Henry Kuttner - Nocne starcie.doc

(988 KB) Pobierz

HENRY KUTTNER

 

 

 

NOCNE STARCIE

 

NAJLEPSZE OPOWIADANIA TOM 5

 

Nocne starcie

(Clash by Night)

De profundis

(De Profundis)

Dzień, który się nie liczy

(Year Day)

Kamuflaż

(Camouflage)

Nazywajcie go demonem

(Call Him Demon)

Sen o potędze

(Endowment Policy)

 

NOCNE STARCIE

WSTĘP

 

Na dnie, pół mili pod powierzchnią płytkiego Morza Wenusjańskiego, spoczywa

pomarszczona, czarna kopuła z impervium, która osłania Twierdzę Montana. Wewnątrz trwa

karnawał. Montańczycy świętują czterechsetną rocznicę lądowania Ziemian na Wenus. Pod

ową wielką kopułą chroniącą miasto wszystko jest świetliste, kolorowe i wesołe. Mężczyźni i

kobiety w maskach, w błyszczących celoflexach i jedwabiach, wędrują szerokimi ulicami,

śmiejąc się i popijając mocne wino wenusjańskie. Dno morza, podobnie jak zbiorniki

hydroponiczne, zostało oczyszczone z rzadkich specjałów dla uświetnienia stołów szlachetnie

urodzonych.

Poprzez karnawał przemykają ponure cienie — to mężczyźni, których twarze nieomylnie

świadczą, iż należą oni do Wolnych Oddziałów. Strojny ubiór nie jest w stanie ukryć tego

piętna krwawo zdobytego w latach walki. Pod maskami domino mają zacięte i surowe usta.

W przeciwieństwie do mieszkańców podwodnych kopuł ich skóra jest ogorzała od promieni

ultrafioletowych przenikających poprzez pokrywę chmur nad Wenus. Są niemiłym akcentem

karnawału. Szanowani, lecz traktowani z niechęcią. Są Wolnymi Żołnierzami…

Znajdujemy się na Wenus dziewięć wieków temu, pod powierzchnią Morza Płycizn, nieco

na północ od równika. A przecież to wielka odległość w czasie i przestrzeni. Cala planeta

chmur usiana jest podwodnymi Twierdzami, życie nie zmieni się przez wiele stuleci. Patrząc

wstecz, tak jak my teraz, z perspektywy cywilizowanych lat trzydziestego czwartego wieku,

łatwo można dostrzec, iż mieszkańcy Twierdz byli dzikusami, głupimi, brutalnymi i

zaślepionymi. Już dawno zniknęły Wolne Oddziały. Ujarzmiono wyspy i kontynenty Wenus,

nie ma wojen.

Natomiast w okresie przemian i zawziętej rywalizacji zawsze trwa jakaś wojna. Twierdze

walczyły między sobą, każda dokładała wszelkich starań, by wybić jadowite kły drugiej,

pozbawiając ją zapasów korium — źródła siły owych dni. Studenci zajmujący się ową epoką

znajdują wiele przyjemności w odsiewaniu legend i wyławianiu podstawowych społecznych i

geopolitycznych prawd. Doskonale wiadomo, że tylko jeden czynnik uchronił Twierdze od

wzajemnego unicestwienia. Było to dżentelmeńskie porozumienie, iż wojna jest sprawą

żołnierzy. Pozwoliło to podwodnym miastom rozwijać naukę i kulturę. Ten osobliwy

kompromis był prawdopodobnie nieunikniony. Spowodował on utworzenie Wolnych

Oddziałów, wędrownych grup wysoko wyszkolonych w swoim fachu najemników, którzy

wynajmowali się, by walczyć, gdy którakolwiek z Twierdz została zaatakowana lub chciała

zaatakować inną.

Ap Towrn, w swoim wiekopomnym Cyklu Wenus, poprzez symboliczne legendy

przekazuje tę sagę. Wielu historyków utrwaliło czystą prawdę, która na nieszczęście często

wydaje się być zbyt okrutna. Jednakże zwykle nie zdajemy sobie sprawy, iż nasz obecnie

wysoki poziom kultury zawdzięczamy prawie wyłącznie Wolnym Żołnierzom. Właśnie

dzięki nim wojna nie miała prawa zająć miejsca pokojowej społecznej i naukowej pracy.

Walka była wysoko wyspecjalizowana, a z powodu zaawansowanej techniki siła ludzka nie

miała już większego znaczenia. Oddziały Wolnych Żołnierzy liczyły po kilka tysięcy ludzi,

rzadko więcej.

Odcięci od normalnej egzystencji w Twierdzach, musieli wieść dziwne, samotne życie.

Byli z góry skazani na zagładę, jednak niezbędni, jak przedpotopowe zwierzęta, z których w

końcu wykształcił się homo sapiens. Lecz bez owych żołnierzy Twierdze pogrążyłyby się w

totalnej wojnie, z fatalnymi dla siebie skutkami.

Wolni Żołnierze — szorstcy, rycerscy, nieposkromieni, służący bogowi wojny tak aż w

końcu go unicestwili, działający na własną zgubę — przedzierali się poprzez karty historii, a

ponad nimi w mglistym powietrzu Wenus płynął sztandar Marsa. Byli przeznaczeni na

zatracanie jak Tyranosaurus rex i walczyli tak jak i on, służąc w swój osobliwy sposób

wyobrażeniu Minerwy stojącej za Marsem.

A teraz już odeszli. Warto jednak przyjrzeć się ich miejscu, które zajmowali w Erze

Podmorskiej. Dzięki nim cywilizacja osiągnęła i znacznie przekroczyła poziom, jaki niegdyś

miała na ziemi.

Wolni Żołnierze zajmują ważną pozycję w literaturze międzyplanetarnej. Teraz już

przeszli do legendy, osobliwej i zamierzchłej. Byli bowiem wojownikami, a wojna zniknęła

wraz ze zjednoczeniem. Lecz my jesteśmy w stanie zrozumieć ich lepiej niż ludzie z Twierdz.

Ta historia oparta na legendach i faktach opowiada o typowym żołnierzu swoich czasów

— kapitanie Brianie Scotcie z Wolnego Oddziału Doone. Mógł on jednak nigdy nie istnieć…

 

I

 

Scott wypił palący uisqueplus i rozejrzał się po zadymionej tawernie. Był silnym,

barczystym mężczyzną o brązowych włosach lekko przyprószonych siwizną i o podbródku

nieco zniekształconym blizną po starej ranie. Miał ponad trzydzieści lat, wyglądał jak

weteran, którym w istocie był i wykazywał dość rozsądku, by nosić skromne ubranie z

celoflexu, a nie krzykliwe jedwabie i tęczowe tkaniny, które widziało się wokół.

Na zewnątrz, za przezroczystymi ścianami, rozbawiona ciżba przemieszczała się w tę i z

powrotem wzdłuż ruchowych Szlaków. Ale w tawernie panowała cisza, słychać było tylko

zniżony głos harfiarza śpiewającego starą balladę i akompaniującego sobie na

skomplikowanym instrumencie. Pieśń dobiegła końca. Nastąpiły słabe brawka, czym z

zawieszonych wysoko głośników wybuchnęła ogłuszająca melodia grana przez orkiestrę.

Natychmiast zmienił się nastrój. Mężczyźni i kobiety w lożach i przy barze zaczęli śmiać się i

rozmawiać z niedbałym ożywieniem. Pary ruszyły do tańca.

Siedząca obok Scotta szczupła i opalona dziewczyna o czarnych lśniących lokach

opadających na ramiona skierowała ku niemu pytające spojrzenie.

— Chcesz, Brian?

Usta Scotta wykrzywiły się w wymuszonym uśmieszku.

— Chyba tak, Jeana. Można?

Wstał, a ona z wdziękiem wsunęła się w jego ramiona, Brian nie tańczył zbyt dobrze, lecz

brak umiejętności nadrabiał, dopasowując się do dziewczyny. Twarz Jeany, w kształcie serca,

o wysokich kościach policzkowych i jaskrawopurpurowych ustach, uniosła ku niemu.

— Zapomnij o Bienne’ie. On zwyczajnie stara się ciebie wkurzyć.

Scott zerknął w stronę oddalonej loży, gdzie dwie dziewczyny siedziały w towarzystwie

mężczyzny — porucznika Fredericka Bienne z Oddziału Doone. Był to kościsty wysoki

człowiek o zgorzkniałej twarzy, której regularne rysy stale wykrzywiał sarkastyczny grymas.

Nad jego chmurnymi oczami wyrastały ciemne, krzaczaste brwi. Właśnie wskazywał na

tańczącą parę.

— Wiem — powiedział Scott. — Udaje mu się. Ale do diabła z nim. Teraz ja jestem

kapitanem, a on wciąż porucznikiem. Jego pech. Następnym razem posłucha rozkazu i nie

wyłamie się z szyku, próbując atakować taranem.

— Ach, to było tak? — spytała Jeana. — Nie byłam pewna. Sporo się o tym mówi.

— Jak zawsze. Och, Bienne nienawidzi mnie od lat. Z wzajemnością. Po prostu się nie

znosimy. Zawsze tak było. Za każdym razem, kiedy awansowałem, ogryzał paznokcie. Jak

dobrze policzyć, ma więcej lat służby ode mnie i zasługiwałby na szybszy awans. Tylko że

jest zbytnim indywidualistą — w niewłaściwych momentach.

— Dużo pije — stwierdziła Jeana.

— Niech tam. Od trzech miesięcy jesteśmy w Twierdzy Montana. Chłopców męczy

bezczynność — i takie właśnie traktowanie. — Scott kiwnął głową w stronę drzwi, gdzie

Wolny Żołnierz spierał się z właścicielem. — Podoficerom wstęp wzbroniony. Szlag by to

trafił.

Z powodu gwaru nie mogli dosłyszeć rozmowy, ale znaczenie jej było jasne. Po chwili

żołnierz wzruszył ramionami, zmełł w ustach jakieś przekleństwo i wyszedł. Opasły facet w

szkarłatnych jedwabiach wykrzykiwał słowa poparcia: — …nie chcemy tu… żadnych…

żołdaków!

Scott dostrzegł, jak porucznik Bienne wstał ze zmrużonymi oczami i podszedł ku loży

tłuściocha. Jego ramiona drgały prawie niedostrzegalnie. Swoją drogą, do diabła z cywilami.

Dobrze zrobi tej gliście, jeśli Bienne rozkwasi mu tłustą gębę. A tak się prawdopodobnie

stanie. Grubasowi towarzyszyła bowiem dziewczyna i najwyraźniej nie miał on zamiaru

rejterować, gdy stojący tuż przy nim Bienne mówił coś najwidoczniej obraźliwego.

Pomocniczy głośnik wyrzucił z siebie kilka szybkich sylab, które zaginęły w ogólnym

tumulcie. Ale wyćwiczone ucho Scotta uchwyciło ich sens. Skinął Jeanie, cmoknął znacząco i

rzekł: — No, tak.

Dziewczyna także usłyszała. Pozwoliła Scottowi odejść. Skierował się w stronę loży

grubasa akurat w chwili, gdy rozpoczęła się bójka. Cywil, czerwony jak indor, uderzył nagle,

trafiając przypadkiem w chudy policzek Bienne’a. Porucznik uśmiechając się nieprzyjemnie,

zrobił krok w tył zaciskając pięść. Scott chwycił go za ramię.

— Spokojnie, poruczniku.

Bienne obrócił się, patrząc z wściekłością.

— To nie twój interes. Pozwól…

Grubas spostrzegł, że jego przeciwnik ma odwróconą uwagę, poczuł przypływ męstwa i

zaatakował. Scott sięgnął przed Bienne’em, waląc cywila na odlew w twarz i popychając

energicznie. Grubas zatoczył się na swój stolik. Kiedy się pozbierał, ujrzał w ręku Scotta

broń.

— Niech się pan zajmie lepiej robieniem na drutach — poradził mu oschle kapitan.

Tłusty mężczyzna oblizał wargi, zawahał się i usiadł. Pod nosem mamrotał coś na temat

tych przeklętych sukinsynów, Wolnych Żołnierzy.

Bienne starał się oswobodzić, gotów uderzyć kapitana. Scott schował broń do kabury.

— Rozkazy — powiedział, wskazując głową głośnik. — Słyszałeś?

— …mobilizacja. Ludzie Doone mają zameldować się w sztabie. Kapitan Scott w

Administracji. Natychmiastowa mobilizacja…

— Tak — rzekł Bienne, choć wciąż wściekły. — Okej, zrozumiałem. Było jednak dość

czasu, by rozgnieść tę gnidę.

— Wiesz co znaczy natychmiastowa mobilizacja — mruknął Scott. — Może będziemy

musieli od razu wyjechać. To rozkazy, poruczniku.

Bienne zasalutował niechętnie i odmaszerował. Scott skierował się ku swojej loży. Jeana

zebrała już rękawiczki i sakiewkę i właśnie malowała usta.

Całkiem spokojnie popatrzyła mu w oczy.

— Będę w mieszkaniu, Brian. Powodzenia.

Pocałował ją szybko, świadom narastającego podniecenia, jakie powodowała perspektywa

nowego starcia. Jeana rozumiała jego uczucia. Uśmiechnęła się do niego przelotnie,

pogłaskała lekko po włosach i wstała. Wyszli prosto w wesoły rozgardiasz Szlaków.

 

Perfumowany wietrzyk owionął twarz Scotta, który skrzywił się z obrzydzeniem. Podczas

karnawałów Twierdze były dla Wolnych Żołnierzy jeszcze mniej przyjemne niż zwykle.

Bardziej dotkliwie odczuwali przepaść dzielącą ich od mieszkańców podmorskich miast.

Scott utorował sobie drogę przez tłum, ciągnąc Jeanę Szlakami ku najszybszemu, centralnemu

pasmu. Znaleźli miejsca siedzące.

Przy skrzyżowaniu w kształcie liścia koniczyny Scott opuścił dziewczynę, kierując się w

stronę Administracji, czyli grupy wysmukłych budynków w centrum miasta. Mieściły się tutaj

głównie biura techniczne i polityczne. Tylko laboratoria znajdowały się na przedmieściach

blisko podstawy Kopuły. W odległości około mili od miasta stało kilka małych kopułek

badawczych, ale te używane były jedynie dla co bardziej niebezpiecznych eksperymentów.

Popatrzywszy do góry Scott przypomniał sobie katastrofę, która zjednoczyła naukę w coś w

rodzaju wolnomularstwa. Ponad nimi, nad centralnym placem, unosił się wolny od grawitacji

globus Ziemi na wpół przykryty czarnym, plastykowym całunem. W każdej Twierdzy na

Wenus znajdowała się identyczna, wieczna pamiątka po utraconej macierzystej planecie.

Spojrzenie Scotta powędrowało wyżej, ku Kopule, jak gdyby mogło przeniknąć imperium,

głęboką na pół mili warstwę wody i pokrywę chmur aż ku zawieszonej w przestrzeni białej

gwieździe, w jednej czwartej jaśniejącej jak Słońce. Gwiazda — oto wszystko, co pozostało z

Ziemi od czasu, gdy dwa wieki temu wyzwolono siłę atomową. Plaga szerzyła się jak ogień,

mieszając kontynenty i zrównując góry. W bibliotekach znajdowały się audiowizualne zapisy

Apokalipsy. Powstała sekta religijna — Ludzie Nowego Sądu — która nawoływała do

całkowitego zniszczenia nauki; do dziś jeszcze tu i ówdzie egzystują naśladowcy tego

dogmatu. Ale sekcie wytrącono broń z ręki, kiedy technicy się zjednoczyli, zakazując raz na

zawsze eksperymentów z siłą atomową i postanawiając, że użycie jej będzie karane śmiercią.

Nie zezwalali też nikomu na przyłączenie się do ich społeczności bez uprzedniego złożenia

„Przysięgi Minerwy”.

„… pracować dla maksymalnego dobra ludzi… przedsiębrać wszelkie środki ostrożności

przed krzywdzeniem ludzi i nauki… uzyskiwać od władz zezwolenie na podejmowanie

ryzykownych eksperymentów niosących niebezpieczeństwo ludzkości… nie zapominając

nigdy o rozmiarach pokładanego w nas zaufania i na zawsze pamiętać o śmierci macierzystej

planety spowodowanej niewłaściwym użyciem wiedzy…”

Ziemia. Scott pomyślał, że musiał to być dziwny świat. Na przykład światło słoneczne nie

przefiltrowane przez pokrywę chmur. W dawnych czasach na Ziemi pozostało niewiele

niezbadanych obszarów. Ale tutaj, na Wenus, gdzie nie opanowano jeszcze kontynentów —

oczywiście nie było takiej potrzeby, skoro wszystko, co potrzebne do życia, mogło być

wytworzone pod Kopułami — tutaj na Wenus, było jeszcze pogranicze. W Twierdzach

królowała wysoko wyspecjalizowana kultura społeczna. A na powierzchni istniał pierwotny

świat, gdzie tylko Wolni Żołnierze mieli swoje forty i flotę. Flota służyła do walki, a w

fortach mieszkali technicy, którzy dostarczali najnowszych środków do przeprowadzania

wojen, nauki zamiast pieniędzy. Twierdze tolerowały wizyty Wolnych Oddziałów, ale nie

zapewniały im miejsc na kwatery główne, tak gwałtowna była niechęć ludzi, tak ostry w ich

umysłach rozłam między wojną a postępem kultury.

Ruchomy Szlak pod stopami Scotta zmienił się w ruchome schody unoszące go ku

budynkowi Administracji. Scott przeszedł na inny Szlak, który zawiózł go do windy, i w kilka

chwil później stanął przed kotarą, na której widniała podobizna Dane’a Crosby’ego,

prezydenta Twierdzy Montana.

— Proszę wejść, kapitanie — powiedział głos Crosby’ego i Scott, przeszedłszy przez

kotarę, znalazł się w niedużym pokoju o ścianach pokrytych freskami i z wielkim oknem, za

którym widać było miasto. Crosby, siwowłosa, szczupła postać w niebieskich jedwabiach,

siedział przy biurku. Wygląda jak stary, zmęczony urzędnik z kart Dickensa, całkowicie

przeciętny i zwykły, pomyślał niespodziewanie Scott. A jednak Crosby był jednym z

największych socjopolityków na Wenus.

Cins Rhys, dowódca Wolnego Oddziału Doone, siedział w fotelu. Stanowił on

zdecydowane przeciwieństwo Crosby’ego. Zdawało się, że cała wilgoć z ciała Rhysa

wyparowała już lata temu pod wpływem promieni ultrafioletowych, zostawiając mumię z

brązowej skóry i mięśni. W mężczyźnie tym nie było śladu miękkości. Jego uśmiech był

grymasem. Muskuły pod śniadymi policzkami napinały się niczym druty.

Scott zasalutował. Rhys skinieniem dłoni skierował go ku fotelowi. Widok tłumiącego

zapału w oczach cinca był znaczący — orzeł upajający się zapachem krwi. Crosby wyczuł to i

na jego bladej twarzy pojawił się kostyczny uśmieszek.

— Każdy powinien wykonać swoją robotę — powiedział na wpół ironicznie. — Sądzę, że

gdybym miał przydługi urlop, to byłbym znudzonym sztywniakiem. Ale tym razem, cinc

Rhys, przed panem całkiem niezła bitwa.

Muskularne ciało Scotta automatycznie zesztywniało. Rhys zerknął na niego.

— Atakuje Twierdza Wirginia. Wynajęli Morskich Diabłów, oddział Flynna.

Zapadła cisza. Obaj Wolni Żołnierze gorąco pragnęli omówić każdy aspekt tej sprawy, ale

nie chcieli tego robić w obecności cywila, nawet jeśli był nim sam prezydent Twierdzy

Montana. Crosby wstał.

— Więc kwestia pieniędzy uzgodniona?

— W porządku. — Rhys przytaknął. — Spodziewam się, że bitwa nastąpi za kilka dni.

Według ostrożnych przypuszczeń w pobliżu Głębiny Wenusjańskiej.

— Dobrze. Chciałbym spytać, czy byliby panowie tak uprzejmi i pozwolili mi odejść na

kilka minut, będę… — nie dokończywszy zdania wyszedł przez kotarę. Rhys poczęstował

Scotta papierosem.

— Czy pan wie coś o Morskich Diabłach, kapitanie?

— Dziękuję. Tak. Sami nie damy rady.

— Słusznie. Brakuje nam ludzi, i uzbrojenia. A Morskie Diabły połączyły się ostatnio z

Legionem O’Briana, po tym jak O’Brian został zabity w tej polarnej awanturze. Tworzą silny

oddział, bardzo silny. A jeszcze mają swoją specjalność — atak okrętów podwodnych. Sądzę,

że będziemy musieli zastosować plan H–7.

Scott przymknął oczy, przywołując na pamięć kartotekę. Każdy oddział Wolnych

Żołnierzy posiadał najnowsze plany ataków dostosowane do wartości innych Oddziałów na

Wenus. Często je korygowano, kiedy dokonywano przegrupowań, kiedy jednostki militarne

łączyły się ze sobą, kiedy zmieniała się równowaga sił którejś ze stron. Plany były tak

szczegółowe, że można je było wprowadzać w życie dosłownie w każdej chwili. Plan H–7,

jak sobie przypominał Scott, zakładał skorzystanie z usług Gangu, małego, lecz świetnie

zorganizowanego Oddziału Wolnych Żołnierzy dowodzonego przez cinca Toma Mendeza.

— W porządku — powiedział Scott. — Możemy ich wynająć?

— Chyba tak. Nie uzgodniliśmy jeszcze ceny. Kontaktowałem się z nimi przez teleaudio

na tajnym kanale, ale wciąż mnie zbywają. Mendez wyczekuje do ostatniej chwili, by móc

podyktować własne warunki.

— Czego żąda?

— Pięćdziesiąt tysięcy gotówką i pięćdziesiąt procent łupu.

— Uważam, że trzydzieści powinno wystarczyć. Rhys przytaknął i odrzekł:

— Zaproponowałem mu trzydzieści pięć. Mogę posłać cię do ich fortu, dając wolną rękę.

Moglibyśmy też zwrócić się do innego Oddziału, ale Mendez ma znakomite okręty z

detektorami podwodnymi, które doskonale nadawałyby się przeciwko Morskim Diabłom.

Może ustalę wszystko przez teleaudio. Jeśli nie, będziesz musiał polecieć do Mendeza i kupić

jego usługi za niecałe pięćdziesiąt procent, jak zdołasz.

Scott zgrubiałym palcem potarł starą bliznę na brodzie.

— Tymczasem porucznik Bienne będzie odpowiedzialny za mobilizację. Kiedy…

— Połączyłem się z naszym fortem. Transportowce powietrzne już są w drodze.

— To będzie całkiem niezła bitwa — odrzekł Scott i oczy obydwu mężczyzn spotkały się

w doskonałym porozumieniu. Rhys zachichotał cicho.

— I niezły dochód. Twierdza Wirginia ma sporo korium… nie wiem ile, ale dużo.

— Co tym razem spowodowało tę awanturę?

— Normalna rzecz, jak sądzę — odparł obojętnie Rhys. — Imperializm. Ktoś w Twierdzy

Wirginia opracował nowy plan zawładnięcia resztą Twierdz. Jak zwykle.

Gdy uchyliła się kotara w drzwiach, wstali witając prezydenta Crosby’ego, jakiegoś

mężczyznę i dziewczynę. Mężczyzna wyglądał młodo, jego chłopięca twarz nie stężała pod

wpływem palących płomieni. Dziewczyna była urocza, w typie plastykowej figurynki

rozświetlonej od wewnątrz tętniącym życiem. Włosy miała ostrzyżone zgodnie z panującą

modą, a oczy, jak spostrzegł Scott, o niespotykanym odcieniu zieleni. Jej uroda należała do

nieprzeciętnych — dziewczyna była niezwykle pociągająca od pierwszego wejrzenia.

— Moja siostrzenica, Ilene Kane — rzekł Crosby — i siostrzeniec, Norman Kane. —

Dopełnił prezentacji i wszyscy zajęli miejsca.

— A może byśmy się czegoś napili? — zaproponowała Ilene. — Tu jest obrzydliwie

oficjalnie. A poza tym, walka się jeszcze nie zaczęła.

Crosby pokręcił głową.

— Nikt cię tu przecież nie prosił. Nie staraj się zrobić z tego przyjęcia, w obecnych

okolicznościach nie ma zbyt wiele czasu.

— Dobrze — mruknęła Ilene. — Mogę poczekać. — Z zaciekawieniem przypatrywała się

Scottowi.

— Chciałbym zaciągnąć się do Wolnego Oddziału Doone — wtrącił Norman Kene. —

Złożyłem już podanie, ale teraz, kiedy zbliża się wojna, strasznie nie chciałbym czekać do

czasu, aż zostanie rozpatrzone. Sądziłem więc…

Crosby spojrzał na Rhysa.

— Osobiście popieram prośbę, ale decyzja należy do pana. Mój siostrzeniec jest inny niż

wszyscy — jest romantykiem. Nigdy nie lubił życia w Twierdzy. Rok temu wyjechał i

zaciągnął się do oddziału Starlinga.

— Do tej bandy? — Rhys uniósł brwi. — To żadna rekomendacja, Kane. Oni nawet nie są

sklasyfikowani jako Wolny Oddział. Raczej jako banda terrorystów całkowicie pozbawionych

etyki. Mówi się nawet, że mają coś wspólnego z bronią atomową.

Crosby popatrzył zdumiony.

— Nie słyszałem o tym.

— To tylko pogłoski. Jeżeli kiedykolwiek zostaną udowodnione, Wolne Oddziały —

wszystkie — zjednoczą się i natychmiast rozniosą Starlinga w pył.

Norman Kane wyglądał na lekko zaniepokojonego.

— Zdaje mi się, że byłem głupcem. Ale chciałem brać udział w walkach, grupa Starlinga

zaś zafascynowała mnie…

Cinc odchrząknął.

— Mogła. Zawadiaccy romantycy bez pojęcia, czym jest wojna. Mają najwyżej kilkunastu

techników. I żadnej dyscypliny — jak banda piratów. Współczesna wojna, Kane, nie może

być wygrana przez romantycznych dzikusów goniących za beznadziejnym złudzeniem.

Współczesny żołnierz jest taktykiem, który wie, jak myśleć i składać wszys...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin