasz, mój Koriolanie!
- Ojcze! Masz mówić do mnie: ojczel Jesteś krnąbrna i niepoprawna.
Gordon zszedł do podziemnego garażu, wyprowadził swego peugeota i pojechał
do miasta. Zajmował z Ewą obszerną, odosobnioną willę na mokotowskiej
skarpie, z ogródkiem pełnym bzów I tultpanów, ale szczególną chlubę ich
obojga stanowiło jedno drzewko, które późną jesienią obsypane było
zachwycającą czerwienią rajskich jabłuszek.
Wielki Aleksander Gordon!
Tak, Ewa miała słuszność nazywając go wielkim. Któż z ludzi starszych nie
pamięta jego dawnych głośnych kreacji. W roli Edypa wywoływał płacz na
widowni, Zasłynął jako król Lear, Uriel Akosta, Natan Mędrzec. O jego
aktorshwie pisano monografie, Porównywano go z Królikowskim, Kaczałowem,
Garrickiem. Gordon Craig, który przed wojną specjalnie przyjechał do Paryża
na jego gościnny występ w roli Don Salustia, wpadł za kulisy, ukląkł i
rzekł z emfazą:
- Gordon składa hołd Gordonowi.
Królowa rumuńska podczas swego pobytu w Warszawie, natychmiast po
przyjeździe, wyraziła życzenie obejrzenia Gordona na scenie. Tego dnia
grano "Ryszarda II". Królowa zaprosiła Gordona do swojej loży i ofiarowała
mu zdjęty z palca pierścień z brylantem. Był to pierścień zaręczynowy od
króla Ferdynanda. Opowiadano później o nieopanowanym wybuchu gniewu
królewskiego małżonka podczas przyjęcia w Belwederze.
Działo się to przed wielu laty. Ten drobny incydent nabrał rozgłosu. W
prasie zagranicznej pisano, że w całej tej historii Gordon zachował się jak
król, a król jak prowincjonalny aktor.
W istocie, był to człowiek pozbawiony płytkiego snobizmu, żywił wstręt do
tak często spotykanej w sferach teatralnych małostkowości i kabotyństwa.
Żył postaciami, w które się wcielał, aż sam stał się postacią z wielkiego
repertuaru życia. Umiał być wyrozumiały dla ludzkich ułomności i słabostek,
do kolegbw odnosił się życzliwie, a w przyjaźni okazywał szczodrobliwość
uczuć, której wielu chętnie nadużywało, poczytując ją za słabość.
Gordon nie pysznił się swoją wielkością, nie wywyższał się, był skromny i
nigdy nie miał pewności sukcesu. Nie szukał sławy - sama do niego przyszła.
Wiedział tylko, że zawód artysty wymaga nieustannego doskonalenia środków
wyrazu, szlifowania rzemiosła, zmagania się z samym sobą, ze skostnieniem
warsztatu, z ograniczoną możliwością poznania tego, co w sztuce jest
niepoznawalne i wymyka się spod kontroli racjonalnego myślenia. Dlatego też
praca jego wykraczała daleko poza obszar wyznaczonych mu ról. Studiował
historyczne źyciorysy odtwarzanych postaci, obyczaje ich czasów, tło
społeczne i polityczne, sfarał się poznać cały podskórny nurt, który
uzasadniał ludzkie postępowanie. Zgłębiał charaktery, psychologiczne
pobudki działania bohaterbw sztuki, klimat epoki i jej wpływ na przebieg
wydarzeń. Był żywą encyklopedią wiedzy o teatrze, znał wszystkie jego
tajemnice.
Nie odczuwał głodu zaszczytów i może właśnie dlatego los mu ich nie
poskąpił. Wiele mówiono o jego zarobkach, o jego zamożności, chociaż on sam
do spraw materialnych nie przywiązywał wagi. Był bożyszczem tłumów.
Egzaltowane wielbicielki nachodziły go za kulisami, mógł sięgnąć po każdą,
ale nie zależało mu na łatwej zdobyczy, na przelotnych przygodach. Pragnął
w życiu tylko jednego: prostej, prawdziwej miłości. I tej właśnle nie miał.
Tak mu się przynajmniej zdawało. Chciał być kochany nie dla swojej sławy i
talentu, ale jak zwykły pierwszy lepszy mężczyzna. Jego niepospolitość
fałszowała obraz rzeczywistych uczuć kobiet. Przekonywał się o tym
niejednokrotnie i zawsze za późno. Był człowiekiem wielkich pasji. Ta pasja
przenikała jego kreacje sceniczne, porywała widzów, ale nigdy nie udało mu
się obudzić równie wielkich uczuć w żadnej kobiecie, którą kochał. Nie
znalazł dotąd ani jednej godnej partnerki do odegrania tej najważniejszej
roli w teatrze jego własnego życia. Szukał szekspirowskiej bohaterki, a
znajdował subretki z wodewilu. Nie od razu poznał tę gorzką prawdę. Był
ufny i wielkodnszny w miłości, mierzył wszystko miarą własnego serca.
Największy jego romans trwał pięć lat. Kobieta, którą kochał płomiennie i
wiernie, porzuciła go bez powodu. W światowym repertuarze dramatycznym
Gordon nie spotkał się z czymś podobnym. Powiedaiała pewnego dnia podczas
obiadu, tak swobodnie, jakby chodziło o zmianę kapelusza:
- Wiesz, Al, postanowiłam od ciebie odejść. Dłużej już nie wytrzymam.
Gordon osłupiał.
- Nikt inny nie wchodzi w grę, przysięgam. Jesteś nadzwyczajny, wspaniały,
będę cię podziwiała do końca życia. Ale na to, żeby żyć z mężczyzną, trzeba
go po prostu kochać. Nie przerywaj mi. Wiem, że sprawiam ci ból, a samą
siebie ośmieszam mówiąc tak po pięciu latach. Poniosła mnie egzaltacja i
głupota. Wmawiałam w siebie, że jestem w tobie zakochana. A ty byłeś zawsze
taki delikatny, wrażliwy. Myślałam, że coś się we mnie z czasem odmieni.
Ale teraz wszystko mnie drażni. I ta twoja wieczna pogoda, i uległość, i
nieustanna chęć dogodzenia mi... Nie mogę tego znieść. Rozumiesz? Nie mogę!
Wybacz, mówię to, co czuję. Nie wytrzymam już dłużej ani jednego dnia.
Choćbyś mnie zabił. Ja naprawdę próbowałam się przemóc. Nie zgodziłam się
na małżeństwo dlatego, że cię nie kochałam. To znaczy, nie kochałam aż tak,
żeby spalić za sobą mosty. Początkowo nie umniałam ci się oprzeć, nie
miałam dość siły. Spadłeś na mnie jak Zeus na Ledę, przytłoczyłeś mnie. A
ja jestem zwykłą, mało skomplikowaną kobietą, nie mam sił do dźwigania
twojego nieba. Nie urodziłam się Kariatydą. Wypuść mnie ze swojej niewoli.
Chcę i muszę od ciebie odejść, chcę ratować przed tobą resztki mojego
życia.
Po wysłuchaniu tego monologu Gordon przez chwilę milczał z zaciśniętą
krtanią. Ziemia usuwała mu się spod nóg. Każde słowo Leny miażdżyło go,
znieważało, zadawało śmiertelne rany. Ale nie dał tego po sobie poznać. Był
pomimo wszystko i w każdej sytuacji wielkim aktorem. Opanował się, wstał od
stołu i rzekł głosem, który widzów tej sceny mógłby przejąć dreszczem:
- Wszystko rozumiem. Tak, teraz wszystko rozumiem. Oczywiście. Na dwa dni
wyjadę z Warszawy, żebyś miała czas na rozważenie swojej decyzji, a jeśli
będziesz przy niej trwała - na wprowadzenie jej w czyn. W każdym razie
wszystko, co znajduje się w tym domu, należy do ciebie. Pieniądze są w
lewej szufladzie biurka. Możesz nimi dowolnie dysponować. Żegnam cię...
Bądź zdrowa.
Gordon rolę tę odegrał nieporównanie. Był wspaniałomyślny, pełen godności i
w miarę tragiczny. Tak jak zapowiedział - wyjechał do Kazimierza, a kiedy
wrócił, Leny już nie zastał. Przez długi czas nie mógł odzyskać równowagi.
Zaczął pić, noce spędzał w knajpach z przygodnymi kompanami, spóźniał się
na próby, odrzucał role.
Okres ten nazwał póżniej żartobliwie cytrynowym okresem swojego życia.
Wynikało to stąd, że co wieczór w Klubie Aktora wypijał pół litra
jarzębiaku pod cytrynę pokrajaną w plasterki i posypaną cukrem. Różni
naciągacze spośród aktorskiego paspólstwa czyhali na niego. Gdy tylko
wchodził do Klubu, jakaś postać zrywała się od stolika:
- Mistrzu, czy nie mógłby pan pożyczyć mi stówy?
Filmowiec Krummel, autor niezłych krótkometrażówek, o którego względy
zabiegały młode aktorki, pewnego wieczoru ustrzelił Gordona w szatni.
Działał przez zaskoczenie, gdyż znali się raczej przelotnie.
- Mistrzu, musi mi pan pożyczyć dwa tysiące.
Gordon, obezwładniony tupetem tego człowieka, sięgnął do kieszeni marynarki
i wyjął dwie pięćsetki.
- Proszę... Nie mam więcej przy sobie.
Po trzech dniach w teatrze wezwano Gordona do telefonu. Mówił Krummel:
- Mistrzu, mam u pana tysiąc złotych... Kiedy mógłbym je dostać? Potrzeba
mi do zarżnięcia. I tym razem Gordon dał się sterroryzować bezczelnością
filmowca.
- Tak... no dobrze... Zostawię w kopercie u portiera.
Przy jego stoliku w Klubie przewijali się wykolejeni aktorzy, grafomani,
drugorzędni malarze, poszukujący fundatora. A później licytowali się między
sobą, który z nich celniej go "przygordonił".
Cytrynowy okres trwał przeszło pół roku. Ale Melpomena czuwała nad swoim
wybrańcem. Powołanie artysty okazało się silniejsze niż rozpacz porzuconego
kochanka. Wielki Gordon w sztuce znalazł ukojenie i grając Otella budził
taką grozę, że młoda aktorka, występująca w roli Desdemony, zemdlała na
scenie z przerażenia.
Lena po upływie roku wyszła za mąż za podrzędnego rzeźbiarza, który ją
maltretował i bijał po pijanemu. Gordon raz tylko widział ją przelotnie w
kawiarni. Z wolna oddalała się z jego pamięci. Podczas wojny Niemcy
wywieźli Lenę na roboty do Drezna, gdzie zginęła podczas dywanowego
bombardowania tego miasta przez alianckie samoloty. Na wieść o tym Gordon z
zawstydzeniem pomyślał, że gdyby Lena umarła wtedy, kiedy była z nim,
cierpiałby mniej niż wskutek bólu, który mu zadała opuszczając go tak
bezlitośnie. Natychmiast jednak zdał sobie sprawę, że jej śmierć odczuwał
jak czasową tylko nieobecność. Aktor, który dziesiątki razy umierał na
scenie, nie umiał ogarnąć świadomością całej prawdy o istocie śmierci, o
stanie absolutnego nieistnienia. Czy zresztą samo słowo "stan" nie niweluje
w jakimś sensie tego pojęcia?
Ale sprawa z Leną nie oznaczała tylko jednorazowej klęski. Miała dla
Gordona znaczenie o wiele głębsze, gdyż obnażyła w całej ostrości właściwy
dramat jego życia. On, który dawał ludziom nieprzemijające wzruszenia,
który umiał z genialną rozrzutnością pokazywać wielkie namiętności i
uczucia, sam żył jak potępieniec, nieustannie łaknący i spragniony miłości.
Dopiero Lena sprawiła, że uświadomił sobie w pełni tę fatalną prawdę. Nie
kochała go żadna kobieta pomimo wszelkich zalet męskiej urady i charakteru.
W chwilach rozczarowań zastanawiał się nad sobą, prowadził, jak na aktora
przystało, patetyczny monolog wewnętrzny:
- Czego mi brak? Na czym polega moja ułomność? Jakie cechy trzeba posiadać,
żeby zyskać uczucie kobiety? Może jestem za mało męski? Nie, nic podobnego!
Może nudny? Przeciwnie. Wszyscy są zdania, że jestem interesujący w
rozmowie, atrakcyjny, błyskotliwy. Mówili mi to mężczyźni, przyjaciele,
osoby obce. Kobieiy, z którymi mnie nic nie łączyło, zachwycały się moim
sposobem bycia, galanterią, taktem towarzyskim. Talent, inteligencja?
Czyżby to miało obezwładniać kobiece serca? Do licha, jestem za mało
obłudny, nie dość brutalny. One lubią mężczyzn samolubnych i bezwzględnych.
Tego im potrzeba. Gdybym był kompletnym zerem jak mąż Leny, gdybym nią
poniewierał jak on, wtedy kochałaby mnie na pewno. Czernic, ten kiepski
aktorzyna, wiecznie cuchnący potem, miał żonę, która go ubóstwiała, a kiedy
ją porzucił - odebrała sobie życie. Oto zawiłe tajemnice psychiki ludzkiej.
Wiemy, kogo kochał Mickiewicz, ale gdzież te kobiety, które uszczęśliwiły
go swoją miłością? Kleopatra nie kochała Cezara. Napoleon władał kobietami,
ale nie zdobywał ich serc. Alojzja wzgardziła Mozartem. Żona Wiktora Hugo,
tego genialnego, subtelnego poety, wolała abnegata Sainte-Beuve'a. Natalia
nie kochała Puszkvna, skoro potrafiła przeboleć jego śmierć. Geniusz
paraliżuje małe duszyczki. Geniusz nadaje się tylko do uwielbiania z
daleka. Oto nędza wielkości! "Romea i Julię", "Panią Bovary', "Czerwone i
czarne", "Cierpienia młodego Wertera" mogli napisać tylko ludzie, którym
poskąpiono w życiu miłości, a byli jej spragnieni tak jak ja. Tylko
pospolitość nie paraliżuje wyobraźni erotycznej kobiet. Potrzebny jest im
byle kto, żeby mogły nad nim górować. Dopiero wtedy ubożuchna
szczodrobliwość serca zaspokaja ich próżność. Dopiero wtedy są zdolne
pokochać. Dlatego tacy jak ja muszą ponosić porażki.
W pamięci Gordona przesuwały się różne postacie i twarze - teatr cieni.
Zawsze, ilekroć ponawiał próby obudzenia w kobiecie upragnionego uczucia,
przekonywał się poniewczasie, że była to jeszcze jedna bezwartościowa
miłostka, po której zostawał niesmak i pustka.
Upływały lata, dziesiątki lat, a on był wciąż niekochany. I ten
niezaspokojany głód miłości dodawał tragizmu jego szekspirowskim kreacjom.
Sława Gordona rosła, ale malała szansa na osiągnięcie osobistego szczęścia.
Był pasierbem losu i życie przebiegało mu pomiędzy aplauzem widowni a
samotnością mrocznego gabinetu, gdzie książki piętrzyły się do sufitu.
I jeszcze to ostatnie rozczarowanie z Izoldą. Ta banalna i bezsensowna
historia w stylu brukowej powieści.
Właśnie wtedy na horyzoncie pojawiła się Ewa. Jemu miała wszystko do
zawdzięczenia. Ale i on jej również. Dla niego grała ulubioną Balladę
g-moll, dla niego pragnęła zdobyć laur na Kounkursie Chopinowskim, dla
niego starała się stworzyć w domu atmosferę ciepła i spokoju. Oboje lubili
Zgłoś jeśli naruszono regulamin