Hogan James P - Operacja Proteusz.pdf
(
1339 KB
)
Pobierz
Hogan James P - Operacja Proteu
James P. Hogan
Operacja Proteusz
Przełożył
: GRZEGORZ WO NIAK
EMPIRE
Tytuł oryginału: THE PROTEUS OPERATION
Copyright © ą985 by James P. Hogan
For the Polish edition Copyright © ą994 by Oficyna Wydawnicza „Empire" Sp. z o.o.
ISBN 8ł-86ą26-02-7
Oficyna Wydawnicza „Empire" Sp. z o.o.
Warszawa ą994. Wydanie I
Skład w Zakładzie Poligraficznym „Kolonel'
Druk w Wojskowej Drukarni w £odzi
MICH ABLOWI ROBERTOWI
wspaniałemu towarzyszowi, który zjawił w połowie książki
— powieść tę dedykuję
PODZIęKOWANIA
Za współpracę i pomoc autor składa wyrazy wdzięczności:
Edwardowi Tellerowi, Eugene'owi Wignerowi i Isaacowi Asimovowi — za wyrażenie zgody na
„gościnny" występ na kartach tej książki.
Bibliotece imienia Franklina D. Roosevelta w Hyde Parku w Nowym Jorku— za zezwolenie
na przedruk listu Einsteina.
Robertowi Samuelsowi z Wydziału Chemii Georgia Institute of Technology.
Markowi Looperowi. Mike'owi Sklarowi i Bobowi Grossmanowi z Uniwersytetu Princeton.
Brentowi Warnerowi z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Stanowego w Ohio.
Steve'owi Fairchildowi z Moaning Cavern w Murphys w Kalifornii.
Lynxowi Crowe'owi z Berkeley w Kalifornii.
Charleyowi, Gary'emu i Rickowi z księgarni Charleya w Sonorze w Kalifornii.
Ralphowi Newmanowi i Jackowi Cassinetto z Sonory w Kalifornii.
Dorothy Alkire z Manteci w Kalifornii.
Dickowi Hastingsowi i zespołowi Biblioteki Tuolumne w Sonorze w Kalifornii.
US Navy z bazy na Treasure Island w San Francisco.
US Air Force z bazy Langley w Wirginii.
I, oczywiście, Jackie.
PROTEUSZ
Starzec Morski z greckiej mitologii znał przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, miał dar
wieszczenia i przeobrażania się.
Chcąc otrzymać jego przepowiednię, trzeba było go schwytać w czasie snu i przytrzymać, aż
wróci do własnej postaci... co dziwnie przypomina zjawisko zaniku funkcji falowej, znane
mechanice kwantowej.
PROLOG
Była niedziela, 24 listopada ą974 roku. Wybrzeża Wirginii spowijał posępny świt. Krople
deszczu opadały z brzemiennych chmur skrywających niebo. Niecierpliwe mewy muskały
bielą fale oceanu wzburzonego i ciemnego jak ołów. Pienisty pas zoranego morza, ciągnący
się prostą linią od mgieł przysłaniających horyzont na wschodzie, wskazywał drogę przebytą
przez USS Narwahl — szturmowy okręt podwodny o napędzie nuklearnym — który zmierzał
do macierzystej bazy w Norfolk, widocznej już na horyzoncie. Nad okrętem unosiło się leniwie
stado mew, towarzysząc jednostce na ostatnich milach rejsu i przepełniając otoczenie
krzykliwym jazgotem. Złowieszcza czerń kadłuba okrętu, brudnawa biel mew i grzywaczy —
wszystko jawiło się barwami rozmokłej szarości.
Szarość bardzo do tego wszystkiego pasuje — pomyślał komandor Gerald Bowden. Obok
niego, na mostku Narwahla, na szczycie ponad sześciometrowej nadbudówki, która na
kształt żagla wznosiła się nad kadłubem, dyżurowali jeszcze: pierwszy oficer nawigacyjny i
sygnalista. ¯ywe barwy przystoją dzieciom i kwiatom, kojarzą się ze słonecznymi porankami i
wiosną, kiedy wszystko zaczyna się na nowo. Natomiast zwłoki nie mają koloru, chorzy mają
cerę jak popiół, wyczerpani są bladzi z wysiłku. Jak siła i życie — również kolory znikały z
rzeczy i zjawisk dobiegających swego kresu, a więc świat, dla którego już nie było
przyszłości, także powinien jawić się niczym bezbarwna przestrzeń.
Nie miał przyszłości wolny świat Zachodu, a właściwie^Gesztka, która zeń pozostała, chyba
że nastąpi jakiś cud. On^J^^isandor Bowden — ślubował tego świata bronić. Ostatnie
japcMskl^ prowokacje na Pacyfiku pozwalały przypuszczać, że właśniejsz^kuje się
spodziewana od dawna operacja na Hawajach, obliczoite^na
strategiczne odizolowanie Australii. Wykluczone było, aby tym razem Stany Zjednoczone
pokornie przystały na akt jawnej agresji, jak zdarzyło się pięć lat wcześniej, gdy imperialna
Japonia zajęła Filipiny. Wojna zaś oznaczała, że trzeba będzie rzucić wyzwanie całej potędze
nazistowskiej Europy i jej azjatyckim i afrykańskim koloniom. Faszystowskie państwa Ameryki
Południowej bez wątpienia również przystąpią do akcji, licząc na udział w podziale łupów. Nie
mogło być też wątpliwości co do ostatecznego rezultatu starcia z wszechpotężnym
przeciwnikiem. Niemniej jednak Ameryka i garstka pozostałych jeszcze sojuszników
zdecydowani byli walczyć, jeśli zajdzie taka konieczność. Prezydent John F. Kennedy
wyrażał powszechne uczucia zapowiadając, że nie pójdzie już na „jakiekolwiek dalsze
ustępstwa".
Bowden oderwał oczy od wejścia do portu i przeniósł wzrok na czwartą postać na mostku.
Rosyjska futrzana czapka z opuszczonymi nausznikami, chroniącymi od wiatru i zimna, i
kombinezon spadochroniarza, narzucony na podniszczony mundur polowy wojsk lądowych,
wyraźnie odbijały od marynarskich granatów oficerów USS Narwahl. Strój skompletowano z
resztek zalegających magazyny okrętu i kapitan Harry Ferracini, z Oddziałów Specjalnych Sił
Zbrojnych, nosił go od chwili, gdy przybywszy na pokład Narwahla, zrzucił z siebie łachy
robotnika. Zaokrętowanie nastąpiło kilka dni wcześniej, w rejonie wybrzeża południowo-
zachodniej Anglii. Kapitana, jego czterech ludzi i grupę cywilów podjęto z łodzi rybackiej.
Bowden nie wiedział, na czym polegała misja kapitana, kim byli cywile i w jakim celu
sprowadza się ich do Stanów, lecz wiedział, że o takie sprawy nie powinno się pytać. Ale
oczywiste było, że przynajmniej dla pewnych oddziałów wojsk Stanów Zjednoczonych wojna
przeciwko III Rzeszy i jej wasalom już się rozpoczęła.
Ferracini był mężczyzną przystojnym, proporcjonalnie zbudowanym, o wyraźnych, ciągle
jeszcze młodzieńczych rysach. Miał gładką skórę i delikatne usta, a cerę ciemną. Jego oczy
były duże, brązowe i zatroskane, jakby zgodne z treścią imienia, które nosił. Słowo harry
oznacza przecież udręczenie. Jeśli jednak targały nim jakieś obawy związane z upadkiem
demokratycznego świata, z losem narodu, to nic w jego postawie o tym nie świadczyło.
Uważnie patrzył na niewyraźne jeszcze zarysy Norfolku, nie pomijał niczego, przenosił wzrok
z jednego szczegółu na drugi, z pozorną niedbałością, jak ktoś nawykły do zachowania, które
nie może wzbudzać podejrzeń. Bowden przypuszczał, że kapitan dobiega trzydziestki, choć
aura powagi, jaką Ferracini tworzył wokół siebie, i nieskora do uśmiechu twarz były raczej
charakterystyczne dla kogoś starszego, kto doświadczył cynizmu podczas lekcji życia.
ą0
Rzeczywiście profesja, którą uprawiał Ferracini, nauczyła go ostrożności i dyskrecji, sprawiła,
że stał się małomówny. A jednak w toku paru krótkich rozmów Bowden odkrył, że jest w
postawie tego młodego żołnierza coś, co wykracza poza zawodowe nawyki, jakaś
emocjonalna przepaść, która jego i jemu podobnych miała izolować od świata osobistych
doznać i zwykłych ludzkich uczuć. A może w ten sposób odcinali się tylko od tego świata,
który już nic nie znaczył i nigdzie nie zmierzał — zastanawiał się Bowden. Może to sposób, w
jaki reaguje całe pokolenie, instynktownie chroniąc się przed nieuniknionym, a więc przed
tym, że przyszłości już nie ma?
„Witamy Narwahla w domu" — Melvin Warner, oficer nawigacyjny głośno odczytał świetlny
sygnał nadawany z posterunku kapitanatu portu na skraju zewnętrznego falochronu. „Pilot już
w drodze. Przykro nam, że pogoda jest podła".
— Wcześnie się obudzili — powiedział Bowden. — Albo oczekują kogoś ważnego, albo
wojna już wybuchła. — Obrócił się w stronę sygnalisty. — Nadaj odpowiedź: Dziękujemy,
gratulujemy szybkości działania. Pogoda mimo wszystko lepsza tu niż trzysta metrów pod
powierzchnią.
— Motorówka z prawej burty — zameldował Warner, jak tylko sygnalista zaczął nadawać.
Gestem ręki wskazał na smukłą sylwetę okrętu zakotwiczonego w awanporcie. — Jeden z
wielkich lotniskowców, Gerry. Chyba Constellation.
— Zredukować prędkość, otworzyć luki dziobowe, przygotować się do przyjęcia pilota —
rzekł Bowden. Zwrócił się do Ferraciniego, podczas gdy Warner powtarzał komendę i
wydawał stosowne rozkazy załodze. — Pan i pańscy ludzie, kapitanie, zejdziecie na ląd
pierwsi. Wysadzimy was tak szybko, jak tylko się da.
Ferracini potaknął.
Byli jeszcze w połowie Atlantyku, gdy z nadajnika marynarki wojennej w Connecticut,
pracującego na skrajnie długich falach, a więc takich, które mogą odbierać okręty podwodne
w zanurzeniu, przekazano im depeszę informującą, że kapitan Ferracini oraz sierżant
Cassidy mają się pilnie zameldować i że natychmiast po przybyciu do portu otrzymają
następne rozkazy.
— Nie oszczędzają was — skomentował Bowden. — ¯ałuję, że opuścicie nas tak szybko.
Mam nadzieję, że nie zawsze tak się dzieje.
— Nie za każdym razem — odparł Ferracini.
— A już zaczęliśmy się poznawać nawzajem.
— No cóż, tak czasami bywa.
Bowden obserwował młodego oficera jeszcze przez chwilę, po czym
ąą
z westchnieniem i ledwo widocznym wzruszeniem ramion zrezygnował z dalszych prób
nawiązania rozmowy.
— Okay, za kilka minut będzimy cumować. Powinien pan teraz zejść na dół i dołączyć do
pozostałych w mesie oficerskiej. — Wyciągnął rękę na pożegnanie. — Miło było gościć pana
na pokładzie, kapitanie. Cieszę się, że mogliśmy pomóc i życzę powodzenia na przyszłość,
bez względu na to, co tam dla pana wymyślili.
— Dziękuję, komandorze — odparł Ferracini zgoła oficjalnie. Uścisnął rękę Bowdena, a
następnie Warnera. — Moi ludzie prosili, aby wyrazić wdzięczność za okazaną im
gościnność. Chciałbym dołączyć także moje osobiste podziękowania.
Bowden uśmiechnął się i, miast odpowiedzieć, skłonił głowę. Ferracini opuścił mostek i przez
luk w kiosku zaczął schodzić do wnętrza okrętu.
Z przedziału znajdującego się tuż pod kioskiem Ferracini przeszedł przez następny luk do
pomieszczenia mieszczącego się już w wewnętrznym kadłubie okrętu, a potem przez jeszcze
jeden luk i kolejny trap, w dół do przedziału dowodzenia wypełnionego wskaźnikami,
pulpitami kontrolnymi i urządzeniami, z których większość stanowiła dlań niewiadomą. Przy
stanowiskach manewrowych, po obu stronach przedziału dowodzenia, i z tyłu za podwójnym
peryskopem i stołem nawigacyjnym, uwijali się członkowie załogi. Po lewej stronie stały dwa
skórzane fotele otoczone instrumentami na podobieństwo kabiny pilota w samolocie.
Kojarzyły się bardziej ze stanowiskiem kierowania lotami na lotniskowcu niż z miejscem, z
którego steruje się okrętem podwodnym. Oba fotele wyposażone były w pasy
bezpieczeństwa, co świadczyło o zdolności manewrowej Narwahla. Sterowanie szybkimi
okrętami podwodnymi, takimi jak Narwahl, bardziej przypomina manewrowanie w powietrzu
aniżeli żeglugę w tradycyjnym pojęciu.
W dalszej drodze przez zakamarki okrętu Ferraciniemu towarzyszył pierwszy oficer —
zastępca Bowdena — i kilku marynarzy. Kierowali się ku dziobowi, idąc korytarzem między
kajutą dowódcy a pomieszczeniem dla chorych, aż do mesy, w której zakwaterowano
pasażerów na czas rejsu. Cassidy z dwoma żołnierzami — Yorkoffem i Breugo-tem —
kończyli pakowanie sprzętu i pomagali ośmiu cywilom, którzy przybyli wspólnie z nimi z
Anglii. Na obliczach kilku z nich malował się wyraz zmęczenia i przebytych trudów, choć po
czterech dniach wypoczynku, stosownej opieki lekarskiej, a nade wszystko bogatej diety
okrętowej, twarze ich zaczynały nabierać rumieńców.
— Już kończymy, Harry — powiedział Cassidy, dopinając ostatni z plecaków, które pakował.
— Jak się sprawy mają na zewnątrz? Dopływamy?
ą2
— Wchodzimy do portu. Właśnie przyjmują pilota na pokład — odparł Ferracini.
— A jak wygląda ukochana ojczyzna?
— Mokro, zimno i wietrznie. Wszyscy gotowi?
— Tak jest.
Mikę Cassidy — przydomek „Kowboj" — był wysokim, chudym mężczyzną. Nosił się
nonszalancko, co wielu wprowadzało w błąd. Miał jasne niebieskie oczy, grube blond włosy i
postrzępione wąsy. ¯ołnierzy oddziałów służb specjalnych szkolono do działań parami, i już
od z górą trzech lat Cassidy pracował z Ferracinim. Pod względem temperamentu i
charakteru, a więc cech wyróżnianych przez psychologów, stanowili bardzo niespójną parę,
ale obaj uparcie odmawiali pracy z kim innym.
Marynarze wynieśli sprzęt. Ferracini przyglądał się ludziom zgromadzonym w mesie. Nie było
wątpliwości, że po raz ostatni spotykają się w tym zespole. Podróż dobiegła końca w chwili,
gdy po czterech wspólnych dniach w ciasnych pomieszczeniach okrętu właśnie się zaczynali
poznawać. Wkrótce każdy z nich zostanie odprawiony w swoją drogę. Jak to w życiu — nic
stałego, nic trwałego, nic takiego, gdzie można by zapuścić korzenie. Ferracini poczuł się
zmęczony ową ciągłą pustką.
Dwaj naukowcy, Mitchell i Frazer, w dalszym ciągu odziani byli w uszyte ręką amatora
mundury Oddziału Służby Więziennej Brytyjskiej Policji Bezpieczeństwa, czyli angielskich
oddziałów SS utworzonych spośród miejscowych. Dzięki tym właśnie mundurom udało im się
zbiec z obozu koncentracyjnego w Dartmoor. Wcześniej jeszcze Mitchell — chemik,
specjalista od korozji w warunkach wysokich temperatur — został przymusowo wyznaczony
do udziału w pracach badawczych związanych z pierwszą niemiecką wyprawą na Księżyc w
roku ą968. Frazer zajmował się bewładnościowymi systemami sterowania komputerowego,
gdy Berlin nakazał jego aresztowanie pod zarzutem wykroczeń przeciwko ideologii.
Smithgreen — z całą pewnością nie było to jego prawdziwe nazwisko — był ¯ydem
węgierskiego pochodzenia, matematykiem. W nieprawdopodobny sposób udawało mu się
uniknąć aresztowania przez całe lata, które upłynęły od kapitulacji Anglii przed Niemcami na
początku ą94ą roku. Maliknin był zbiegłym rosyjskim więźniem-robot-nikiem, który pracował
przy niemieckich wyrzutniach ICBM — mię-dzykontynentalnych rakiet balistycznych — w
północnej Syberii. Pear-ce—też zapewne pseudonim — uczynił wszystko, aby uniknąć
zagłady, jaką w latach sześćdziesiątych zgotowano ludności murzyńskiej w Afryce.
Wyprostował i utlenił kędzierzawą czuprynę, rozjaśnił skórę na rękach i twarzy.
ął
Była wśród nich także kobieta. Nosiła imię Ada. Siedziała teraz bezwolna na krześle na
końca stołu w mesie i wpatrywała się pustym wzrokiem w grodź, co zresztą czyniła przez całą
podróż. Anglia co prawda skapitulowała w ą94ą roku, ale Ada nigdy się nie poddała. Przez
ponad trzydzieści lat prowadziła jednoosobową wojnę przeciwko nazistom. W ą94ą roku była
młodą nauczycielką w Liverpoolu i zapamiętała, jak jej męża, ojca i dwóch braci wzięto jako
przymusowych robotników i deportowano na Kontynent. ślad po nich zaginął i zemsta stała
się jedynym celem jej życia. Zeszła do podziemia, posługiwała się fałszywymi papierami,
udawała z tuzin różnych postaci i występowała pod różnymi nazwiskami. Powiada się, że
uśmierciła stu sześćdziesięciu trzech nazistów, włączając w to gubernatora Rzeszy, trzech
komisarzy dystryktów, szefów Gestapo w dwóch miastach i licznych brytyjskich kolaborantów
zasiadających we władzach lokalnych. Wielokrotnie ją więziono, przesłuchiwano, bito i
torturowano. Sześciokrotnie skazywano ją na śmierć. Cztery razy udało jej się zbiec przed
egzekucją, dwa razy natomiast ocalała, gdyż wzięto ją za nieżywą. Dziś zaś, mając
pięćdziesiąt parę lat, odczuwała wyłącznie pustkę — w sobie i wokół siebie. Lata nienawiści,
walki i cierpień -wypaliły ją do cna. Blizny na prawej dłoni, zniszczone tkanki w miejscu, gdzie
znajdowały się kiedyś paznokcie, były świadectwem losu, jaki ją spotkał. Jej walka dobiegła
już kresu, ale wiadomości, które miała do zakomunikowania, mogły być bezcenne.
Na koniec Ferracini spojrzał na młodego mężczyznę z wąsami i towarzyszącą mu blondynkę.
Wiedziano o nich tylko tyle, że mieli imiona Polo i Candy. Oboje byli amerykańskimi agentami
i wracali obecnie po wykonaniu zadania. Ferracini nie miał pojęcia, na czym owo zadanie
polegało, i tak właśnie powinno być, jeśli chodzi o sprawy tego typu.
Kadłub zawibrował, gdy wyłączano silniki, i po chwili zapanowała cisza. Nikt z zebranych nie
okazywał zbędnych sentymentów i nikt nikogo nie zapewniał o wiecznej pamięci i trwałych
więzach przyjaźni. Podziękowano sobie krótko i pożegnano się. Ferracini i Yorkoff
poprowadzili całą grupę korytarzem do zejścia na niższy pokład. Następnie skierowali się ku
dziobowi, w stronę przedziału torpedowego, gdzie już otwarto główny luk prowadzący na
zewnątrz. Jeszcze tylko pożegnali się z oficerami pełniącymi służbę przy trapie, wspięli się na
górę i wydostali na wąski zewnętrzny pokład okrętu, nad którym rozpostarto już osłonę z
brezentu. Ferracini od razu skierował się do trapu, dołączając do marynarzy, którzy
wyładowywali sprzęt. Yorkoff zatrzymał się przy luku, żeby pomóc pasażerom i dopilnować,
aby posuwali się z należytą ostrożnością po wilgotnej stali poszycia okrętu. Cassidy i Breugot
zamykali orszak.
ą4
Po zejściu na ląd Ferracini zobaczył najpierw wojskowy autobus i porucznika marynarki, który
oczekiwał na pasażerów, a następnie dostrzegł oliwkowego forda z wojskową rejestracją.
Stał zaparkowany jakieś kilkanaście metrów dalej. Za kierownicą siedział kierowca w
mundurze, a z tyłu, w kabinie pasażerskiej, zauważył jakąś niewyraźną postać. Choć przez
zawilgocone od deszczu szyby nie można było rozpoznać, kto jest owym pasażerem, to
jednak okrągła jak księżyc twarz i przekrzywiony, pognieciony kapelusz nie budziły
wątpliwości. Mógł to być tylko Winslade. I nie miał znaczenia fakt, że na samochodzie
powiewał generalski proporczyk, choć Winslade był cywilem. Ferracini wcale nie był
zaskoczony. — To typowe dla Winslade'a i właściwie powinienem spodziewać się takiego
powitania — pomyślał. Nie zdarzało się bowiem, żeby kogoś wyznaczano do następnego
zadania przed oficjalnym i formalnym zakończeniem poprzedniej misji. Ale właśnie wszędzie
tam, gdzie rzeczy i sprawy miały się nieregulaminowo, zwykle pojawiał się Winslade.
Porucznik, który czekał przy autobusie, nie miał upoważnienia do przyjęcia dokumentów
dotyczących cywilnych pasażerów. Polecono mu tylko przewieźć całą grupę na lotnisko,
gdzie już czekały samoloty, którymi mieli dotrzeć do celu. I właśnie na lotnisku oczekiwały
kompetentne władze, które formalnie miały się zająć cywilami.
— Sprawdzę, co się tu dzieje — powiedział Ferracini Cassi-dy'emu — a ty musisz pojechać
na lotnisko załatwić formalności, a później zabierzemy cię stamtąd.
Cassidy skinął głową na potwierdzenie.
— Byłoby głupio, gdyby ich wszystkich odesłano tylko dlatego, że nie dopilnowaliśmy
papierków.
— A wy zabierzcie się z Cassidym — Ferracini zwrócił się do Yorkoffa i Breugota — na
lotnisku złapiecie jakieś połączenie do bazy.
Pożegnali się z Ferracinim i wsiedli do autobusu razem z grupą cywilów. Ostatni wsiadł
porucznik marynarki i autobus ruszył. Ferracini obejrzał się. Z mostka Narwahla spoglądał
nań komandor Bowden, dając znak dłonią na pożegnanie, Ferracini odpowiedział tym samym
gestem, następnie zarzucił na ramię swój worek z rzeczami i ruszył przez nabrzeże w
kierunku forda.
Kierowca, który oczekiwał przed samochodem, umieścił worek w bagażniku. Winslade
otworzył drzwi, Ferracini ro^MHfsi^ wygodnie na siedzeniu pasażerskim i przymknął ocz^-
ćhłonąjCzapach skórzanej tapicerki, otaczającego go luksusu i $fepła, od czego odzwyczaił
się w czasie zamorskiej misji. ?;•'•': V;;
— Rozumiem, że jeszcze musimy zabrać Cass$dył.egO — powiedział
ą5
Winslade, starannie, jak zwykle, artykułując słowa. — Zabieramy go z lotniska? — zapytał,
gdy kierowca uruchamiał silnik.
Ferracini potaknął skinieniem głowy i, nie otwierając oczu, dodał:
— Ma do załatwienia jakieś papierkowe sprawy na lotnisku.
— Na lotnisko — polecił Winslade głośno. Samochód ruszył. — A więc, Harry, jak było tym
razem? — zapytał po chwili.
— Myślę, że w porządku. Wszystko poszło według planu. Dotarliśmy do nich i przywieźliśmy.
— Wszystkich? Naliczyłem tylko ośmiu.
— Trójka, która miała dotrzeć przez Londyn, nie zjawiła się. Nie wiemy, co się stało. Pluto
jest zdania, że w Londynie musiała nastąpić jakaś wsypa.
— Hmmm... to niedobrze. — Winslade milczał przez chwilę, analizując wiadomość. — Czy
znaczy to, że Pluto został zdekonspi-rowany?
— Prawdopodobnie. Zamyka na wszelki wypadek placówkę w Londynie i przenosi się do
Bristolu, gdzie zacznie do początku. Być może nastąpi to w ciągu miesiąca.
— Rozumiem. A nasz drogi przyjaciel Obergruppenfuhrer Frichter? Jak mu się teraz
powodzi?
— No cóż, nie będzie już wieszał zakładników.
— Co za nieszczęście.
Ferracini otworzył oczy, poprawił się na siedzeniu i zsunął czapkę z czoła.
— Słuchaj, Claud, o co właściwie chodzi? — zapytał. — Jest przecież ustalony tryb
postępowania podczas załatwiania kończących się operacji. Skąd więc twoja obecność tutaj i
gdzie właściwie jedziemy?
W głosie Winslade'a nie było żadnej wskazówki.
— Przyjechałem po ciebie, bo byłem zwyczajnie ciekawy. Regulaminowy raport złożysz
później, w normalnym trybie. Tymczasem są pilniejsze sprawy, którymi trzeba się zająć i
właśnie jedziemy w stosowne miejsce.
Ferracini czekał, że może jeszcze coś usłyszy, ale Winslade milczał.
— Okay, rozumiem, a gdzie?
— No cóż, najpierw na lotnisko. Stamtąd polecimy do Nowego Meksyku.
Plik z chomika:
ssaaggaa
Inne pliki z tego folderu:
Hogan James P. - Najazd z przeszlosci.pdf
(1413 KB)
Hogan James P - Operacja Proteusz.pdf
(1339 KB)
Hogan James P - Giganci T 3 - Gwiazda gigantow.pdf
(1032 KB)
Hogan James P - Giganci T 2 - Powrot gigantow.pdf
(737 KB)
Hogan James P - Giganci T 1 - Gwiezdne dziedzictwo.pdf
(774 KB)
Inne foldery tego chomika:
Haasler Robert
Haggard Henry R
Haidan Tom
Hailey Arthur
Haith Gary
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin