Henry Kuttner - Maska Kirke.doc

(492 KB) Pobierz

Henry Kuttner

 

MASKA KIRKE

 

Przełożył Wiesław Lipowski

 

 

 

SPIS TREŚCI

Rozdział I Zaczarowane morze

Rozdział II Mityczny statek

Rozdział III Świątynia w gaju

Rozdział IV Nie ufaj faunowi

Rozdział V Kapłani Apollina

Rozdział VI Echa przeszłości

Rozdział VII Prośba niewolnicy

Rozdział VIII Przemawia Hekate

Rozdział IX Promieniowanie śmierci

Rozdział X Transakcja arcykapłana

Rozdział XI Pomoc od Hekate

Rozdział XII Walczące bestie

Rozdział XIII Moc na uwięzi

Rozdział XIV Koniec boga

Rozdział XV Muzyka z morza

 

 

 

ROZDZIAŁ I

Zaczarowane morza

 

 

Talbot zapalił fajkę i zerknął na drugą stronę ogniska w twarz mężczyzny, który cicho i powoli wypowiadał słowa układające się w strofy najdziwniejszej opowieści, jaką słyszał w życiu.

Twarz Jaya Sewarda miała brązowawy odcień w świetle migoczącego ognia. Mogłaby to być z powodzeniem blaszana maska na tle wysokich kanadyjskich sosen, niezwykle srebrzona promieniami księżyca. Znajdowali się daleko od ludzkich siedzib, ci dwaj, a opowieść, jaką snuł Jay Seward, brzmiałaby absolutnie fantastycznie w bardziej prozaicznym otoczeniu. Ale tutaj i teraz nie wydawała się wcale osobliwa...

Jay Seward cały dzień zachowywał się nerwowo. Talbot, który znał go tylko tydzień, w miarę upływu czasu nabierał coraz większego przekonania, że jego towarzysza coś prześladuje. Sprawiał wrażenie człowieka, który czeka na coś, wypatruje czegoś. Wszystko jedno, co robił, stale zwracał głowę w stronę oceanu, by jego odgłosy dobiegające z podnóża sosnowej skarpy słyszeć zawsze czysto i wyraźnie, jakby spodziewał się stamtąd jakichś innych dźwięków aniżeli plusku fal. Jednak dopiero godzinę temu, po zachodzie słońca, kiedy usiadł przy ognisku, w końcu przemówił.

- To wszystko jest nierealne - oznajmił nagle, rozglądając się wokół polany skąpanej w świetle księżyca. - Mam wrażenie, jakbym się cofnął o rok w czasie. Wie pan, ja już tutaj byłem. W zeszłym roku. Byłem bardzo chorym człowiekiem. Wtedy coś się wydarzyło i... - Przerwał, ale stało się jasne, że jego myśli wkroczyły na znajomą ścieżkę wspomnień.

Talbot odrzekł: - W tej okolicy człowiek szybko wraca do zdrowia. - Starał się mówić ostrożnie, z nadzieją, że nie popsuje nastroju myśli Sewarda. Bardzo go ciekawił ten człowiek; chciał usłyszeć opowieść, której był pewien, że nadchodzi.

Seward roześmiał się. - Mój umysł był chory. I nie potrafiłem trzymać się z dala od oceanu. - Odwrócił nieco głowę i jego nozdrza rozszerzyły się, jakby zamierzał wciągnąć w płuca możliwie najintensywniejszy zapach słonego wiatru, który zaszumiał wśród drzew. Wraz z nim dał się słyszeć nagle cichy plusk przybrzeżnych fal i Seward drgnął nerwowo.

- Topiłem się - powiedział zwyczajnie. - Tonąłem w nieznanym oceanie, który omywał... obce brzegi. Nie ma pan nic przeciwko temu, że opowiadam? Sądzę, że w ten sposób wszystko przypomni mi się o wiele lepiej - a ja chcę sobie przypomnieć. Dzisiejszej nocy - nie pojmuję tego - dzisiejszej nocy coś się stanie. Proszę mnie nie pytać co. Gdybym panu powiedział, nie uwierzyłby mi pan. Nie jestem wariatem - nigdy nie byłem. Ja wiem... - Przerwał i roześmiał się, trochę zmieszany.

- Proszę mówić - powiedział Talbot pociągnąwszy dymu z fajki. - Chciałbym tego posłuchać, cokolwiek to jest.

- Jeśli jest pan gotów na bardzo długą historię, to proszę bardzo. Może to coś pomoże. - Patrzył na mgłę snującą się między sosnami. - To było tak samo, jak na Ajai - powiedział. - Zawsze we mgle. W ukryciu.

- Na Ajai?

- Wyspie Czarodziejki. - Wzruszył niecierpliwie ramionami. - Już dobrze, opowiem panu.

Przesunął się trochę i oparł plecami o leżący pień, a twarz skierował w mrok, w którym chował się ocean. Mówiąc powoli, zaczął snuć opowieść.

- Trzy lata temu przebywałem w Stanach i wspólnie z człowiekiem o nazwisku Ostrend pracowałem nad nowymi metodami w psychiatrii. To moja specjalność - psychiatria. Ostrend był znakomitym fachowcem w swej dziedzinie - niech go diabli porwą!

Rozpoczęliśmy prace nad narkoanalizą pentatolową - i posunęliśmy się za daleko. Ostrend to geniusz. Nim skończyliśmy, przekroczyliśmy granice znanych metod badań psychologicznych i... - Seward przerwał, westchnął i po chwili zaczął mówić dalej.

- Narkoanalizą to nowa metoda badania mózgu. Zna pan zasadę? Podczas hipnozy pacjenta zmusza się do patrzenia w przeszłość na własne problemy życiowe, sprawy pogrzebane w podświadomości - przykre zdarzenia, o których pacjent nie chce pamiętać w świadomości. Katharsis na ogół powoduje wyleczenie.

Ostrend i ja poszliśmy jeszcze dalej. Nie będę panu opowiadał szczegółowo o metodach, jakie stosowaliśmy. Powiem tylko, że byliśmy na przemian swoimi własnymi królikami doświadczalnymi, a w dniu, w którym odnieśliśmy sukces, spełniłem rolę okazu mikroskopowego...

Problemy pogrzebane w przeszłości - jak odległej?

Wszystko, co sobie przypominałem, Ostrend rejestrował w trakcie tej psychoanalizy. Nie wiedziałem, co się stało, dopóki się nie obudziłem. Ale później wspomnienia powróciły. Nawet gdybym nie przeczytał notatek Ostrenda, przypomniałbym sobie. Dramaty pogrzebane w przeszłości wypłynęły z mojej podświadomości.

Powinny tam zostać, pogrzebane na zawsze! Narkoanalizą jest świetną i pożyteczną metodą terapeutyczną, lecz my z Ostrendem przekroczyliśmy wszelkie granice. Wspomnienia po przodkach, przekazywane kolejno w genach i chromosomach poprzez cały ród, dopóki ja nie otrzymałem ich w spadku.

Utajone wspomnienia jednego z moich przodków - człowieka, który stał się mitem. Który może w ogóle nie istniał.

A jednak wiem, że istniał. Żył, w czasie i świecie tak odległym, że nie pozostało już nic prócz legendy. I przeżył wstrząs psychiczny, który z ogromną siłą odcisnął się w jego pamięci i został pogrzebany w podświadomości.

Pamięci, która przeszła na jego synów i synów jego synów.

Pamięci o dalekiej wyprawie - na statku obsadzonym herosami, z Orfeuszem na dziobie. Orfeuszem, którego harfa mogła wskrzesić umarłego...

Orfeuszem - który dziś jest mitem. Jak pozostali herosi, którzy popłynęli na tę wielką, legendarną wyprawę...

Moje wspomnienia cofały się jeszcze dalej, aż do zarania czasu.

Byłem Jazonem!

Jazonem - który popłynął na Argo do Kolchidy i skradł złote runo ze świątyni boskiego węża, gdzie tego błyszczącego skarbu boga Apollina strzegł łuskowaty Pyton...

Wspomnienia nie zniknęły. Pozostały we mnie. Zdawało mi się, że mam dwa umysły. To, czego nie mogłem nigdy słyszeć ani widzieć jako Jay Seward, słyszałem i widziałem po tym narkotycznym doświadczeniu. Wzywało mnie morze. Ja... słyszałem czasami głos. On nie wzywał Jaya Sewarda. Wzywał Jazona, Jazona z Jolkos, Jazona z Argo. I ja byłem Jazonem. Przynajmniej miałem jego wspomnienia.

Niektóre z nich. Niewyraźne, zawikłane - mimo to przypominałem sobie masę zdarzeń z życia tego swojego przodka. A wiele z tych zdarzeń, wiedziałem o tym dobrze, nie mogło mieć miejsca na naszej starej Ziemi. Nawet na zaczarowanych morzach Argonautów.

Wydawało mi się, że wzywa mnie koncha Trytona. Dokąd? Z powrotem do zapomnianej przeszłości? Nie miałem pojęcia...

Próbowałem wydostać się z tego. Usiłowałem przełamać czar. Nie mogłem, oczywiście, kontynuować pracy. I Ostrend nie był w stanie mi pomóc. Nikt nie był. Przybyłem w to miejsce ponad rok temu, kiedy wszystko inne zawiodło. W pociągu, za Seattle, przez chwilę myślałem, że już się uwolniłem.

Ale tak się nie stało. Rok temu na tym wzniesieniu usłyszałem owo bezdźwięczne wezwanie z morza - i przyszły mi na myśl jakieś zjawy i statki-widma. Bałem się. Bałem się okropnie. Spałem pod tymi sosnami, kiedy noc przyniosła do mnie odgłos łopotania żagli na wietrze, skrzypienie dulek. Przyniosła również echo słodkiego, nadludzkiego głosu, który wołał: - Jazonie! Jazonie z Tesalii! Przybądź do mnie!

Tamtej nocy odpowiedziałem na wezwanie...

Stałem na urwisku sterczącym nad wirami fal. W głowie miałem chaos, a moja pamięć była zamglona. Pamiętam, że wierciłem się niespokojnie w śpiworze. Pamiętam, że słyszałem szum wiatru, ciche, melodyjne wibrowanie strun oraz dziwne pomruki, które nie były ludzkim głosem - a jednak wiedziałem, co mówią. To nie było wezwanie, które przywoływało Jazona z imienia.

Nie, to coś innego.

Stałem ponad wodą. Mgła opadała, dusząca i niema.

Musiała być pełnia księżyca, albowiem przez mgłę przesączała się srebrzysta jasność i rozświetlała pode mną morze, ciemne, ozdobione koronkami piany.

Bardzo niewyraźnie usłyszałem brzęk strun i to niezwykłe mruczenie wydobywające się z mgły. Znałem je. To był... kil Argo, przemawiający głosem, którego nikt prócz jasnowidza nie mógłby zrozumieć.

Coś płynęło na wodzie, ukryte we mgle. Doleciał do mnie odgłos skrzypienia dulek. Powoli, bardzo powoli, zaczął wyłaniać się jakiś kształt. Najpierw ujrzałem wielki czworobok żagla, wiszącego luźno na wysokim maszcie, a potem zobaczyłem upiorny w nieziemskim świetle dziób statku zmierzającego majestatycznie w moim kierunku.

Z mgły wynurzyła się galera płynąca w stronę skały, na której stałem. Po chwili przepływała pode mną; pokład miałem nie dalej niż o osiem stóp. W górze wznosił się maszt przechylony w stronę lądu. Spostrzegłem wiosła podnoszące się równocześnie do góry, by uniknąć roztrzaskania o skałę.

Na ławkach - to znaczy na pokładzie statku - znajdowały się jakieś postacie. Nierzeczywiste postacie. Jedna z nich trzymała w ręku harfę. Unosiły się z niej dźwięki rytmicznej muzyki.

Lecz jeszcze gwałtowniejszy był głos bez słów, który bulgotał od strony kila Argo, gdy statek kołysząc się na boki płynął pode mną.

Wspomnienia Jazona wezbrały w moim umyśle. Zimne poty i dreszcze, które zawsze towarzyszyły owej fali cudzej pamięci, ogarnęły lodowato moje ciało. Jazon - Jazon - byłem Jazonem!

Kiedy galera zaczęła mnie mijać, odbijając się ze wszystkich sił skoczyłem w kierunku tego statku-widma odpływającego na dole. Grzmotnąłem o twarde deski. Zgięły się pode mną kolana. Upadłem i potoczyłem się, a potem natychmiast zerwałem się na równe nogi, rozglądając się na wszystkie strony.

Brzeg już zniknął. Jedynie srebrzyste opary otaczały statek, lśniący od poświaty księżyca.

Jazonem? Nie, nie byłem Jazonem. Byłem Jayem Sewardem... byłem...

Świadomość, wola, powróciły do mnie w przerażający sposób. Wiedziałem, co zrobiłem - lub tak mi się zdawało - wiedziałem również, że jest to albo sen, albo obłęd.

             

ROZDZIAŁ II

             

Mityczny statek

             

Pod stopami statek wydawał się prawdziwy. Pył wodny miał smak morskiej wody; wiatr, który spryskiwał nim moją twarz, był prawdziwym wiatrem. A jednak wiedziałem, że w tym statku-widmie jest coś obłędnie nierzeczywistego.

Albowiem na dolnym pokładzie widziałem żeglarzy, a poprzez nich długie, szare, wzburzone fale morskie. Wyraźny był każdy mięsień tych wygiętych grzbietów, kiedy się pochylały przy pociągnięciu wioseł, ale wyraźny w taki sposób, w jaki bywa sen w momencie przebudzenia. Wioślarze nie widzieli mnie. Twarze mieli zesztywniałe od wysiłku przy pracy, którą wykonywali, wiodąc wprawnie statek do... dokąd?

Stałem tak chwilę oszołomiony, badając wzrokiem mgłę wokół siebie, starając się zachować równowagę na rozkołysanym statku ze zręcznością, której nie znałem u siebie, tak jakby moje ciało równie gładko wślizgnęło się w fizyczne i mięśniowe wspomnienia innego człowieka, jakby mój mózg splótł się wspomnieniami z innym mózgiem.

Prócz odgłosów samego statku wokół mnie nie było słychać żadnych innych dźwięków. Słyszałem bicie fal o kadłub, trzeszczenie belek, rytmiczny śpiew wioseł skrzypiących w swoich dulkach. Wyraźnie słyszałem muzykę harfy w rękach tej postaci-widma na dziobie. Ale załoga była niema.

Pamiętam, że włosy zjeżyły mi się na głowie, gdy ujrzałem po raz pierwszy, jak półprzeźroczysty wojownik rozwiera brodate szczęki i wznosi pieśń, która leci wzdłuż ławek, dopóki podwójne rzędy nie zaczęły kołysać się w jednym rytmie, a dłoń harfiarza trącać strun, by ich prowadzić - w absolutnej ciszy.

Muzykę słyszałem; załoga składała się z duchów.

Przeraziło mnie brzmienie własnego głosu. Całe oszołomienie i wszystkie budzące się intensywne lęki, które przemieszczały się na dnie mojego mózgu, zebrały się chyba w okrzyku, jaki wydałem.

- Kim jesteście? - zawołałem do bezgłośnie śpiewających wioślarzy. - Odpowiedzcie mi! Kim jesteście!

Z mgły, niczym z upiornej płyty rezonansowej, wytoczył się ku mnie z powrotem mój własny głos. - Kim jesteście - jesteście - jesteście? - I wiedziałem, że sam nie umiałbym odpowiedzieć lepiej. Istotnie, kim byłem? Jayem Sewardem, doktorem medycyny? Czy Jazonem, synem Aj żona, króla Jolkos? Czy zjawą na statku-widmie, obsadzonym przez - kogo? Zawołałem jeszcze raz, gniewnym okrzykiem bez słów, i rzuciłem się do najbliższej ławki, starając się dosięgnąć ramienia najbliższego wioślarza.

Moja ręka przecięła powietrze. Wioślarz śpiewał dalej. Nie miałem pojęcia, jak długo szalałem wśród ławek, krzycząc do głuchych na moje wołania śpiewaków, tnąc pięściami ich nierzeczywiste ciała, na próżno starając się z tych widmowych dłoni wyrwać wiosła, które nie ustępowały ani na cal pomimo wszelkich moich wysiłków.

W końcu poddałem się. Zdyszany i oszołomiony, wspiąłem się z powrotem na główny pokład. Człowiek-widmo na dziobie nadal wygrywał na strunach harty przedziwnie brzmiącą melodię, nieświadomy mojej obecności, tak samo jak jego towarzysze. Ten sam wiatr rozwiewał moje włosy i targał srebrzystą, kędzierzawą brodę harfiarza, lecz równie dobrze to ja mogłem być zjawą, a on rzeczywistością tyle uwagi mi poświęcał. Sięgnąłem do jego ręki, by wstrzymać muzykę, ale ciało harfiarza przeszło mi prze palce niczym wiatr.

Dotknąłem harfy. Tak jak nieustępliwie pracujące wiosła, instrument był prawdziwy. Czułem go pod palcami, ale nie mogłem poruszyć. Nawet struny były sztywne pod moją dłonią, chociaż drżały oszalałą, dziwną muzyką za dotknięciem harfiarza.

Niepewnym głosem zapytałem: - Orfeuszu? Orfeuszu? - Pamiętałem, kim był ten człowiek, który stał niegdyś na dziobie Argo, a jednak zawahałem się, gdy miałem wymówić jego imię. Ponieważ Orfeusz, jeśli w ogóle kiedykolwiek istniał, nie żył od ponad trzech tysięcy lat.

Nie słyszał mnie. Grał dalej, wioślarze ciężko pracowali, statek sunął naprzód przez mgłę. Przynajmniej on był prawdziwy, pełny tego dziwnego życia wspólnego dla wszystkich statków, dyszących trzeszczeniem belek, gdy je morza niosą. Z moich wspomnień z przeszłości wiedziałem o dawnej miłości Jazona do swego statku - jedynej prawdziwej miłości Jazona, jak sądziłem, mimo licznych romansów z rodem niewieścim. Jazon, kiedy żył, był dziwnym człowiekiem, pod tyloma względami ślepym, okrutnym, gotowym zdradzić wszystkich, którzy mu ufali, w swojej zawziętości dążenia do celu. Ale właśnie swojej Argo był wierny całe życie - i właśnie Argo go zabiła.

Spomiędzy fal i pokładu tajemniczo przemawiał bulgoczący głos statku, nie przeznaczony dla moich uszu. To było coś więcej niż statek, albowiem zmierzało w kierunku - w kierunku nieznanego celu zrządzonego losem moim i Jazona. I wtedy, jak gdyby sama mgła chciała zaspokoić moją ciekawość, srebrzysta zasłona przede mną rozstąpiła się i ujrzałem...

Światło słoneczne runęło na wodę i przemieniło ją w ciemny i oślepiający granat. Długie rzędy lśniących białych fal przybrzeżnych wzbijając fontanny wody roztrzaskiwały się na murowanych ścianach - czyżby wyspa? Wyspa-zamek, ufortyfikowana po linię wody, wznosząca białe wieże na tle nieba równie granatowego, jak woda. Wszystko, co się przede mną odsłoniło, było białe lub ciemnoniebieskie.

- To nie pochodzi z naszego czasu - pomyślałem, przyglądając się uważnie. - Nie może pochodzić. To jest coś widzianego przez soczewkę, z legendy o wodach jak ciemne wino i fortecznych brzegach, o czym mógłby tysiące lat temu pisać Eurypides.

Mgła rozstępowała się coraz bardziej i okazało się, że to nie wyspa, lecz długi półwysep, obmurowany do samej wody i odgrodzony od stałego lądu ogromną ścianą, która wzbijała swoje potężne jak wieża cielsko w lazurowe niebo. Przez chwilę rozpościerał się przede mną widok nieruchomy, bez życia, niczym miasto z bajki.

Nagle usłyszałem dźwięk trąb i wówczas wzdłuż murów dało się zauważyć podniecenie. Ludzkie głosy niosły się echem po wodzie. Argo sunęła przed siebie wzdłuż brzegu; miałem wrażenie, że rytm harfy nieco przyśpieszył. Czuło się w nim niepokój i wioślarze wzięli się do roboty w żywszym tempie.

Trąby grzmiały coraz głośniej. Doleciał mnie wyraźny metaliczny szczęk, jakby oręża, i raptem zza zwróconego ku morzu cypla powoli wypłynął jakiś oślepiający okręt. Był cały ze złota. Nie można było patrzeć na niego bezpośrednio w tym blasku słońca. Ale w pierwszym momencie, zanim musiałem zmrużyć oczy, udało mi się spostrzec podwójne rzędy wioseł połyskujących wzdłuż burt statku, który sunął ku nam pozostawiając za lśniącym dziobem fale piany.

Teraz muzyka harfy Orfeusza grała na dziką trwogę. Rytm podnosił się z każdym uderzeniem w struny, dopóki wiosła Argo nie zaczęły obracać się w rytmie przyśpieszonego pulsu serca. Coraz szybciej mknęliśmy po wodzie, minęliśmy i pozostawiliśmy za sobą cypel z murowaną basztą, woda niosła głośne echa krzyków ze złocistego okrętu.

To była podwójna galera, dwukrotnie potężniejsza od naszej, ale proporcjonalnie cięższa i kadłub Argo ślizgał się po wodzie ze zwinnością, która głaskała moje serce w miejscu, gdzie biło serce Jazona, wrażliwe na piękno i chyżość jego ukochanego statku.

Miasto oddaliło się. Znów płynęliśmy przez mgłę, ale po chwili z boku zamajaczyły nam kontury zalesionych brzegów i niskich pagórków, a potem także się oddaliły, kiedy Argo zareagowała na szybszy rytm pracy swoich upiornych wioślarzy. I wciąż za burtą we mgle toczyło się ku nam grzmienie trąb, a złocisty statek błyszczał nawet poprzez opary na wodzie.

To był zacięty wyścig, i bardzu długi. Dopiero pod jego koniec dowiedziałem się, co było naszą metą. Nieoczekiwanie z mgły wyłoniła się cyprysowa wyspa o niskich brzegach, obramowana białymi plażami i ciemnymi drzewami schodzącymi do granicy jasnego piasku. Jazon znał tę wyspę - Ajaja - szepnęła jego pamięć w moim mózgu. I wraz z tym zbudziły się ledwo uchwytne lęki: - Ajaja, Wyspa Czarodziejki.

Za rufą krzyki naszych prześladowców były równie głośne, jak na początku pogoni, wiele godzin temu. Pobrzękiwania ich broni przypominały szczęk metalicznych zębów w paszczy smoka wyciągającej się, by nas pożreć.

Kiedy obserwator na złocistym okręcie spostrzegł we mgle drzewa cyprysowe, musiał dać sygnał zdwojenia prędkości, usłyszałem bowiem ostre trzaski biczów i oślepiający okręt wprost rzucił się do przodu. Szybko zbliżał się do nas, choć harfa bezcielesnego Orfeusza krzyczała przeraźliwie w rytmie, który sprawił, że serca zaczęły łomotać i upiorni wioślarze desperacko pochylili swe muskularne grzbiety nad wiosłami.

Przez krótką chwilę złocisty okręt znajdował się tuż przy naszej burcie i udało mi się spojrzeć na wpół oślepionymi oczami na jego lśniące pokłady i zauważyć żołnierzy w błyszczących zbrojach dobrze zharmonizowanych z ich statkiem, wyciągających głowy zza relingu i wymachujących do nas mieczami i włóczniami.

Nagle obcy statek runął przed siebie. Przez chwilę w jego blasku zginęła ciemna wyspa znajdująca się przed nami. Samobójczo przeciął nam drogę i zobaczyłem wpatrujące się w nas napięte, podekscytowane twarze jego załogi, blade na tle jaskrawego połysku ich lśniących zbroi.

Harfa Orfeusza urwała na czas jednego uderzenia serca wybijanie rytmu wiosłowania. Nagle upiorne palce trąciły magiczne struny i z harfy wydobył się ryk zemsty i nienawiści. Krzyczała jak żywa istota, jak Furia łaknąca krwi.

Wszędzie wokół siebie widziałem bezgłośne okrzyki odpowiedzi, malujące się na twarzach załogi Ar go. Zobaczyłem odchylające się do tyłu brodate twarze, szczerzące zęby z wysiłku i radości, zobaczyłem muskularne grzbiety zginające się jak jeden w ostatnim, potężnym pociągnięciu wioseł, które wystrzeliło ich statek przed siebie - prosto w złocistą burtę wyłaniającą się na naszym kursie.

W czasie jednego uderzenia serca zdałem sobie sprawę, jak bardzo byłem bezbronny - sam wśród tej bezcielesnej załogi, dla której zagłada mogła nic nie znaczyć. Argo i ja byliśmy realni, i złocisty okręt był realny, a upiorni Argonauci wyraźnie wiedli nas ku pewnej zgubie.

Pamiętam straszliwy, przeszywający powietrze huk, kiedy wpadliśmy na siebie. Pokład zatrząsł się pode mną i było widać z przodu jasność, jakby złocisty okręt w momencie katastrofy zapalił się i stanął w ogniu własnego blasku. Pamiętam wrzaski i krzyki, szczęk broni i zagłuszający to wszystko oszalały, rozpaczliwy płacz strun harfy trącanych nieśmiertelnymi dłońmi.

Nagle Argo rozpadła się pode mną i zimna toń zamknęła się nad moją głową.

 

ROZDZIAŁ III

Świątynia w gaju

 

Jakiś głos niósł się wśród oparów rzednącej mgły. - Jazonie z Jolkos - krzyczał bardzo słodko w moich snach. - Jazonie z Tesalii, Jazonie z Argo, przebudź się, przebudź się i odpowiedz mi!

Usiadłem na szarym, zimnym piasku i nasłuchiwałem. Fale omywały brzeg, na którym było jeszcze widać ścieżkę, jaką musiałem pozostawić wczołgując się z łagodnie rozkołysanego morza. Moje ubranie było sztywne od soli, ale suche. Najwyraźniej leżałem tutaj dłuższy czas.

Ciemne drzewa cyprysowe skrycie szeptały między sobą, zasłaniając wszystko, co znajdowało się za nimi. Nie było słychać żadnych innych dźwięków. Żadnego śladu rozbitków ze złocistego okrętu, najmniejszego śladu samego statku. Argo, którą po raz ostatni czułem pod stopami, kiedy się rozpadała na kawałki, mogła już powrócić ze swoją upiorną załogą do krainy duchów, wbrew wszystkiemu, co mogę teraz o tym sądzić. Znajdowałem się sam na szarych piaskach Ajai, która była Wyspą Czarodziejki.

- Jazonie z Argo... odpowiedz mi... przybądź do mnie, Jazonie, Jazonie! Czy słyszysz?

Głos miał wyraźną, nadludzką słodycz, jakby sama wyspa zapraszała mnie moim imieniem. A zaproszenie to było zniewalające. Raptem stwierdziłem, że idę chwiejnie przed siebie, nie pamiętając nawet, kiedy wstawałem. Wezwania zdawały się dochodzić spomiędzy cyprysów wprost za moimi plecami. Brnąłem w górę po piasku i po chwili zagłębiłem się w gaj cyprysowy, tylko częściowo z własnej chęci, tak rozkosznie zniewalające było to wezwanie z zamglonych czeluści wyspy.

Widziałem jedynie kawałek drogi przed sobą, bo gęsta mgła niczym woal snuła się wśród drzew. Lecz zdawało mi się, że już nie jestem sam. Wokół mnie panowała głęboka cisza, jednakże była to cisza przysłuchująca się i obserwująca. Nie wroga i nie złowieszcza. Zaciekawiona - taką była. Obojętna ciekawość przyglądała mi się w drodze przez zasnuty mgłą las; oczy, które mnie śledziły z oddali, nie zatroskane, tylko chcące się przekonać, jaki los mnie spotka.

W tej ciszy akcentowanej kapaniem kropel rosy z drzew i nie mąconej już żadnym innym ziemskim dźwiękiem, szedłem za przywołującym mnie głosem przez mgłę i las do samego serca wyspy.

Kiedy ujrzałem białą świątynię wyłaniającą się na tle ciemnych drzew, nie byłem zaskoczony. Jazon był tu przedtem. Znał drogę. Może wiedział, kto woła, ale ja nie wiedziałem. Pomyślałem, że kiedy ujrzę twarz tego kogoś, również nie będę zaskoczony, jednak na razie nie potrafiłbym jej opisać.

Gdy wszedłem na zamgloną polanę, między kolumnami świątyni zapanował gorączkowy niepokój. Z cienia kolumn wybiegły jakieś postacie odziane w długie szaty i pochyliły zakapturzone głowy na powitanie. Milczały. Wiedziałem w jakiś sposób, że dopóki tamten Głos śle wołania ze świątyni, nikomu na wyspie nie wolno przemówić, poza samym Głosem - oraz mną.

- Jazonie z Tesalii - wołał z pieszczotliwą, opadającą intonacją. - Jazonie, mój kochanku - wejdź do środka! Chodź do mnie, Jazonie, mój ukochany!

Postacie w sukniach cofnęły się. Przeszedłem przez cień portyku i znalazłem się w świątyni.

Z wyjątkiem płomienia drgającego niespokojnie przy ołtarzu było tutaj ciemno. Spostrzegłem wysoki, trójkształtny posąg, majaczący groźnie i majestatycznie za ogniem; nawet sam ogień był dziwny, płonący zielono w nieprzejrzystym, migotliwym rytmie, a jego ruch przypominał raczej nieustanne wicie się węża niż przytulne migotanie zwyczajnego płomienia.

Kobieta przed ołtarzem była całkowicie osłonięta długą szatą tak jak tamci ludzie. Wydawało mi się, że porusza się niezwykle sztywno w swych zakrywających ją szczelnie sukniach. Na odgłos moich stóp na marmurowej podłodze odwróciła się ku mnie, a kiedy ujrzałem jej twarz, zapomniałem na nie kończącą się chwilę o dziwnej powolności jej ruchów i o płomieniu przy ołtarzu, a nawet o tożsamości tej trój kształtnej postaci nad nami, której sens i znaczenie dobrze znałem.

To była biała twarz, nadludzko biała i gładka, jak twarz z alabastru. Owa czystość alabastru uwidaczniała się w długich płaszczyznach jej policzków, obramowaniu oczu i delikatnie spłaszczonym czole. Lecz pod tą gładkością palił się ogień, a usta była czerwone, nabrzmiałe i pożądliwe. Oczy buchały płomieniem tak samo zielonym i niezwykłym, jak ten niezwykły ogień przy ołtarzu.

Czarne brwi zakreślały szerokie łuki dając wyraz lekkiego zdziwienia; włosy miała lśniące, kruczoczarne, przebłyskujące purpurą, starannie ułożone we wspaniałą kaskadę loków. Lecz nabrałem przekonania, że Jazon znał te włosy, kiedy były nieuczesane, kiedy spływały błyszczące jak czarna rzeka na jej ramiona, tak samo łagodnie zaokrąglone jak alabaster twarzy, kiedy każdy włos jeżył się niczym rozgrzany do niebieskości drucik pod dotknięciem jego dłoni.

Wspomnienia Jazona trysnęły mi w mózgu i głos mojego przodka wypełnił mi usta jego własnymi słowami, w jego greckim języku.

- Kirke... - usłyszałem samego siebie, mówiącego niskim głosem. - Kirke, moja ukochana.

Na ołtarzu wystrzelił ogień, rzucając zielone światło na jej piękną, straszliwie znajomą twarz. I mógłbym przysiąc, że w jej oczach zapaliły się zielone ogniki, żeby się do tego dopasować. W całej świątyni rozkołysały się cienie i po ścianach przebiegały szmaragdowe rozbłyski, drżące jak refleksy na wodzie.

Cofała się przed mną w kierunku ołtarza, wyciągając zdecydowanie przed siebie ręce w dziwnie niezdarnym geście odmowy.

- Nie, nie - mówiła tym swoim aksamitnym, słodkim głosem. - Jeszcze nie, jeszcze nie teraz, Jazonie. Poczekaj.

Odwróciła się do mnie tyłem, a twarzą w stronę posągu nad płomieniem. Tym razem przyjrzałem mu się dokładniej i pozwoliłem swoim, a także Jazona, wspomnieniom, aby mi wspólnie powiedziały, jaką boginią była ta, co stała w trój kształtnej postaci w swojej świątyni.

Hekate.

Bogini nowiu księżyca, tak jak Diana była promiennym bóstwem księżycowego światła. Hekate: „W dal godząca", tajemnicza patronka czarów i magii, o której wiedziano zawsze same półprawdy. Bogini rozdroży i ciemnych praktyk, trójkształtna, by patrzeć w trzech kierunkach ze swoich świętych rozstajów. Psy piekielne idą za nią po świecie, a kiedy słychać szczekanie, Hellenowie wierzą, że jest w pobliżu. Hekate, ukryta w mroku matka, nie z tego świata, Czarodziejki Kirke.

Ręce Kirke, przyodzianej w ceremonialne szaty, poruszały się wokół płomieni w rytualnym geście. Nagle szepnęła cicho: - On już przybył do nas, matko. Jazon z Jolkos znów jest tutaj. Chyba moje zadanie zostało spełnione?

Cisza. Na ściany wypełzło zielone światło, a trzy twarze bogini patrzyły obojętnie w nicość. Na ołtarzu, w milczeniu, jakie nastąpiło, ogień mocno przygasł, zmalał do łagodnego, zielonkawego żaru, nad którym nerwowo drgało światło - powoli wijąc się i skręcając.

Kirke odwróciła się do mnie, a jej obie ręce w długich rękawach luźno zwisały wzdłuż ciała. Zielone świecące oczy spotkały się z moimi; nieskończony smutek i nieskończona słodycz były w jej głosie. - Jeszcze nie pora - szepnęła - i nie to miejsce. Żegnaj na razie, mój ukochany. Chciałabym... lecz ta chwila nie należy już do mnie. Tylko nie zapomnij o swojej Kirke, Jazonie, i o godzinach naszej miłości!

Nim zdążyłem coś powiedzieć, uniosła obie ręce do głowy i przesunęła długimi palcami po twarzy. Pochyliła głowę i lśniące włosy opadły na jej twarz zasłaniając oczy.

Działo się coś niewytłumaczalnego.

Drugi raz poczułem, jak mi każdy włos z osobna staje dęba na głowie. Patrzyłem bowiem na coś nieprawdopodobnego. Patrzyłem, jak Kirke podnosi nad ramiona swoją głowę, i patrzyłem, jak jej głowa uwalnia się...

To była maska. To musiała być maska. Kirke opuściła ją w swoich dłoniach i spojrzała na mnie znad nieżywych, alabastrowych rysów twarzy, ciemnych, wijących się pukli włosów. Coś wstrząsającego było w oczach jej odmienionej twarzy, które spotkały się z moimi; przez chwilę jednak wpatrywałem się oniemiały w tę niesamowicie odjętą głowę. Wszystko w niej było na miejscu: wymyślne loki, których dotyk na wpół pamiętałem, ciepłe czerwone usta, zamknięte na progu tajemnicy, uśmiechem wyrażające swoją wiedzę, oczy, które umiały płonąć tak zielono - także zamknięte, schowane za bladymi powiekami i grubymi, upiornymi rzęsami. Kiedyś żyła i przemawiała. Teraz spała i przypominała jedynie woskową maskę.

Powoli podniosłem wzrok na twarz kobiety, która tę maskę nosiła. I ujrzałem siwe włosy z rzadka porastające starczą głowę, zmęczone, szare oczy okolone siatką zmarszczek, smutną, mądrą i trochę wystraszoną twarz, pooraną bruzdami podeszłego, sędziwego wieku.

- Tyś jest Jazon - powiedziała skrzekliwie, wysokim i znużonym głosem. - Ale Kronos tak długo wstrząsał kubkiem, aż się kości poodwracały. Te same kości, zgoda - lecz już z innymi liczbami na wierzchu.

Odniosłem wrażenie, jakby coś zaskoczyło w moim mózgu, kiedy ona tam stała i mówiła, tak że jej słowa słyszałem bardzo niewyraźnie, przytłumione raptownym, przerażającym uświadomieniem sobie, że to ja - Jay Seward - znajduję się tu, na tej fantastycznej wyspie i stoję przed niezwykłym ołtarzem.

Może sama prozaiczność tego zmęczonego, starczego głosu obudziła mnie w końcu, bym sobie uprzytomnił swoje położenie.

Kronos, powiedziała. Uosobienie czasu. Czyżby czas cofnął się o trzy tysiące lat? Czyżby naprawdę Argo przeniosła mnie w szarą mgłę przeszłości, do świata, który był legendą przez wszystkie stulecia, gdy Hellada rozkwitała i ginęła u stóp Rzymu? Kiedy sam Rzym posyłał swoje legiony na drugi kraniec Europy - gdy Kronos obserwował, jak mu się czas sączy przez wiekuiste palce?

Nie, to nie była cała odpowiedź. Jakaś obca dłoń zawisła nad tym światem. Coś niezwykłego szeptało w ziemię i wody, i wiatr. Być może w ciele człowieka jest ukryty szósty zmysł, który go ostrzeże, gdy opuści świat, z którego wyrzeźbiono ciało Adama. Bo tyle wiedziałem.

To nie była Ziemia.

Pamiętam pokrótce, jak kończy Eurypides swoją straszliwą opowieść o Medei i Jazonie, a te krótkie strofy rozbrzmiewały teraz w moim umyśle z proroczą siłą:

...człowiekowi losy dziwne są sądzone,

a koniec, jakiego czeka, nie nadchodzi,

a droga wiedzie, dokąd myśl nie błądzi...

Droga, która mnie przywiodła - dokąd? Na Ziemię z legendy, być może! Do dawno zapomnianego świata czczącego trój kształtną boginię, gdzie na jakimś mitycznym Morzu Egejskim leży Wyspa Czarodziejki.

Aż do tej chwili byłem w mocy sił, na które nie miałem prawie żadnego wpływu. Absolutnie żadnego, jeśli zważyć, że jedna taka siła ułożyła się w moim umyśle niczym cugle i ostrogi sprzężone ze sobą - wspomnienia Jazona.

To było jak sen. A w tym śnie wydawało mi się rzeczą całkowicie normalną, że naginam się do woli wiatru, tego samego, jaki wypełniał żagiel Argo i przyniósł mi pod ciemne cyprysy głos Kirke. Człowiek w swej zabobonnej duszy zawsze poddaje się niewoli czarów. Szczególnie człowiek z przeszłości - z teraźniejszości - którego codzienne życie było zaludnione bogami i demonami zrodzonymi z jego własnych wyobrażeń, podyktowanych strachem.

Strach.

To słowo wstrząsnęło mną.

Poznałem w raczej gwałtowny sposób, czym było to, co jak ponury cień unosiło się nad wspomnieniami Jazona.

Strach - przed czym? I dlaczego ja tu byłem?

Znów obudziły się we mnie wspomnienia starożytnych sentencji Eurypidesa. Czym było to, co:

Znad rozstąpionego morza

Do Hellady mnie zwabiło, i drżał

Nocy wiatr, i zamknął się

Słonej wody bezmiar fal.

Rozejrzałem się wokół siebie oczami nagle pełnymi strachu. Zielone światło pełzające po ołtarzu ukazywało mi najdrobniejsze szczegóły świątyni Hekate, a każdy szczegół był niesamowity. Paniczny strach chwycił mnie za gardło a pod moimi stopami podłoga opadała w dół ku czarnej otchłani.

Zdjęty przerażeniem, którego nie mogłem zwalczyć, uprzytomniłem sobie, że to wszystko było niemożliwe. Albo byłem przy zdrowych zmysłach, albo popadłem w czysty obłęd, a w obu przypadkach było to straszne! Koszmarne... Oczy starej kobiety wpatrywały się we mnie i wydało mi się, że powieki głowy, którą trzymała w rękach, zamrugały, jakby oczy miały zaraz się otworzyć i również na mnie patrzeć.

Obróciłem się na pięcie i zacząłem uciekać.

Uciekałem może dlatego, że znów byłem przy zdrowych zmysłach. Może dlatego, że przygniotły mnie wspomnienia Jazona. Miałem wrażenie, iż znów czuję pod nogami rozlatywanie się pokładu Argo na kawałki.

Nic nie było pewne.

Nic nie było prawdziwe.

Postacie w długich szatach biegały nerwowo we wszystkie strony wokół świątyni. Usłyszałem wysoki, skrzekliwy głos za sobą.

- Panir, Panir! Za nim!

Pami...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin