McFadyen Cody - Smoky Barrett 01 - Cien.doc

(1748 KB) Pobierz
v

CIEŃ

CODY McFADYEN

Tytuł oryginału Shadow Man

 

 

Przekład

Krzysztof Bereza

 

 

Wydawnictwo Amber

 

 

Warszawa 2006. Wydanie I

 

 

 

Moim rodzicom, którzy zachęcali mnie, bym wybrał drogę

mniej uczęszczaną. Mojej córce w podzięce za dar ojcostwa.

Mojej żonie za jej niezłomną wiarę we mnie, za to, że była dla mnie

niekończącym się natchnieniem i za jej wieczną miłość.


CIEŃ


Część I

Sny i mrok


1

 

 

Śni mi się jeden z tych snów. Są tylko trzy: dwa piękne, jeden pełen przemocy, ale po każdym z nich budzę się rozdygotana, z poczuciem przeraźliwej samotności.

Tej nocy śni mi się ten o moim mężu. To się dzieje jakoś tak. Mogłabym powiedzieć - on całuje mnie w szyję, i tylko tyle, po prostu. Ale byłoby to kłamstwem, w najbardziej podstawowym znaczeniu tego słowa. Należałoby raczej powiedzieć - to byłoby znacznie bliższe prawdy - że pragnęłam, by pocałował mnie w szyję, każdą moją cząstką, każdym płonącym skrawkiem siebie samej i kiedy on to zrobił, jego usta były ustami anioła zesłanego z niebios, które wysłuchały moich żarliwych modlitw.

Miałam wtedy siedemnaście lat, on także. W owym czasie nie istniało nic bezbarwnego, pozbawionego emocji ani nic mrocznego. Była tylko namiętność, było uczucie, światło, które płonęło tak intensywnie, że raniło mi duszę.

On pochylił się do przodu w ciemności kinowej sali i - o Boże! - wahał się tylko jedną chwilę, i - och Boże - zadrżałam ze strachu, jakbym stanęła na skraju przepaści, ale udawałam, że jestem spokojna, i on - o Boże, o Boże, o Boże! - pocałował mnie w szyję. To było niebo i wiedziałam już wtedy, że będę z nim na zawsze.

Był tym moim jedynym. Wiem, większość ludzi nigdy nie znajduje swojego jedynego lub swojej jedynej. Czytają o tym, marzą o tym lub uśmiechają się drwiąco, gdy o tym słyszą. Ale ja go znalazłam, znalazłam, mając siedemnaście lat i nigdy nie pozwoliłam mu odejść, nawet tego dnia, gdy umierał w moich ramionach, nawet wtedy, gdy śmierć wyrwała mi go, a ja krzyczałam przeraźliwie, nawet wtedy.

W te obecne dni imię Boga oznacza cierpienie: och Boże, och Boże, och Boże - tak bardzo mi go brakuje.

Budzę się ze zjawą tego pocałunku na mojej zarumienionej szyi siedemnastolatki i uświadamiam sobie, że nie mam już siedemnastu lat, a on przestał się starzeć w ogóle. Śmierć sprawiła, że już na zawsze pozostanie trzydziestopięcioletni. Dla mnie wciąż będzie miał siedemnaście lat, będzie pochylał się do przodu i zawsze muskał ustami moją szyję w tej jednej cudownej chwili.

Wyciągam rękę ku miejscu, w którym powinien spać i przeszywa mnie ból tak nagły i przejmujący, że drżąc, proszę o śmierć i kres tego cierpienia. Ale, oczywiście, oddycham nadal i wkrótce ból słabnie.

Brakuje mi wszystkiego, co wnosił w moje życie. Nie tylko tego, co było dobre i przyjemne. Brakuje mi jego wad, równie boleśnie, jak jego pięknych cech. Tęsknię za jego niecierpliwością, jego gniewem. Za protekcjonalnym spojrzeniem, którym obrzucał mnie czasami, gdy wściekałam się o coś na niego. Brakuje mi tych chwil, gdy doprowadzał mnie do pasji, kiedy po raz nie wiadomo, który zapominał uzupełnić paliwo w samochodzie, tak, że bak był niemal pusty właśnie wtedy, gdy chciałam gdzieś pojechać.

Często myślę, że to nigdy nie przychodzi nam do głowy, gdy rozmyślamy, jakby to było, gdybyśmy stracili kogoś, kogo kochamy. Że zabrakłoby nam nie tylko kwiatów i pocałunków, ale wszystkiego, czegośmy doznawali i przeżywali razem. Brak jego niepowodzeń i drobnych skaz charakteru, równie rozpaczliwie, jak budzenia się w jego objęciach w środku nocy. Pragnę, żeby był tu teraz i żebym go mogła całować. Chcę, żeby tu był teraz i żebym go mogła zdradzać. Jedno i drugie byłoby wspaniałe, dopóki by tu był.

Ludzie pytają mnie czasami, gdy zdobędą się na odwagę, jak to jest, stracić kogoś, kogo się kocha. Odpowiadam, że jest ciężko i na tym poprzestaję.

Mogłabym powiedzieć, że jest to ukrzyżowanie serca. Mogłabym powiedzieć, że po tym przez wiele dni krzyczałam bez przerwy, nawet wtedy, gdy szłam przez miasto, nawet, kiedy miałam zamknięte usta i nie wydawałam żadnych dźwięków. Mogłabym powiedzieć, że ten sen śni mi się każdej nocy i że tracę mojego męża każdego poranka. Ale czemu miałabym psuć im dzień? Więc mówię, że to jest trudne. Zazwyczaj mam wrażenie, że taka odpowiedź im wystarcza.

To jest tylko jeden z tych snów. Budzę się z niego, drżąc na całym ciele; wyrzuca mnie z łóżka. Patrzę na pusty pokój, a potem odwracam się w stronę lustra. Nauczyłam się nienawidzić luster. Ktoś mógłby powiedzieć, że to jest normalne. Że my wszyscy wkładamy siebie pod mikroskop własnego odbicia i skupiamy wzrok na naszych skazach. Na twarzach pięknych kobiet pojawia się wyraz zatroskania i irytacji, gdy patrzą na drobne mankamenty swojej urody. Kilkunastoletnie dziewczyny o pięknych oczach i zgrabnych figurach zapłakują się z rozpaczy, uznając, że ich włosy mają brzydki kolor, a ich nosy są stanowczo za długie. To jest cena, jaką się płaci, oceniając siebie oczami innych, jedno z przekleństw ludzkiej rasy. Owszem, zgadzam się z tym.

Ale większość ludzi nie dostrzega tego, co widzę ja, gdy spoglądam w lustro. Oto, co ja widzę, patrząc na siebie. Mam bliznę o wystrzępionych brzegach, mniej więcej centymetrowej szerokości, która zaczyna się na środku czoła, na linii włosów. Biegnie prosto w dół, potem skręca pod niemal kątem prostym w lewo. Nie mam lewej brwi, jej miejsce zajęła blizna. Przecina moją skroń, po czym zbiega luźną pętlą przez policzek, zmierza w stronę nosa, przechodzi tylko przez jego grzbiet, zawraca, przecina ukośną linią lewe nozdrze i po raz ostatni przemyka obok mojego podbródka poprzez szyję do obojczyka.

To wywiera wrażenie. Jeśli ktoś widzi tylko mój lewy profil, wszystko wygląda normalnie. Żeby uzyskać pełen obraz, trzeba patrzeć na mnie, stojąc na wprost.

Każdy ogląda się w lustrze przynajmniej raz na dzień, czasem widzi swoje odbicie jedynie w oczach innych osób. I wie, czego oczekiwać. Wie, co zobaczy, co zobaczą inni. Ja już nie widzę tego, czego mogłabym się spodziewać. Widzę odbicie obcej osoby, spoglądając spod maski, której nie mogę zdjąć.

Kiedy staję nago przed lustrem, tak jak teraz, widzę więcej. Mam coś, co można nazwać naszyjnikiem. Tworzą go koliste blizny, każda średnicy cygara, biegnące od jednej strony obojczyka do drugiej. Takie same schodzą w dół przez moje piersi, mostek i brzuch, kończąc się nad włosami łonowymi.

Blizny mają szerokość cygara, ponieważ są śladami po żarzącym się cygarze.

Gdyby się o tym wszystkim zapomniało, wyglądam całkiem nieźle. Jestem nieduża, mam metr pięćdziesiąt wzrostu. Nie jestem na pewno chuda, ale mam dobrą figurę. Mój mąż mawiał, że jestem bujna. Powtarzał nieraz, że ożenił się ze mną, pomijając już zalety mojego umysłu i duszy, bo spodobały mu się moje cycuszki wielkości ust i mój tyłeczek w kształcie serca. Mam też długie, gęste, ciemne, kręcone włosy sięgające niemal tegoż tyłeczka. Te włosy kochał także.

Jest mi trudno przyglądać się sobie i nie zwracać uwagi na te blizny. Patrzyłam na nie już ze sto, a może z tysiąc razy i ciągle spoglądając w lustro, nie widzę niczego poza nimi.

Są to ślady po ranach zadanych mi przez człowieka, który zabił mojego męża i córkę. I którego potem ja zabiłam.

Gdy o tym myślę, otwiera się we mnie i szybko rozszerza nagła pustka. Coś ogromnego, ciemnego, pozbawionego jakiegokolwiek czucia. Jakbym się zapadała w zdrętwiałą zmrożoną galaretkę owocową.

To dla mnie nic szczególnego. Już do tego przywykłam.

Takie jest teraz po prostu moje życie.

 

 

Przysypiam jeszcze nie więcej niż dziesięć minut i wiem, że już nie zasnę.

Pamiętam, jak obudziłam się parę miesięcy temu w środku nocy, tak jak teraz. Gdy zdarzy ci się obudzić o tej porze - pomiędzy wpół do czwartej a szóstą nad ranem - czujesz się, jak jedyna osoba żyjąca na kuli ziemskiej. Przyśnił mi się wtedy, jak zawsze, jeden z tych snów i wiedziałam już, że nie mam chęci próbować zasnąć znowu. Włożyłam T-shirt, jakieś spodnie od dresu, moje sfatygowane tenisówki i wypadłam z domu. Biegłam, biegłam, wciąż biegłam w tę noc, aż moje ciało pokryło się potem, który przemoczył ubranie i wypełnił tenisówki, lecz biegłam nadal jeszcze przez pewien czas. Mój oddech stał się szybki, czułam, że chłodne poranne powietrze kłuje mi płuca, ale mimo to nie przystanęłam nawet na chwilę. Biegłam coraz prędzej, pracując nogami i łokciami, biegłam tak szybko, jak mogłam, nie zważając na nic. Zatrzymałam się wreszcie przed jednym z tych ogólno spożywczych sklepów, od których roi się na Valley, hamując z trudem gwałtowny przypływ kwasu żołądkowego. Kilka innych porannych upiorów spojrzało na mnie, by szybko odwrócić oczy w inną stronę. Wytrzymałam ich wzrok, otwarłam usta, uderzyłam całym ciałem w drzwi wejściowe i wpadłam do sklepu.

- Paczkę papierosów - powiedziałam do właściciela, wciąż jeszcze łapiąc oddech.

- Jakie sobie pani życzy? - zapytał uprzejmie. Był pięćdziesięcioparoletnim mężczyzną i wyglądał na Hindusa.

Pytanie mnie zaskoczyło. Nie paliłam już od lat. Spojrzałam na rząd paczek leżących na półce i spostrzegłam niegdyś moje ulubione marlboro.

- Marlboro. Czerwone.

Podał mi paczkę i wybił cenę na kasie. W tym momencie zdałam sobie sprawę, że jestem w dresie i nie mam przy sobie żadnych pieniędzy. Powinnam się speszyć, ale ja poczułam złość.

- Zapomniałam wziąć torebkę - powiedziałam, wysuwając arogancko podbródek. Rzuciłam mu niejako wyzwanie, by nie dał mi papierosów lub mnie nie wyśmiał.

Patrzył na mnie przez chwilę. Sądzę, że pisarz mógłby to nazwać brzemienną pauzą. Potem jakby się odprężył.

- Biegła pani? - zapytał.

- Tak... uciekałam przed moim nieżyjącym mężem. To chyba lepsze niż się zabić, ha, ha!

Wyrzuciłam z siebie te słowa i własny głos zabrzmiał obco w moich uszach. Wydał mi się trochę za donośny, trochę zdławiony. Przypuszczam, że było w nim w tym momencie trochę szaleństwa. Ale on - choć bardzo pragnęłam, by tak się stało - nie obruszył się ani nie spojrzał na mnie z zakłopotaniem. Jego oczy nagle złagodniały. Nie było w nich litości, tylko zrozumienie.

- Moja żona umrzeć w Indiach. Na tydzień zanim my przyjechać do Ameryka. Pani weźmie papierosy, zapłaci następnym razem.

Stałam przez chwilę, patrząc na niego. Potem porwałam Marlboro i wybiegłam stamtąd najszybciej, jak mogłam, zanim łzy zaczęły mi spływać po policzkach. Ściskając kurczowo w dłoni papierosy, biegłam z płaczem do domu.

To miejsce jest dla mnie nie po drodze, ale ilekroć zachce mi się palić, idę właśnie tam.

Teraz siadam i gdy znalazłszy na nocnym stoliku paczkę papierosów, zapalam jednego, uśmiecham się lekko, myśląc o tym sprzedawcy. Sądzę, że jakąś cząstką siebie kocham tego zwykłego człowieka, tak jak pokochać można tylko kogoś obcego, kto okazuje ci dobroć tak doskonałą w chwili, gdy najbardziej jej potrzebujesz. To jest głębokie uczucie, ściśnięcie serca. I wiem, że nawet gdybym nigdy nie poznała jego nazwiska, będę go pamiętała aż do dnia, w którym umrę.

Zaciągam się mocno, z przyjemnością i patrzę na papieros, na jego wiśniowy koniuszek żarzący się w mroku mojej sypialni. Na tym właśnie, myślę, polega podstępność rzeczy przeklętych. Nie chodzi mi o uzależniającą moc nikotyny, chociaż jest ona wystarczająco zła. Ale o to, że papieros tak idealnie wpasowuje się w pewne sytuacje, że w pewnych momentach wydaje się niezbędny. O świcie przy dymiącej filiżance kawy. Albo w samotne noce w domu pełnym duchów. Wiem, że powinnam przestać palić, zanim nałóg znowu mną zawładnie, ale wiem też, że nie chcę przestać. Papierosy są teraz wszystkim, co mam - przypomnieniem dobroci i życzliwości, pociechą i źródłem siły, wszystkim jednocześnie.

Wydmuchuję dym i przyglądam się, jak jego kłąb wciągany w różnych miejscach pokoju przez drobne prądy powietrza unosi się, płynie, po czym znika. Jak życie, myślę. Życie to ulotny dym, po prostu i zwyczajnie oszukujemy się, że jest inaczej. To tylko jeden podmuch, po którym znikamy, pozostawiając po sobie jedynie ślad w postaci czyichś wspomnień.

Krztuszę się, bo nagle zaczynam się śmiać ubawiona tym skojarzeniem. Życie jest dymem, a ja mam na imię Smoky. Smoky Barrett. To jest naprawdę moje imię, bo moja mama uważała, że brzmi ono spokojnie*.

Na myśl o tym zaczynam chichotać w ciemności pustego domu, a jednocześnie zdaję sobie sprawę, jak szaleńczo brzmi, gdy ktoś się śmieje samotnie. To daje mi do myślenia na następne trzy lub cztery godziny. Chodzi o moje szaleństwo. Życie nie kończy się dzisiaj, jutro mimo wszystko będzie następny dzień. Dzień, w którym podejmę decyzję, czy wrócę do pracy w FBI, czy przyjdę do domu, włożę pistolet w usta i rozerwę swój mózg na strzępy.


2

 

 

- Masz jeszcze wciąż te same sny?

Jest to jeden z powodów, dla których ufam mojemu psychoanalitykowi. Nie bawi się ze mną w gierki umysłowe, nie krąży wokół tego, co istotne ani nie próbuje się podkradać i atakować z flanki. Zmierza wprost do sedna sprawy. Uderza bezpośrednio. Chociaż bardzo na niego narzekam i przeciwstawiam się uparcie zabawom zmierzającym do uzdrowienia mnie, takie postępowanie budzi mój szacunek.

Nazywa się Peter Hillstead i wyglądem zupełnie nie przypomina typowego ucznia Freuda. Jest niezwykle przystojny, ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ciemne włosy i ciało, które wzbudziło mój podziw i zdumienie,

Największe wrażenie jednak robią jego jaskrawoniebieskie oczy - jeszcze nigdy dotąd nie widziałam takich u żadnego bruneta. Mimo że wygląda j jak gwiazdor filmowy, nie potrafię sobie wyobrazić, by nasze wzajemne relacje mogły ulec jakiejś zmianie. Kiedy jesteś z nim, nie myślisz o seksie. Myślisz o sobie. Należy do nielicznych ludzi, którzy, gdy mają z kimś do czynienia, interesują się nim naprawdę. Nie masz, co do tego żadnych wątpliwości, kiedy przy nim jesteś. Kiedy mówisz do niego, wiesz, że jego myśli nie błądzą wokół innych spraw. Całą swoją uwagę skupia na tobie. Sprawia, że czujesz, iż poza tobą w jego niewielkim gabinecie nic nie ma znaczenia, liczysz się wyłącznie ty. I właśnie to, gdy o mnie chodzi w każdym razie, uniemożliwia zadurzenie się w tym terapeucie, choć niezły z niego kawał chłopa. Kiedy jesteś z nim, nie myślisz o nim jak o mężczyźnie, ale jak o czymś o wiele cenniejszym - lustrze własnej duszy.

- Te same trzy - odpowiadam.

- Który ci się śnił ostatniej nocy?

Czuję się skrępowana, zmieniam nieco pozycję. Wiem, że zauważył moje zmieszanie i zastanawiam się, co, jego zdaniem, to oznacza. Zawsze oddaję się kalkulacjom, nic na to nie poradzę.

- Ten, w którym Matt mnie całuje. Hillstead potakuje skinieniem głowy.

- Czy byłaś w stanie potem znowu zasnąć?

- Nie.

Patrzę na niego i nie dodaję nic więcej, podczas gdy on cierpliwie czeka. To nie jest jeden z tych dni, kiedy staram się z nim współpracować.

Doktor spogląda na mnie, ściskając podbródek palcami. Wygląda na to, że zastanawia się nad czymś jak człowiek, który znalazł się na skrzyżowaniu dróg i wie, że którąkolwiek z nich wybierze, nie będzie mógł nią już powrócić. Mija prawie minuta i dopiero wtedy przechyla się do tyłu i wzdycha, ściskając teraz grzbiet nosa.

- Smoky, czy wiedziałaś o tym, że wśród moich kolegów psychiatrów nie cieszę się najlepszą opinią?

Zaskakuje mnie zarówno to, co usłyszałam, jak i fakt, że powiedział mi o czymś takim.

- Och, nie. Nie wiedziałam.

Doktor się uśmiecha.

- To prawda, niektóre moje opinie na temat metod psychoanalizy są dosyć kontrowersyjne. Zwłaszcza to, że według mnie nauka nie radzi sobie z rozwiązywaniem problemów psychicznych.

Co, do diabła, powinnam teraz powiedzieć? Mój psychoanalityk oznajmia mi, że profesja, którą reprezentuje, nie dysponuje naukowymi rozwiązaniami problemów psychicznych. Nie może to napawać ufnością.

- Domyślam się, że to może nie być mile widziane - odpowiadam ostrożnie.

- Nie zrozum mnie źle. Nie twierdzę, że psychiatria nie zna żadnych rozwiązań tych problemów.

I to, jak sądzę, stanowi kolejny powód, dla którego darzę zaufaniem swojego lekarza. Jest niesłychanie bystry i przenikliwy, ma wręcz zdolność jasnowidzenia. Nie budzi to we mnie lęku, bo rozumiem doskonale - każdy obdarzony prawdziwym talentem przesłuchujący ma tę umiejętność. Potrafi przewidzieć, jak na jego słowa zareaguje druga osoba.

- Nie. Chcę powiedzieć tylko tyle: nauka jest nauką. Jest dokładna. Znajomość grawitacji podpowiada nam, że jeśli upuścimy cokolwiek, to coś zawsze spada. Dwa plus dwa zawsze daje cztery. Brak sprzeczności jest istotą wiedzy.

Myśląc o tym, kiwam potwierdzająco głową.

- A skoro tak, co czyni psychoanaliza? - Doktor Hillstead gestykuluje. - Jakie jest nasze podejście do problemów psychologicznych? To nie jest nauka. Przynajmniej jak dotąd nie. Nie osiągnęliśmy jeszcze stadium dwa plus dwa. Gdybyśmy tam dotarli, poradziłbym sobie z każdym przypadkiem, z którym zetknąłem się w tych ścianach. Wiedziałbym, że w razie depresji stosuję A, B, C i że to zawsze będzie skutkowało, zawsze się sprawdzi. Znalibyśmy prawa, które nie podlegają zmianom i to rzeczywiście byłaby nauka. - Uśmiecha się teraz, jest to cierpki uśmiech, być może nieco smutny. - Ale ja nie potrafię udzielić skutecznej pomocy wszystkim pacjentom. Nawet nie połowie. - Przez chwilę milczy, potem kręci głową. - Co ja robię? Co daje psychoanaliza? To nie jest wiedza. To jest zbiór metod i sposobów, których się próbuje, bo większość z nich sprawdziła się już przedtem kilkakrotnie, a skoro się sprawdziła więcej niż jeden raz, warto spróbować znowu. I tak to wygląda. U wielu moich rówieśników nie mam najlepszej reputacji.

Myślę o tym, co mi powiedział, podczas gdy on czeka.

- Sadzę, że wiem, dlaczego - mówię. - W niektórych komórkach Biura Federalnego przywiązuje się większą wagę do własnego wizerunku niż do osiąganych rezultatów. Podobnie jest chyba z tymi psychoanalitykami, którzy ciebie nie lubią.

Obdarza mnie znowu znużonym uśmiechem.

- Masz rację, co do pragmatycznej istoty sprawy, jak zawsze, Smoky. W każdym razie jak zawsze, kiedy chodzi o sprawy, które nie dotyczą ciebie samej.

Krzywię się wewnętrznie, gdy to słyszę. To jedna z ulubionych technik doktora Hillsteada - prowadząc zwyczajną, wydawałoby się, rozmowę, wykorzystuje ją jako zasłonę dla obnażających twoje wnętrze pocisków, którymi bombarduje cię jakby mimochodem. Takich jak ten wystrzelony przed chwilą w moim kierunku. Masz bystry, wnikliwy umysł, Smoky - powiedział - ale niestety nie posługujesz się nim do wyjaśniania własnych najważniejszych dla ciebie problemów. Auu, prawda boli.

- Ale jednak jestem tutaj, niezależnie od tego, co ktokolwiek sobie o mnie myśli. I jestem uważany za jednego z najbardziej godnych zaufania specjalistów, gdy w grę wchodzą przypadki z udziałem agentów FBI. Jak sądzisz, czemu tak się dzieje?

Znowu spogląda na mnie i czeka. Wiem, że zmierza w ten sposób do czegoś. Doktor Hillstead nigdy nie mówi w sposób chaotyczny, trudny do zrozumienia, więc zastanawiam się nad tym pytaniem.

- Jeśli musiałabym zgadywać, powiedziałabym, że dzieje się tak, ponieważ jesteś dobry. Dobry w moim fachu liczy się zawsze bardziej niż ten, który wygląda na dobrego.

Znowu ten uśmiech.

- To prawda, mam efekty. Nie obnoszę się z tym dookoła ani nie poklepuję się dumnie po ramieniu każdego wieczoru, zanim pójdę spać. Ale to prawda.

Wypowiada te słowa tak zwyczajnie, bez krzty arogancji, tonem znakomitego specjalisty. Rozumiem to. Tu nie chodzi o skromność. W sytuacji taktycznej, jeśli pytasz kogoś, czy jest dobry w strzelaniu, oczekujesz, że powie ci prawdę. Jeśli jest do dupy, chcesz to wiedzieć i ten ktoś chce także, żebyś o tym wiedział i nie liczył na niego. Pocisk zabija kłamcę równie szybko jak człowieka uczciwego. Musimy znać prawdę o słabości i sile, kiedy guma ma się zetknąć z drogą. Przytakuję, więc skinieniem głowy, a on mówi dalej.

- To właśnie ma przede wszystkim znaczenie w każdej organizacji militarnej: czy możesz osiągnąć cel. Dziwi cię pewnie, że uważam FBI za organizację militarną?

- Nie. U nas zawsze jest wojna.

- Wiesz, co stanowi kluczowy problem każdej militarnej organizacji? Zawsze?

Ogarnia mnie nagle zmęczenie, zniecierpliwienie.

- Nie wiem.

Doktor Hillstead spogląda na mnie z wyrzutem, z dezaprobatą.

- Zastanów się nad tym, zanim odpowiesz, Smoky. Proszę, nie lekceważ tego, co mówię.

Skarcona, zaczynam myśleć.

- Wydaje mi się - odpowiadam w końcu powoli - że... personel.

Wyciąga palec w moją stronę.

- Bingo. A teraz, dlaczego?

Odpowiedź pojawia się w moim umyśle nagle, tak jak to bywało, gdy prowadziłam konkretne śledztwo, kiedy o nim rozmyślałam.

- Powodem jest to, co widzimy.

- No tak, to jest część tego. Ja to nazywam: Widzieć-Robić-Tracić. To, co widzicie, to, co robicie i to, co tracicie. To jest triumwirat. - Wylicza te punkty na palcach. - Pracując w organach ochrony porządku publicznego, widzicie najgorsze rzeczy, do jakich zdolna jest ludzka istota. Robicie rzeczy, do których robienia nie powinien być zmuszony żaden człowiek - począwszy od zajmowania się gnijącymi szczątkami aż po zabijanie innych ludzi. I tracicie - albo coś niematerialnego, nieuchwytnego jak swego rodzaju niewinność i optymizm, albo coś realnego, jak na przykład partner czy... rodzina.

Obrzuca mnie spojrzeniem, którego nie mogę rozszyfrować.

- Do tego prowadzę. Jestem tutaj z powodu tego problemu i to właśnie ten problem uniemożliwia mi wykonywanie mojej roboty w taki sposób, w jaki powinna być wykonywana.

Teraz jestem zaskoczona i zaintrygowana. Daję mu wzrokiem sygnał, by mówił dalej, a on wzdycha. To westchnienie zdaje się wyrażać jego własne Widzę-Robię-Tracę i myślę teraz o innych ludziach, którzy siadają naprzeciw niego po drugiej stronie tego biurka, na tym samym krześle. O innych nieszczęściach, których wysłuchuje w tym gabinecie i które zabiera ze sobą do domu, gdy stąd wychodzi.

Patrząc na niego, próbuję sobie wyobrazić doktora Hillsteada siedzącego w domu. Znam podstawowe fakty, zebrałam o nim dość pobieżnie trochę informacji. Nigdy nie był żonaty, mieszka w piętrowym domu o pięciu sypialniach w Pasadenie. Jeździ sedanem audi, lubi szybką jazdę - to jest wskazówka odnosząca się do jakiejś cząstki jego osobowości. Ale wszystko to są zimne, nagie fakty...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin