McClure Ken - Zaraza.pdf

(1097 KB) Pobierz
152916666 UNPDF
Ken McClure
Zaraza
Pestilence
Przełożył: Władysław Masiulanis
Wydanie oryginalne: 1991
Wydanie polskie: 1995
152916666.001.png
Have you built your ship of death, O have you?
O build your ship of death, for you will need it. *
D.H. Lawrence,
The Ship of Death
* Czyś już zbudował swój statek śmierci, o czyś zbudował? O zbuduj swój statek śmierci, będziesz go
potrzebował.
1.
Z bochenkiem chleba w jednej ręce i kartonem mleka w drugiej, doktor James Saracen
wspinał się po schodach. Znalazłszy się na trzecim piętrze wsadził chleb pod lewe ramię,
uwolnioną prawą dłonią zaś sięgnął do kieszeni spodni w poszukiwaniu klucza. Kieszeń
okazała się pusta.
– Jasna cho... – mruknął. – Zawsze musi być na odwrót!
Przełożył bochenek pod prawe ramię, wydobył z lewej kieszeni klucz i otworzył drzwi,
odgarniając nimi jak śnieżnym pługiem stertę zgromadzonej na podłodze korespondencji.
Zatrzasnął drzwi nogą, odłożył chleb, mleko i zapalił światło w korytarzu. Zbierając listy
przeglądał je pobieżnie: zawiadomienie o wizycie inkasenta z elektrowni, reklama proszku do
prania, brązowa koperta z urzędu podatkowego, biała – rachunek za kartę kredytową... Zajmie
się wszystkim jutro, teraz nic go nie zmusi do zmiany planów. Była sobota, godzina
dwudziesta, a on zaplanował sobie na ten wieczór coś szczególnie atrakcyjnego: rozbierze się,
wskoczy do łóżka i będzie spał, spał... aż się wyśpi.
Obudził się po dwóch godzinach, ale bynajmniej nie z własnej woli. Po prostu rozpiszczał
się pager tkwiący w kieszeni jego marynarki.
– Niemożliwe... Ja chyba śnię... – zajęczał Saracen.
Mimo to wyplątał rękę z pościeli, żeby sięgnąć do stojącego na nocnej szafce telefonu.
Przeniósł aparat na krawędź łóżka i wykręcił numer szpitala.
– Szpital Ogólny Skelmore – usłyszał głos telefonistki.
– Doktor Saracen. Wywołaliście mnie...
– Jedną chwileczkę.
Saracen machinalnie drapał się w głowę, z trudem zwalczając pokusę ponownego
zagrzebania się w pościeli. Wreszcie połączono go z Oddziałem Przypadków Nagłych.
Rozpoznał głos dyżurnego lekarza-stażysty.
– James? Wiem, że to twoja pierwsza wolna noc od Bóg wie kiedy, i że masz za sobą
osiemnastogodzinny dyżur...
– Ale...? – przerwał mu Saracen.
– Jesteś nam potrzebny. Na obwodnicy za miastem był wypadek drogowy. Ktoś tam musi
pojechać. Odebraliśmy zgłoszenie od straży pożarnej.
– To dlaczego nie jedziesz?
– Jestem sam.
– Co?! – zawołał Saracen. – A gdzie Garten? Przecież ma dzisiaj dyżur!
– Wiesz jak to z nim jest. W ostatniej chwili wezwały go obowiązki towarzyskie i nasz
szefunio musiał, oczywiście... Powiedział: „Jestem absolutnie pewny, że sobie poradzisz”, i
że ma do mnie „pełne zaufanie”. Takie różne duperele. Po czym ulotnił się prędko.
– Zaraz tam będę. Pojadę naszą erką.
Przed wejściem do izby przyjęć czekał na Saracena przygotowany do akcji ambulans-
furgon marki Benford, biały, z odpowiednim oznakowaniem – ostatni nabytek szpitala w
Skelmore. Można go było nazwać bez mała szpitalem na kołach. Wyposażenie pojazdu
zaprojektowano z myślą o sytuacjach, w których szybka i skuteczna pomoc lekarska decyduje
o życiu lub śmierci pacjenta. Ambulans ufundował jeden z miejscowych bogaczy, którego syn
zmarł w wyniku wypadku drogowego.
Saracen zauważył, że ambulans ma już włączone wycieraczki, a kierowca siedzi na
miejscu gotów do drogi. Doktor zatrzymał swój wóz obok karetki i nim wgramolił się do
środka przez tylne drzwi, dał znak dozorcy przy bramie, żeby zaparkował jego samochód.
– Już się pan wyspał? – spytała Jill Rawlings, pielęgniarka, sprawdzająca właśnie
wyposażenie karetki.
Pytanie zadane było tonem gorzkiej ironii i Saracen nie musiał na nie odpowiadać.
Mocował się właśnie z białą kurtką, którą podała mu Jill. Ambulans ruszył. Torował sobie
drogę wyciem syreny, zwyczajem zapożyczonym ze scenerii ulic San Francisco i niezbyt
pasującym do małego miasta w środkowej Anglii. Saracen miał jeszcze ręce uwięzione z tyłu
w rękawach marynarki, kiedy ambulans szarpnął w prawo, unikając zderzenia z
wyjeżdżającym z bocznej uliczki samochodem. Doktor poleciał na ścianę furgonu, a jego
głowa o centymetr minęła stalową butlę z tlenem. Kierowca zerknął do tyłu.
– Przepraszam – powiedział ze skruchą.
Saracen chrząknął i szybko skończył się ubierać.
– Teraz wiemy kto jest kim – zauważyła Jill Rawlings. Obsługa karetki miała obowiązek
nosić w takich sytuacjach białe plastikowe kurtki naznaczone odblaskowym pasem z napisem:
Lekarz, Pielęgniarka, Sanitariusz, zgodnie z funkcją tego, kto nosił kurtkę.
– Kiedy byłam mała – mówiła Jill – zawsze miałam wrażenie, że jestem częścią swojego
ubrania.
– Ciekawa myśl – przyznał Saracen. – Są jakieś szczegóły o tym wypadku?
– Ciągnik siodłowy z naczepą i dwa osobowe.
Saracen skrzywił się.
– Zderzenie?
– Czołowe, a potem dobitka z tyłu.
Doktor gwizdnął cicho.
– Morfina?
– Jest.
– Narzędzia chirurgiczne?
– Gotowe.
Wyjechali z miasta. W otwartym terenie deszcz ze zdwojoną siłą atakował przednią szybę
samochodu. Na obwodnicy ambulans przyspieszył. Ze swojego miejsca w tyle wozu Saracen
nie widział mijanych pojazdów, tylko rozmazane plamy żółtego blasku. W oddali pojawiły się
niebieskie, migające światła – znak, że zbliżali się do miejsca wypadku. Były już tam dwa
wozy strażackie. Zainstalowane przez strażaków lampy łukowe oświetlały szosę. Nieco dalej
stały w poprzek jezdni trzy samochody policyjne.
Lampy sygnałowe słały w nocne niebo błękitne rozbłyski. Saracen wysiadł z ambulansu.
Musiał nisko pochylić głowę, żeby przeciwstawić się ulewie i gwałtownym podmuchom
wiatru. Dowódca strażaków podprowadził go do jednego z wozów policyjnych i tam, za tą
wątpliwą osłoną, zapoznał lekarza z sytuacją. Jego głos z trudem przebijał się przez warkot
potężnych generatorów.
– Pierwszy samochód, ford escort, wbił się przodem pod ciągnik. Dwie osoby siedzące z
przodu mają ucięte głowy. Na tylnym siedzeniu jest dziecko. Prawdopodobnie też martwe, ale
tego nie jesteśmy pewni na sto procent.
– A drugi samochód?
– Kierowca zabity. Kierownica zgniotła mu klatkę piersiową. Pasażerka, chyba żona, ma
przygniecione stopy. Moi chłopcy próbują ją wydobyć.
– Jest przytomna?
– Nie.
– Zajmie się nią siostra Rawlings. Ja spróbuję dostać się do tego dziecka – wykrzyczał
Saracen przez złożone w tubę dłonie.
Strażak energicznie skinął głową, dając do zrozumienia, że wszystko usłyszał. Ruchem
ręki nakazał Saracenowi iść za sobą. Klucząc wśród kabli i węży strażackich podeszli do
wysokiego przodu ciągnika, zdeformowanego teraz na podobieństwo potwornej paszczy z na
wpół połkniętym fordem.
– Najłatwiej będzie się tam dostać od przodu, z lewej strony... – przekrzykiwał hałas
strażak.
Saracen położył się na zimnym, mokrym asfalcie i wczołgał pod zderzak ciągnika.
Wyciągnął rękę i wziął podaną mu przez któregoś ze strażaków latarkę dużej mocy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin