Krentz Jayne Ann - Oczy Czarownika.doc

(1501 KB) Pobierz

Krentz Jayne Ann (Quick Amanda)

Oczy Czarownika

Rozdział pierwszy

Teoretycznie rzecz biorąc Lukas Gilchrist nie był bękartem. Jednakże, mimo pochodzenia z prawego łoża, przydzielo­no mu taką rolę w dniu urodzin przed trzydziestu sześciu laty i całe życie odgry­wał ją perfekcyjnie.

Gilchristowie wszystko robili w sposób teatralnie dramatyczny, przypomniała sa­mej sobie Katy Wade, wysiadając z samo­chodu. Łatwo byłoby się z nich śmiać, gdy­by nie byli jednocześnie tak bardzo nie­bezpieczni.

Zdecydowanie wzięła teczkę i ruszyła w kierunku werandy starego, zniszczone­go domu. Lukas Gilchrist tkwił w drzwiach, czekając na nią tak, jak jastrząb czeka na mysz, żeby wyszła z nory. Nie był sam. Razem z nim czekał olbrzymi, czarny pies nieokreślonej rasy. Pies trzymał w zębach wielką, me­talową miskę.

Katy nie znała osobiście Lukasa, lecz od wielu lat żyła w otoczeniu Gilchristów i dobrze wyczuwała ten gatunek ludzi. Zawsze i wszędzie rozpoznałaby człon­ka tej rodziny. Jak powiedziała kiedyś bratu i swojej sekretarce, klan Gilchristów przypominał jej sabat wy­sokich i eleganckich czarownic i czarowników.

To określenie przyszło Katy do głowy nie tylko z powodu wspólnych charakterystycznych cech wy­glądu całej rodziny: kruczoczarnych włosów, arysto­kratycznych rysów twarzy i zielonych oczu. Brało się raczej z jakiejś ponurej aury, którą często w nich wszystkich wyczuwała. Była to dziwna, dość przygnę­biająca mroczność, uśpiona tuż pod powierzchnią.

Zdaniem Katy Gilchristowie byli z natury ekstremal­ni - albo lodowato zimni, albo potwornie gorący, bez żadnych spokojnych stref pośrednich.

Gilchristowie wrzeli. Pogrążali się w rozpaczy. Upie­rali się przy swoim. Potrafili całymi latami nosić w ser­cu urazę.

Byli także inteligentni, nawet błyskotliwi, jak twier­dzono o Lukasie, lecz lżejsza strona życia ich nie interesowała. Dla nich wszystko sprowadzało się do pasji albo do udręki, do zwycięstwa albo do porażki. Katy nie potrafiła wyobrazić sobie nikogo z nich w na­stroju żartobliwym.

Doświadczali uczucia odrobinę przypominającego szczęście jedynie wtedy, kiedy rozmawiali o pienią­dzach lub o zemście.

Podczas ostatnich kilku lat Katy często się nad tym zastanawiała, ale zupełnie nie miała pojęcia, co powodo­wało ten brak jaśniejszej strony psychiki członków ro­dziny Gilchristów. Czasami myślała, że wynika to z ich szalonych ambicji. Kiedy indziej wydawało jej się, iż jest to jakieś zakłócenie genetyczne. Niekiedy bywała też przekonana, że problemy tej rodziny wywodzą się po prostu z tego, iż przez wiele lat rządziła nią żelazną pięścią przywódczyni klanu Justine Gilchrist.

Katy była pewna tylko tego, że Justine dobrze ją traktuje i że w takim razie ma wobec niej duży dług wdzięczności. To, oczywiście, nie oznaczało, iż nie tęsk­niła do chwili, kiedy będzie mogła wyrwać się z macek Gilchristów. Taki moment pojawił się wreszcie na hory­zoncie, najpierw musiała jednak namówić głównego cza­rownika klanu do powrotu na łono rodziny

Lukas Gilchrist, choć sam o tym nie wiedział, był dla Katy przepustką do wolności.

Podchodząc do ganku przyglądała mu się uważnie, świadoma rosnącego poczucia niepokoju. To śmiesz­ne, pomyślała, jest przecież przyzwyczajona do zada­wania się z Gilchristami. Sztuka polegała na tym, aby nie traktować ich tak poważnie, jak traktowali sami siebie.

Z jakiejś jednak przyczyny ten konkretny Gilchrist miał na nią dziwny wpływ. Być może dlatego, że był jej potrzebny. Jej przyszłość wiązała się nierozerwal­nie z jego losem.

Typową cechą Gilchristów, widoczną także w Luka­sie, był pewien drapieżny wdzięk. Katy, zaznajomiona z otaczającą go legendą, wiedziała, że ma trzydzieści sześć lat, czyli jest starszy od niej o lat osiem. W kru­czych włosach widniały srebrne nitki.

Zielony lód w jego oczach tkwił tam prawdopodob­nie od urodzenia.

Dla Katy, która miała zaledwie metr sześćdziesiąt, wszyscy Gilchristowie byli nieprzyjemnie wysocy. A ten był najwyższy z nich wszystkich, miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt. Strasznie będzie nad nią górował, kiedy podejdzie bliżej.

Katy nienawidziła, kiedy ktoś nad nią górował.

Podchodząc do stopni ganku zauważyła, że Lukas przypomina wielkiego, czarnego psa, który się koło niego kręcił. Obaj mieli wyrobione mięśnie i zimny wzrok. Pomyślała, że w ciemnej uliczce wolałaby ra­czej spotkać się z psem. Zwierzę zdawało się odrobinę rozsądniejsze od swego pana.

Katy zerknęła ostrożnie na groźnego, psa, a potem podniosła wzrok na mężczyznę, stojącego w ocienio­nych drzwiach. Cała ta sprawa stawała się dość niesa­mowita, ale Gilchristowie uwielbiali niesamowitą at­mosferę.

Jęczący za jej plecami wiatr naganiał burzę znad morza. Fale bijące poniżej urwistego, samotnego cypla już toczyły białą pianę. Ulewa znad oceanu przemiesz­czała się w stronę lądu.

Katy miała za sobą długą podroż z Dragon Bay na wybrzeżu Waszyngtonu, na północ od Seattle, do tej odludnej części Oregonu. Mimo to zapragnęła nagle wsiąść z powrotem w samochód i uciekać do domu. Mogła nawet prowadzić całą noc. Chciała mieć jak najszybciej za sobą tę nieprzyjemną misję.

-            Zakładam, że jest pan Lukasem Gilchristem - stwierdziła. Już dawno nauczyła się być stanowcza w obecności Gilchristów. Mieli tendencję do tego, by pomniejszych śmiertelników traktować nieprzyjem­nie.

-            Zgadza się. A pani kim jest, do cholery?

-            Katy Wade, osobista asystentka pańskiej babki. - Katy mocniej chwyciła rączkę teczki, usiłując ignorować wrażenie, jakie robił na niej jego głęboki głos. Gilchristo­wie nigdy nie przyprawiali jej o takie emocje.

-            Ach, pani Wade - mruknął przeciągle Lukas. - Przypuszczałem, że się tu pani zjawi prędzej czy później.

-            Od wielu tygodni usiłuję się z panem skontakto­wać. Przynajmniej z tuzin razy nagrywałam się na pańską automatyczną sekretarkę. Wysłałam do pana cztery listy ekspresowe i dwa telegramy. Mam dowo­dy na to, że zostały doręczone. Podpisał pan ich od­biór.

-            No i co z tego? - Lukas oparł się ramieniem o fra­mugę drzwi i patrzył na nią typowym dla Gilchristów spojrzeniem wampira.

Katy musiała przyznać, że Lukas robił to lepiej niż inni Gilchristowie. Jego zatrważające zielone oczy nie­pokoiły ją znacznie bardziej niż oczy reszty rodziny.

W jego spojrzeniu było coś hipnotycznego. Katy doznała zawrotu głowy, jakby za chwilę miała się zanurzyć w zbiornikach szmaragdowego ognia. Po­czuła w środku dziwne, nieznane podniecenie.

Rozpaczliwie usiłowała skupić się na czymś innym i zwróciła wzrok na jego ubranie.

Lukas miał na sobie obcisły czarny golf, czarne spodnie i czarne buty. Ubranie podkreślało naturalną elegancję szczupłej sylwetki. Wszyscy Gilchristowie lubili kolor, który najbardziej pasował do ich trudnych charakterów. Wszyscy faworyzowali kolor czarny.

I wszyscy mieli śliczne, białe zęby.

-            To, że nie był pan łaskaw mi odpowiedzieć. - Katy odsunęła z oczu rude, rozwiane wiatrem kosmyki i spojrzała na niego ze złością.

-            Nigdy nie odpowiadam ludziom, którzy zwracają się do mnie w imieniu Justine Gilchrist albo Spółki Gilchrist. - Obrzucił ją wzrokiem od stóp - w żółtych butach na wysokich obcasach - do głów - z rudą burzą włosów. - Nie żebym miał coś przeciwko pani...

Pod jego badawczym spojrzeniem Katy gwałtownie się zaczerwieniła. Przez moment miała wrażenie, że w jego wzroku zabłysło coś niepokojąco zmysłowego.

I zaraz powiedziała sobie, iż to tylko złudzenie. Nigdy nie podobała się żadnemu Gilchristowi, nie była w ich typie.

A oni nie byli w jej typie.

W tej chwili pies, który sięgał swemu panu niemal do pasa, a którego szeroki łeb przypominał Katy głowę węża, zajęczał żałośnie. Trzymał brzeg miski w zaciś­niętych zębach i z pyska toczyła mu się ślina.

Katy wzięła się w garść i wyprostowała ramiona.

-              Czy nie ma pan nic przeciwko temu, żebyśmy weszli do środka? - spytała. - Zaczyna padać.

I ruszyła po schodach, wiedząc, że jeśli będzie czekać na przyzwolenie, to spędzi całą wizytę na dworze. Gilchristowie potrafili być niezwykle wprost czarujący, ale tylko wtedy, kiedy im to odpowiadało. Katy widziała, że Lukas Gilchrist nie będzie się dla niej wysilał.

Po sekundzie wahania Lukas cofnął się do środka domu, wzruszając ramionami.

-              Niech tam. Już tu pani jest i nie wygląda na taką, co wyjdzie bez awantury. - Spojrzał na psa. - Rusz się, Zeke, pani wchodzi do domu.

Zeke obrzucił Katy morderczym wzrokiem i jęknął po raz ostatni, odsłaniając olbrzymie kły. Potem od­wrócił się niechętnie i poczłapał korytarzem. Znikł za rogiem.

-            Dlaczego on nosi ze sobą miskę? - spytała Katy.

-            Nigdzie się bez niej nie rusza.

-            Rozumiem. Jakiej jest rasy?

-            Nie mam pojęcia. Przybłąkał się tutaj parę lat temu  i został. Ma większość zalet, które mi odpowia­dają. Nie hałasuje za bardzo, nie muszę go zabawiać i nie pożycza sobie moich rzeczy.

-            Tak, cóż, jestem pod wrażeniem waszej wspa­niałej gościnności. - Katy energicznie weszła do środka i postawiła skórzaną teczkę na zniszczonej podło­dze z linoleum. Zaczęła rozpinać guziki żółtego ża­kietu.

Na tę rozmowę włożyła żółtą jedwabną bluzkę i wą­ską zieloną spódnicę. Trudno było dokładnie przewi­dzieć właściwy strój na spotkanie z tajemniczym wnu­kiem Justine, ale Katy na tyle znała Gilchristów, że włożyła buty na najwyższych obcasach.

-            Traci pani czas - stwierdził Lukas.

-            O tym ja będę decydować. - Znacząco wyciągnęła w jego stronę jaskrawożółty żakiet.

Lukas z wyraźnym niesmakiem spojrzał na słonecz­ną plamę w jej ręce. Nie ruszył się.

-              Szkoda go wieszać. Długo pani tu nie zostanie. Niech go pani rzuci na krzesło w pokoju.

Katy zacisnęła zęby i przerzuciła żakiet przez ra­mię. Wzięła teczkę i poszła za swoim niechętnie uspo­sobionym gospodarzem w głąb domu. Lukas Gilchrist był jeszcze gorszy, niż mówiono.

A czegóż zresztą mogła się spodziewać po męż­czyźnie, któremu od urodzenia wcale nie zależało na kontaktach z babką, wujem i kuzynami? Jego ojciec, Thornton Gilchrist, sprzeciwił się woli Justine i poślu­bił matkę Lukasa, Cleo, reszta rodziny zaś od chwili jego poczęcia określała Lukasa mianem bękarta.

Z pewnością pasowało do niego to miano.

Teraz Lukas, idąc korytarzem, był do niej odwróco­ny tyłem i Katy mogła mu się dokładniej przyjrzeć. Początkowe wrażenie jego wysokiego wzrostu było lekko mylące. Może miał tylko metr siedemdziesiąt pięć, góra metr osiemdziesiąt. Nic wielkiego, pomyśla­ła Katy. Jej siedemnastoletni brat, Matthew, był prawie tego samego wzrostu.

Jednakże szerokie bary Lukasa i jego twarda, szczu­pła sylwetka znacznie go różniły od chłopięcego Matthew. To, co różniło chłopca od mężczyzny, nazywało się - władza.

Lukas miał giętkie ciało i wyglądał jak młody wojow­nik, ale jego oczy były oczyma starego czarownika. Katy zadrżała bez powodu.

Za jej plecami, pod siłą oceanicznej burzy, zatrzęsły się frontowe drzwi. Kiedy Katy weszła za Lukasem do kiepsko umeblowanego pokoju, deszcz spływał już całymi falami po szybach. Na podłodze przy kominku rozłożył się Zeke. Obok stała jego miska. Gdy Katy weszła do pokoju, pies otworzył jedno oko, po czym prędko je zamknął.

-            Niech pani siada. - Lukas podniósł z fotela stertę „Wall Street Journal" i rzucił ją na mały stolik, na któ­rym leżały już najnowsze numery „Fortune", „Barron's" i rozliczne pisma finansowe.

-            Dziękuję. - Katy usiadła ostrożnie, obawiając się wzniecić tumany kurzu zalegającego w starych, znisz­czonych poduszkach.

Odstawiając teczkę ukradkiem rozejrzała się po po­koju. Trudno było uwierzyć, że Lukas Gilchrist robił pieniądze równie łatwo, jak inni je tracili. W pomiesz­czeniu nie widać było śladów znacznych dochodów. Lukas z pewnością nie wydawał pieniędzy na dom.

Katy poczuła się, mimo wszystko, zaszokowana, co starannie ukryła. Każdy Gilchrist, którego znała, lubił się otaczać ładnymi rzeczami. Oprócz czarnego Jagu­ara, którego Katy widziała na podjeździe, nie było dowodów, aby Lukas odziedziczył tę cechę rodzinną.

To prawda, że z domu, zbudowanego na skraju urwiska na dzikim wybrzeżu Oregonu, rozciągał się wspaniały widok, ale Lukas najwyraźniej nie zainwes­tował ani centa w odnowienie starego domiszcza.

Meble wyglądały tak, jakby je zakupiono na jakiejś garażowej wyprzedaży. Kwieciste zasłony dawno wyblakły i rodzaj kwiatów był nie do rozpoznania. Mate­riał musiał mieć co najmniej ze trzydzieści lat. Brudny pleciony dywanik leżał pod zniszczonym stolikiem z powykręcanymi metalowymi nóżkami.

-              Przyjechała pani z daleka - stwierdził Lukas, rozkładając się wdzięcznie w wysłużonym fotelu naprzeciwko Katy. - Niech więc pani powie, co ma do powie­dzenia, i wraca.

Katy zacisnęła usta. Zaczynała się denerwować, nie zamierzała jednak pozwolić, aby Lukas ją sterroryzo­wał. Nawet Justine nie wolno było tego robić.

-            Podejrzewam, że się pan doskonale orientuje, po co tu przyjechałam.

-            Proszę mi mówić po imieniu. Ja na pewno będę mówił „Katy". - Uśmiechnął się drwiąco. - Zeke i ja nie przywiązujemy wielkiej wagi do grzecznościowych formułek.

Katy uniosła jedną brew i znacząco rozejrzała się wokół siebie.

-            Zdaje się, że w ogóle nie przywiązujesz wagi do pozorów.

-            W przeciwieństwie do mojej babki.

-            Cóż możesz wiedzieć o stosunku Justine Gilchrist do tych spraw? -odparowała Katy. - Nawet jej nie znasz.

-            Raz ją widziałem. Zjawiła się na pogrzebie. To mi wystarczyło. Nie zamierzam poznawać jej bliżej.

Katy skrzywiła się w duchu. Stare, bolesne wspo­mnienia Lukasa były ostatnią rzeczą, którą chciałaby przywołać. Wiedziała, że jego oboje rodzice i piękna żona, Ariel, zginęli przed trzema laty w wypadku lot­niczym. Lecieli do Los Angeles na spotkanie z Luka­sem z okazji otwarcia najnowszej restauracji z całej sieci, jaką Lukas z ojcem stworzyli w Kalifornii.

Restauracje, założone przez Lukasa i jego ojca na Złotym Wybrzeżu, odnosiły jeszcze większe sukcesy niż grupa restauracji w Seattle, należących do Justine. Nigdy nie konkurowały między sobą bezpośrednio, ponieważ nigdy nie wchodziły sobie w drogę w tym samym mieście, istniała jednak między obiema firma­mi podskórna rywalizacja i cała rodzina doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Thornton Gilchrist po­stanowił pokazać swojej matce, że nie potrzebuje ani jej, ani jej pieniędzy, aby odnieść sukces, i w pełni mu się to udało. Lukas szedł w ślady ojca.

Jednakże miesiąc po pogrzebie Lukas sprzedał wszystkie restauracje. Mówiono, że zbił majątek na sprzedaży, choć po prostu rzucił restauracje na nasy­cony, w gruncie rzeczy, rynek. Ale Lukas zawsze miał szczęście do pieniędzy.

Od tej pory nie zbudował żadnego nowego lokalu. Wykorzystywał swoje fenomenalne zdolności do po­mocy w finansowaniu przedsiębiorstw związanych z żywnością i z napojami. Stworzył możliwości po­wstawania nowych restauracji, rozszerzania istnieją­cych sieci, łączenia spółek. Katy zdołała się dowie­dzieć, że Lukas załatwiał umowy, brał pokaźną prowi­zję i znikał ze sceny. Najwyraźniej stracił całe zain­teresowanie biznesem restauracyjnym, którym jego rodzina zajmowała się od trzech pokoleń.

Katy odetchnęła głęboko i zmusiła się, aby jej głos zabrzmiał pojednawczo. Nie było to łatwe, ponieważ Lukas Gilchrist doprowadzał ją do szału.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin