Koontz Dean R. - Tunel strachu.pdf

(820 KB) Pobierz
Koontz Dean R. - Tunel strachu
DEAN R. KOONTZ
TUNEL STRACHU
Tytuł oryginału THE FUN HOUSE
 
Siłę, odwagę i pewność siebie uzyskujesz dzięki przeżyciom, w których musisz
pokonać własny strach. Potem możesz powiedzieć: „Przeżyłem ten koszmar. Przeżyję
i następny, jeśli będzie trzeba”. Musisz robić to, co wydaje ci się niemożliwe.
Anna Roosevelt
Szczęśliwe rodziny są jednakowe. Każda nieszczęśliwa rodzina jest
nieszczęśliwa na swój własny sposób.
Lew Tołstoj
Nie oglądaj się za siebie. Może coś właśnie cię dogania.
Satchel Paige
PROLOG
Ellen Straker siedziała przy kuchennym stoliku w przyczepie typu Airstrean,
wsłuchując się w szum nocnego wiatru i usiłując nie dopuszczać do siebie dziwnych
odgłosów drapania dochodzących z wiklinowej kołyski. Strzeliste dęby, klony i
brzozy kołysały się w mrocznym gąszczu, gdzie zaparkowano przyczepę. Liście
szeleściły niczym wykrochmalone, czarne spódnice czarownic. Wiatr spływał z
zachmurzonego pensylwańskiego nieba, wciskając pomiędzy drzewa sierpniowy
mrok, kołysząc delikatnie przyczepą, pojękując, mamrocząc, wzdychając, przesycony
zapachem nadchodzącego deszczu. Niósł ze sobą hałaśliwe odgłosy z pobliskiego
wesołego miasteczka i rozdzierając je na strzępy ciskał przez firankę, przesłaniającą
otwarte okno nad kuchennym stołem.
Pomimo nie cichnącego poszumu wiatru, Ellen nadal słyszała słabe,
przyprawiające o wściekłość dźwięki dobiegające z kołyski, stojącej na
przeciwległym końcu przyczepy. Drapanie i szuranie. Suche zgrzytnięcia. Drażniące
trzaski. Cichy szept. Im bardziej starała się nie dopuścić ich do siebie, tym wyraźniej
je słyszała.
Czuła się lekko oszołomiona i kręciło się jej w głowie. To prawdopodobnie
skutki działania alkoholu. Nie piła zbyt wiele, ale przez ostatnią godzinę pozwoliła
sobie na cztery głębsze. No, może sześć. Nie pamiętała, czy odbyła dwie, czy trzy
 
wędrówki do butelki z burbonem. Spojrzała na swoje drżące dłonie i zastanowiła się,
czy już jest dostatecznie pijana, aby zrobić coś przy dziecku.
Za oknem w oddali zalśniła błyskawica. Od skraju mrocznego horyzontu
napłynął dźwięk grzmotu. Ellen powoli zwróciła wzrok w kierunku kołyski stojącej
wśród cieni u stóp łóżka; stopniowo gniew zaczął zastępować strach. Była wściekła
na swojego męża, Conrada, i na siebie, że się w to wszystko wpakowała. Przede
wszystkim jednak była wściekła na dziecko, ponieważ było odrażającym,
niezaprzeczalnym dowodem jej grzechu. Chciała je zabić, zabić i pochować, i
zapomnieć, że w ogóle istniało, ale wiedziała, że aby wydusić z dziecka resztki życia,
będzie musiała być bardzo pijana. Stwierdziła, że jest prawie gotowa. Bez wahania
podniosła się i podeszła do kuchennego zlewu. Wylała ze szklanki wodę i na wpół
roztopione kostki lodu, po czym odkręciła kran i umyła szklankę. Poprzez szum
płynącej wody nadal słyszała dziecko. Syczało. Drapało palcami w ścianki kołyski.
Próbowało się wydostać.
Nie, to z pewnością tylko jej wyobraźnia. Nie mogła słyszeć tych dźwięków w
tym hałasie. Zakręciła kran. Przez chwilę świat wydawał się przepełniony nieskalaną,
idealną, grobową wręcz ciszą. A potem znów usłyszała pojękiwanie wiatru - niósł ze
sobą zniekształcone dźwięki muzyki z karuzeli stojącej w centralnej alei. A z wnętrza
kołyski dochodziło chrobotanie, drapanie i piski.
Nagle dziecko krzyknęło. Był to ostry, chrapliwy skrzek, pojedynczy,
gwałtowny wyraz gniewu i frustracji. Potem cisza. Przez kilka chwil dziecko leżało
spokojnie, w kompletnym bezruchu, ale niebawem znów zaczęło się wiercić.
Drżącymi dłońmi Ellen wrzuciła do szklanki nowe kostki lodu i dolała burbona. Nie
zamierzała więcej pić, lecz wrzask dziecka, niczym fala upiornego żaru, wypalił
opary alkoholowej mgiełki, wśród której się poruszała. Znowu była trzeźwa, a wraz z
trzeźwością powrócił lęk.
Chociaż noc była gorąca i wilgotna, Ellen zadrżała. Nie potrafiła już zabić
dziecka. Ba, nie miała nawet dość odwagi, by podejść do kołyski.
Ale muszę to zrobić! - pomyślała.
Powróciła do kuchennej klitki, usiadła i zaczęła sączyć whisky, usiłując
odzyskać odwagę, którą dawało jedynie upojenie alkoholowe.
Jestem zbyt młoda, by nieść to brzemię, pomyślała. Nie mam dość siły, by
sobie z nim poradzić. Przyznaję. Dopomóż mi, Boże, naprawdę nie mam siły.
Dwudziestoletnia Ellen Straker była nie tylko zbyt młoda, by ugrząźć w
 
pułapce mętnej przyszłości, jaka się przed nią rozciągała; była również zbyt ładna i
energiczna, by skazać się na życie pełne nieprzemijającego bólu i miażdżącej
odpowiedzialności. Była szczupłą, zgrabną młodą kobietą, motylem, który nigdy nie
miał szans, by rozwinąć skrzydła. Włosy miała ciemnobrązowe, prawie czarne, tak
samo jak oczy. Leciutki rumieniec na policzkach idealnie współgrał z
ciemnooliwkową karnacją. Przed poślubieniem Conrada Strakera nazywała się Ellen
Teresa Marie Giavenetto; była córką przystojnego Amerykanina włoskiego
pochodzenia i kobiety z twarzą Madonny, szczycącej się podobnym rodowodem.
Śródziemnomorska uroda Ellen nie była jedyną spuścizną, jaką odziedziczyła po
przodkach - potrafiła cieszyć się każdym drobiazgiem, miała bogatą osobowość,
urzekający uśmiech i ciepło, które w typowy dla Włochów sposób potrafiła roztaczać
wokół siebie. Była istotą stworzoną do zabawy, radości i tańca. Jednak przez
pierwszych dwadzieścia lat życia miała raczej niewiele okazji do radości.
Jej dzieciństwo było wyjątkowo ponure, a okres dojrzewania stał się istną
drogą przez mękę. Chociaż Joseph Giavenetto, jej ojciec, należał do ludzi życzliwych
i serdecznych, jego główną cechę stanowiła uległość. Nie był panem we własnym
domu i nie miał zbyt wiele do powiedzenia w kwestii wychowania córki. Ellen rzadko
miała okazję zaznać ukojenia ze strony spokojnego, kochającego ojca, natomiast
częściej stanowiła obiekt, na którym jej matka, religijna fanatyczka, wyładowywała
swój gniew.
W domu Giavenetto rządziła Giną, i to przed nią Ellen musiała „spowiadać
się” z wszelkich prawdziwych bądź urojonych grzeszków. Istniał spis zasad (nota
bene bardzo obszerny), który regulował zachowanie Ellen, Gina zaś za wszelką cenę
starała się dopilnować, by każda zasada była skrzętnie przestrzegana i egzekwowana.
Zamierzała uczynić wszystko, by jej córka wyrosła na pruderyjną, bogobojną kobietę.
Gina zawsze była religijna, ale po śmierci jedynego syna stała się bigotką.
Anthony, brat Ellen, zmarł na raka mając zaledwie siedem lat. Ellen, czterolatka, była
zbyt mała, by pojąć, co stało się z jej bratem, ale dostatecznie duża, by mieć
świadomość, jak piekielnie szybko postępowała jego choroba. Dla Giny owa tragedia
była dopustem Boga. Czuła, że w jakiś sposób Go zawiodła i że Bóg, by ją ukarać,
odebrał jej dziecko. Od tej pory, zamiast co tydzień w niedzielę, zaczęła uczęszczać
na mszę każdego ranka i zabierać ze sobą córeczkę. Codziennie zapalała w kościele
świeczkę na intencję Anthony'ego. W domu bez końca czytała Biblię.
Często zmuszała Ellen, by siedziała przy niej, i godzinami czytała jej
 
fragmenty Pisma Świętego. Chociaż dziewczynka była jeszcze zbyt mała, aby mogła
cokolwiek zrozumieć. Gina znała też wiele przerażających opowieści o piekle, o tym,
jak ono wygląda i jakie tortury czekają tam na zatwardziałych grzeszników, a także
jak łatwo krnąbrnemu dziecku trafić do tego strasznego miejsca, cuchnącego siarką i
smołą. Nocami Ellen dręczyły upiorne, krwawe koszmary, mające źródło w
zasłyszanych od matki historiach o ogniu piekielnym i potępieniu.
W miarę jak Gina stawała się coraz bardziej religijna, dodawała kolejne
punkty do listy zasad, którą miała posługiwać się Ellen. Najmniejsze uchybienie było
wedle Giny kolejnym krokiem ku piekielnej otchłani. Joseph od początku ich związku
kompletnie poddał się żonie. Nigdy nie potrafił nad nią zapanować, a kiedy Gina
wkroczyła w swój osobliwy świat religijnego fanatyzmu, znalazła się poza jego
zasięgiem. Nawet nie próbował wpływać na jej decyzje. Zdumiony zmianami
zachodzącymi w Ginie, niezdolny radzić sobie z kobietą, jaką się stała, Joseph
spędzał w domu coraz mniej czasu. Był właścicielem zakładu krawieckiego, który nie
przynosił może kokosów, ale był niewątpliwie opłacalny. Zaczął więc pracować do
późna. Kiedy nie pracował, spędzał więcej czasu z przyjaciółmi niż z rodziną, a w
rezultacie Ellen zaczęło brakować jego miłości, otwartości i poczucia humoru, które
mogłyby zrekompensować nie kończące się posępne godziny przeżywane pod
wpływem dławiącej, ponurej i złowrogiej dominacji jej matki.
Przez całe lata Ellen marzyła o dniu, kiedy opuści dom; oczekiwała na tę
ucieczkę z gorliwością więźnia nie mogącego się doczekać wyrwania z czterech ścian
celi. Teraz była sama; od ponad roku znajdowała się poza zasięgiem żelaznej ręki
matki. Trudno uwierzyć, ale jej przyszłość rysowała się jeszcze gorzej niż przedtem.
Dużo gorzej.
Coś zastukało w okiennicę.
Ellen zaskoczona uniosła wzrok i wyjrzała. Przez chwilę nic nie widziała. Na
zewnątrz była tylko ciemność.
TAP - TAP - TAP
- Kto tam? - wyszeptała, a jej serce natychmiast zaczęło bić szybciej. Wtedy
błyskawica rozcięła niebo, a w jej bladym blasku ujrzała olbrzymie białe ćmy
obijające się o szybę.
- Jezu - wyszeptała. - To tylko ćmy.
Wzdrygnęła się, odwróciła od miotających się owadów i upiła łyk burbona.
Nie mogła żyć w takim napięciu. W każdym razie niedługo. Musiała coś
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin