Kochański Krzysztof - Mageot.rtf

(722 KB) Pobierz

KRZYSZTOF KOCHAŃSKI

 

Mageot


GNIEW


Rozdział 1.

 

Silne dłonie starannie złożyły pas na szerokiej ławie. Miecz stuknął głucho o drewno. Eratur Merkalen, komendant Straży Wermontu, zrzucił z siebie skórzany kaftan i z westchnieniem ulgi oparł dłonie o stół. Stał w rozkroku, lekko pochylony, i wodził wzrokiem po ścianach. Lubił swój dom. Lubił do niego wracać, a musiał to czynić często, bo na tam polegała służba u księcia Grademieun.

Czuł znużenie, ale to również lubił – fizyczne zmęczenie, zwłaszcza wówczas, gdy przychodził czas odpoczynku i spokoju. Tak jak teraz. Wyprawa, z której powrócił, była ciężkim doświadczeniem, przyniosła jednak wiele łupów i radości ze zwycięstwa. Zadowoleni byli wszyscy, od szeregowego strażnika po komendanta, może z wyjątkiem tych, którzy polegli. Lecz kto to może wiedzieć na pewno.

W każdym bądź razie ród Rollinamanów, władający sąsiednim księstwem Kentgerontmontu, został skutecznie ukarany za swoje zaborcze zapędy i tylko miłosierdziu księcia Grademieun zawdzięcza ocalenia. Książę, oszczędzając władców księstwa, zyskał ich wdzięczność miast nienawiści ludu. A gdy w dodatku wdzięczność wyraża się daninami w złocie i trzodzie, miłosierdzie okazuje się doskonałym pociągnięciem politycznym, choć może ryzykownym na dłuższą metę.

– Wina! – krzyknął Merkalen do młodego sługi, który przygotował stół do posiłku. – Nie wiesz, czego potrzeba żołnierzowi, gdy wraca do domu?

– Tak, panie!

Merkalen ugasił pragnienie. Nie wypił dużo, gdyż był zmęczony, a w tym stanie wino szybko uderza do głowy.

– No, co tam? – zadał zdawkowe pytanie słudze, który na te słowa poczerwieniał i nerwowo, bez celu, począł przestawiać naczynia.

– Hej! Mówię do ciebie! To tak cieszysz się z mojego powrotu..?. – Naraz coś go tknęło. – Gdzie Onrazja? – zapytał.

Sługa znieruchomiał. Milczał.

– Jest we dworze? – nalegał Merkalen. – Księżna nie ma chyba serca, że nie wypuści dziewczyny, aby powitała ojca!

Gliniana misa wyśliznęła się z rąk sługi, który niespodziewanie wybiegł z izby, jak spłoszone zwierzę. Ucieczka była tak niedorzeczna, że Merkalen zwątpił w wiarygodność swych zmysłów.

– Co jest, do diabła?! – ryknął, czerwieniejąc się na twarzy. – Wracaj natychmiast!

Zerwał się z miejsca, zapominając, że trzyma kielich. Wino czerwoną strugą polało się na koszulę i przesyciło powietrze swym aromatem. Merkalen zaklął raz jeszcze, otrzepując zmoczone płótno.

Gdy podniósł wzrok, ujrzał stojących w drzwiach trzech ludzi: swego zastępcę w Straży Wermontu – Biernolda – oraz dwóch strażników.

– Wreszcie – rzekł, opanowując gniew. – Dziwiłem się, że książę Grademieun nie wyjechał mi na spotkanie. Czyżby wystarczyły mu wieści gońców i nie chce ze mną rozmawiać?

Biernold natarczywie wpatrywał się w Merkalena i jakby celowo odwlekał chwilę, w której będzie musiał otworzyć usta. Nagle wprawnym ruchem wyciągnął z pochwy miecz. Dwaj strażnicy nie musieli tego robić; swoją broń trzymali w rękach od momentu wejścia.

– Książę nie chce z tobą rozmawiać, Eraturze – powiedział Biernold. – Mam rozkaz zabić cię.

Dziwnie dalekie wydały się Merkalenowi te słowa, jakby dotyczyły kogoś obcego. Wiele można oczekiwać, wracając ze zwycięskiej wojennej wyprawy, ale nigdy nie tego, co właśnie miało miejsce.

Mam uczynić to teraz. Natychmiast – mówił Biernold. – Wybacz mi, Eraturze, lecz rozkaz księcia jest dla mnie najwyższym prawem.

– Chyba śnię! – wybuchnął wreszcie Merkalen. – Co za bzdury opowiadasz, przyjacielu? Mnie zabić?! Dlaczego to?! – Mimochodem rzucił szybkie spojrzenie w bok, na leżący na ławie miecz. Niestety, był poza zasięgiem ręki.

A jednak Biernold się zawahał.

– Mogłem spodziewać się, że nic nie wiesz – rzekł. – Inaczej nie zastałbym cię w domu... A byłoby to lepsze i dla ciebie, i dla mnie.

Merkalen westchnął głęboko. Stał pośrodku izby, w rozchełstanej, mokrej od wina koszuli i z wściekłością zaciskał szczęki.

– Mów o co chodzi! – zawołał. – Albo rozwalę ci głowę, nie bacząc na żelazo, którym się zasłaniasz!

Strażnicy postąpili o krok przed Biernolda, który powstrzymał ich ruchem ręki. Twarz miał spokojną i opanowaną.

– Gniew przez ciebie przemawia i zaślepia cię – powiedział cicho. – Byłem twoim przyjacielem i jestem nim nadal. Nie przeciwko mnie powinieneś kierować nienawiść.

– Żądam wyjaśnień!

Biernold skierował ostrze miecza w dół i nakazał strażnikom opuścić izbę. Ci spojrzeli po sobie ze zdumieniem, ale wyszli, nawykli do posłuszeństwa.

– Trudno mi o tym mówić – rzekł Biernold, gdy za strażnikami zamknęły się drzwi. – Grademieun polecił cię zgładzić, ponieważ obawia się zemsty. Zna twoją porywczość... odwagę... i wie, że nie darujesz mu... – urwał nagle.

Merkalen zesztywniał. Już wiedział, co się stało, ale nie mógł w to uwierzyć.

– Onrazja... – szepnął. Wciąż jeszcze się łudził. Jak największej łaski czekał zaprzeczenia.

– Więc wiesz? – Biernold zmarszczył brwi.

– Nic nie wiem. Skąd mam wiedzieć. Ale mój sługa... orf, dziwnie się zachował...

– Pewnej pijackiej nocy książę zhańbił twoją córkę. Nie mogąc tego znieść, wyskoczyła z wieży wprost na kamienie. Znalazłem się przy jej zwłokach jako jeden z pierwszych... To była szybka śmierć, jeśli ma to dla ciebie znaczenie.

Merkalen zamknął oczy. Krew odpłynęła z pokrytej zarostem twarzy, pogłębiając jeszcze jej bladość. Nagle kaszlnął, skulił się i ramiona opadły mu bezwładnie. Cofnął się i usiadł na ławie.

– Słusznie myśli książę Grademieun – rzekł twardo. Nastała cisza, mącona niewyraźnym szmerem rozmowy strażników za drzwiami.

– Nie! – zaprzeczył Biernold. – Przychodząc tu, zamierzałem być posłuszny rozkazowi, ale teraz... nie mogę. W dodatku twoja splamiona winem koszula...

– Moja koszula? – Merkalen rzucił na wpół przytomne spojrzenie.

– To znak szczęścia. Wiesz przecież. Człowiek skąpany w winie jest znakiem powodzenia dla tych, którzy go oglądają. Zabijając ciebie, zniszczyłbym własny los, odebrałbym sobie szansę szczęścia. Nie mogę tego zrobić.

– Grademieun cię zniszczy!

– Nie, jeśli uciekniesz. Przekażę, że nie zastałem ciebie w domu, że dowiedziałeś się o wszystkim wcześniej.

– A oni? – Merkalen wskazał na drzwi.

– To oddani mi ludzie, a złoto skutecznie zamknie im usta.

Merkalen wstał. To były pierwsze energiczne ruchy, jakie wykonał od dłuższego czasu. Chwycił pas z mieczem i starannie zapiął klamry.

– Nie zapomnę ci tego, Biernoldzie – powiedział.

– Wręcz przeciwnie, zapomnij. Ja nie będę pamiętał.

– Dzięki! – Wkładając kaftan, Merkalen dotknął lepkiego sukna na piersi. – Mnie niepotrzebne jest szczęście. Chyba tylko w jednym: żebym mógł dopaść Grademieuna.

– Nie myśl o tym. Jest zbyt potężny, a gdy dowie się, że uciekłeś, będzie się miał na baczności.

Merkalen roześmiał się ponuro.

– Nie pomoże mu to!

Podszedł do okna i uchylił okiennicę. Na twarzy poczuł orzeźwiający chłodny wiatr. To pochmurny dzień chylił się ku końcowi, lecz było jeszcze jasno. Dobrze, że zbliża się noc. Noc jest dobrą porą. Nie tylko na ucieczkę.

Jednym skokiem przesadził parapet. Dotarłszy do brukowanej ulicy, zwolnił kroku; bez względu na okoliczności nie miał zamiaru przemykać się chyłkiem. Ruch był jeszcze dość intensywny. Przejeżdżały wózki kramarzy, nierzadko ciągnione przez właścicieli, postukiwały kopyta wierzchowców i zwykłych szkap, ciężko pracujących na swoją porcję obroku. Eratur Merkalen był znaną postacią w mieście, przechodnie ustępowali mu z drogi i kłaniali się, okazując szacunek, lecz on z rzadka odpowiadał na pozdrowienia.

Na skrzyżowaniu skręcił, lecz nie była to ulica prowadząca ku najbliższym rogatkom miasta. Dobrze, że Biernold nie mógł tego widzieć, gdyż zapewne pożałowałby swojej wielkoduszności.

Dwór księcia Grademieun był wysokim, zbudowanym z kamienia i cegły budynkiem, okolonym solidnym murem, w którego szczyt wtopiono krótkie, ostro zakończone stalowe pręty. Prowadziło tu tylko jedno wejście – przez szeroką bramę, przed którą dniem i nocą wartowało dwóch strażników. Gdy Merkalen przechodził obok nich, wyprostowali się rutynowo, oddając honory. Widać nie wiedzieli nic o rozkazach księcia i wciąż uważali Merkalena za komendanta.

Pewnym krokiem podążył wzdłuż zadbanego żywopłotu, za którym kilka dziewcząt z dworskiej służby przycinało kwiaty. Żywopłot był wysoki, lecz głowa Merkalena górowała ponad nim. W pewnej chwili jedna z kobiet spostrzegła jego czarną czuprynę i skudłaczoną brodę, i upuściła trzymane w rękach kwiaty. Powiedziała coś do swoich towarzyszek i wtedy wszystkie spojrzały w stronę komendanta, szepcząc coś do siebie. Odprowadzały go wzrokiem, gdy po szerokich kamiennych schodach wchodził do domu.

Prowadź do księcia! – rozkazał strażnikowi pełniącemu służbę na dolnym korytarzu.

– Pan Wermontu wyjechał na polowanie – oznajmił wartownik. – Nie ma go... – dodał niepewnie i cofnął się o krok, widząc, jak twarz Merkalena purpurowieje. Znał ten kolor. Znali go wszyscy podwładni komendanta. Oznaczał gniew.

– Gdzie książę?! – krzyk odbił się echem po budynku. Muskularna dłoń przycisnęła strażnika do ściany.

– Mówię prawdę, panie!

Z trzaskiem otworzyły się boczne drzwi i na korytarz wyskoczyło kilku strażników. Dwóch innych zbiegało z piętra po schodach, z obnażonymi mieczami.

Zobaczywszy Merkalena, zatrzymali się jak na rozkaz. Gdy nadbiegł dowódca warty, odsunęli się na boki, a zaskoczenie na ich twarzach ustąpiło miejsca ciekawości.

– Witam, komendancie – powiedział dowódca, oglądając się za siebie, jak gdyby oczekiwał pomocy, ale to on był najwyższy rangą. – Melduję wartę w gotowości. Stan...

Gdzie Grademieun? – przerwał Merkalen. Uwolnił się z uścisku wartownika, który pośpiesznie się odsunął, masując obolałe gardło.

– Wyjechał na polowanie. Dziś rano.

– Uciekł! Ach tak. Z drogi! – rzekł krótko, odsuwając ręką dowódcę warty.

– Dokąd, komendancie?

– Do komnaty księcia, do sypialni, wszędzie! Chcę zobaczyć, że go nie ma!

– Nie wierzysz mi, panie?

– Z drogi!

– Rozkaz!

Dowódca warty pobladł. Jego sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Musiał wykonać rozkaz komendanta i przeczuwał w tym nieszczęście dla siebie. Bo dowódca wiedział, co stało się z córką Merkalena. Wszyscy o tym wiedzieli, choć oficjalna wersja była odmienna. Odmowa wykonania rozkazu, zważywszy wzburzenie komendanta, mogła oznaczać dla dowódcy utratę życia. To do Merkalena wciąż jeszcze należała władza, nie zdjęta żadnym książęcym rozporządzeniem.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin