Higgins Jack - Orzeł wyladował.pdf

(1196 KB) Pobierz
Higgins Jack - Orzel wyladowal
JACK HIGGINS
Orzeł wylądował
SCAN-dal
 
Rozdział I
Kiedy wchodziłem przez bramę, ktoś kopał grób w rogu cmentarza. Utkwiło
mi to w pamięci, bo stanowiło jakby zapowiedź prawie wszystkich późniejszych
wydarzeń.
Gdy szedłem w tamtą stronę, klucząc między nagrobkami i podnosząc
kołnierz trencza dla ochrony przed zacinającym deszczem, z buków rosnących pod
zachodnią ścianą kościoła poderwało się z gniewnym krakaniem pięć czy sześć
gawronów, wyglądających jak czarne gałgany.
Człowiek, który kopał dół, mówił coś do siebie półgłosem. Nie można było
zrozumieć słów. Obszedłem świeżo usypany kopiec, unikając wyrzucanej łopatą
ziemi, i zajrzałem do środka.
- Fatalna pogoda na taką robotę.
Podniósł wzrok, opierając się na łopacie. Był to bardzo stary człowiek w
szmacianej czapce i zniszczonej, zabłoconej marynarce, z przewiązanym na
ramionach workiem. Miał zapadnięte, wychudłe, pokryte siwym zarostem policzki i
wilgotne, zupełnie pozbawione wyrazu oczy.
- Pada - dodałem, próbując nawiązać rozmowę.
Okazał coś w rodzaju zrozumienia. Spojrzał na zachmurzone niebo i podrapał
się po brodzie.
- Po mojemu będzie jeszcze gorzej, zanim się wypogodzi.
- Nie ułatwia to panu pracy - stwierdziłem. Na dnie dołu było co najmniej
sześć cali wody.
Pogmerał łopatą w drugim końcu mogiły. Ziemia zapadła się, jakby coś
zmurszałego rozsypało się w proch.
- Nie jest tak źle. W przeszłości na tym cmentarzysku pochowano już tylu, że
teraz nie grzebie się nikogo w ziemi, ino w ludzkich szczątkach.
Roześmiał się, odsłaniając bezzębne dziąsła, a potem się schylił, poszperał w
ziemi pod nogami i podniósł kość ludzkiego palca. - Widzi pan? Fascynacja życiem, z
całą jego nieskończoną różnorodnością, ma granice nawet dla zawodowego pisarza,
zdecydowałem więc, że pora zmienić temat.
- O ile się nie mylę, to kościół katolicki?
- Tu są sami katolicy - odparł. - Zawsze tak było.
- Więc może zdoła mi pan pomóc. Szukam pewnego grobu, a może nawet
 
pomnika w środku kościoła. Niejaki Gascoigne. Charles Gascoigne. Kapitan
marynarki.
- Nigdy o nim nie słyszałem - stwierdził. - A jestem tu kościelnym
czterdzieści jeden lat. Kiedy go pochowano?
- Około roku tysiąc sześćset osiemdziesiątego piątego. Wyraz jego twarzy nie
zmienił się.
- A, to jeszcze przede mną - odpowiedział z niezmąconym spokojem. - Może
ojciec Yereker będzie coś wiedział.
- Znajdę go w kościele?
- Tak, albo na plebanii. To za drzewami, po drugiej stronie muru. W tej
właśnie chwili siedzące na bukach nad naszymi głowami stado gawronów z
niewiadomego powodu zerwało się do lotu. Dziesiątki ptaków kołowało w padającym
deszczu, wypełniając powietrze jazgotem. Starzec spojrzał w górę i cisnął znalezioną
kość w kierunku gałęzi. A potem powiedział coś bardzo dziwnego.
- Hałaśliwe kanalie! - zawołał. - Wracajcie do Leningradu! Miałem właśnie
odejść, ale przystanąłem zaintrygowany.
- Do Leningradu? - zapytałem. - Dlaczego pan tak mówi?
- Właśnie stamtąd przylatują. Szpaki też. Obrączkują je w Leningradzie, a w
październiku pojawiają się tutaj. Tam w zimie marzną.
- Naprawdę? - spytałem.
Ożywił się wyraźnie, wyjął zza ucha połówkę papierosa i wetknął do ust.
- W zimie tam takie mrozy, że człowiekowi odpadają jaja. W czasie wojny w
Leningradzie zginęło wielu Niemców. Wcale ich nie zastrzelili, nic z tych rzeczy.
Zwyczajnie zamarzli na śmierć.
Słuchałem zafascynowany.
- Skąd pan to wszystko wie? - zapytałem.
- O ptakach? - odparł i nagle całkowicie się zmienił, a jego twarz nabrała
szelmowskiego wyrazu. - No, od Wernera. Wiedział o nich wszystko.
- Kim był Werner?
- Werner? - Zamrugał parę razy powiekami, a jego spojrzenie stało się znów
bezmyślne, choć równie dobrze mógł tylko udawać. - Z tego Wernera był dobry
chłopak. Nie powinni byli tak się z nim obejść.
Pochylił się nad łopatą i zaczął znowu kopać, całkowicie ignorując moją
obecność. Stałem jeszcze przez chwilę, było jednak oczywiste, że nic więcej nie
 
powie, niechętnie więc - gdyż zanosiło się na ciekawą historię - odwróciłem się i
poszedłem między nagrobkami w stronę głównej bramy.
Zatrzymałem się w kruchcie kościoła. Na ścianie była tablica oprawiona w
ciemne drewno, z wyblakłymi złoconymi literami. Napis u góry głosił: Kościół
Najświętszej Marii Panny i Wszystkich Świętych w Studley Constable, poniżej
podano godziny mszy i spowiedzi. A u dołu można było przeczytać: ojciec Philip
Yereker, S. J.
Bardzo stare dębowe drzwi trzymały się na żelaznych sztabach i zaopatrzone
były w zasuwy. Klamka z brązu miała kształt głowy lwa z ogromnym pierścieniem w
paszczy. Aby dostać się do środka, należało ten pierścień przekręcić. Drzwi
otworzyły się, skrzypiąc tajemniczo.
Spodziewałem się mrocznego i ponurego wnętrza, tymczasem zobaczyłem coś
w rodzaju małej średniowiecznej katedry, pełnej światła i zaskakująco przestronnej.
Nawa miała przepiękne arkady, a ogromne normandzkie kolumny wznosiły się ku
wspaniałemu sufitowi z drewna, bogato zdobionemu płaskorzeźbami, które
przedstawiały ludzkie i zwierzęce postaci i zachowały się w zadziwiająco dobrym
stanie. Rząd okrągłych okien po obu stronach głównej nawy na wysokości dachu
sprawiał, że do wnętrza wpadało tak zaskakująco dużo światła.
W kościele stała piękna, kamienna chrzcielnica, a na ścianie obok niej
wymieniono na tablicy nazwiska wszystkich księży, którzy służyli w nim Bogu na
przestrzeni lat. Listę rozpoczynał niejaki Rafę de Courcey pod datą 1132 rok, a
kończył Yereker, sprawujący swój urząd od 1943 roku.
Dalej znajdowała się niewielka, ciemna kaplica. Płomyki świec migotały
przed wizerunkiem Najświętszej Marii Panny, który w półmroku wydawał się
zawieszony w powietrzu. Minąłem go i poszedłem między ławkami przez środek
kościoła. Było bardzo cicho. Rubinowe światło znaczyło obecność Najświętszego
Sakramentu, wysoko nad ołtarzem wisiała XV- wieczna figura ukrzyżowanego
Chrystusa, a w okna u góry bębnił deszcz.
Usłyszałem za sobą szuranie butów po kamiennej posadzce i czyjś chłodny,
stanowczy głos:
- Czym mogę służyć?
Odwróciwszy się ujrzałem stojącego u wejścia do kaplicy księdza, wysokiego,
chudego człowieka w wyblakłej czarnej sutannie. Miał bardzo krótko przystrzyżone,
szpakowate włosy i oczy tak głęboko zapadnięte, jakby niedawno chorował.
 
Wrażenie to pogłębiała jeszcze napięta skóra na policzkach. Dziwna twarz. Mógł
równie dobrze być wojskowym albo uczonym, co wcale mnie nie zaskakiwało, skoro
napis na tablicy informował, że jest jezuitą. Jeśli się jednak nie myliłem, twarzy tej
towarzyszyło również nieustanne cierpienie. Gdy podszedł bliżej, spostrzegłem, że
opiera się ciężko na lasce z tarniny i powłóczy lewą nogą.
- Ojciec Yereker?
- Tak, słucham.
- Rozmawiałem z tym staruszkiem na cmentarzu, z kościelnym...
- A tak, to Laker Armsby.
- Możliwe, że tak się nazywa. Powiedział, że może zdoła mi ksiądz pomóc.-
Wyciągnąłem rękę. - Skoro już o tym mowa, nazywam się Higgins. Jack Higgins.
Jestem pisarzem.
Zawahał się przez chwilę, zanim uścisnął mi dłoń, ale tylko dlatego, że musiał
przełożyć laskę z prawej ręki do lewej. Odnosił się do mnie jednak z wyraźną
rezerwą, na to przynajmniej wyglądało.
- A w czym mógłbym być pomocny, panie Higgins?
- Piszę cykl artykułów dla amerykańskiego pisma - odpowiedziałem. - Na
tematy historyczne. Wczoraj byłem w kościele Świętej Małgorzaty w Cley.
- Piękny kościół. - Usiadł w najbliższej ławce. - Proszę wybaczyć, ostatnio
szybko się męczę.
- Na tamtejszym cmentarzu jest pewna płyta nagrobkowa - kontynuowałem. -
Może ksiądz wie, co tam jest napisane? „Pamięci Jamesa Greeve'a...”
Przerwał mi natychmiast.
- „... który pomógł sir Cloudesley Shovelowi spalić okręty w porcie Tripoly w
Barbary, dnia czternastego stycznia tysiąc sześćset siedemdziesiątego szóstego roku”.
- Okazało się, że Yerekera stać na uśmiech. - To znany napis w tych stronach.
- Z moich poszukiwań wynika, że kiedy Greeve dowodził okrętem „Orange
Tree”, jego zastępcą był niejaki Charles Gascoigne, który został później kapitanem
marynarki. Zmarł z powodu niewyleczonej rany w tysiąc sześćset osiemdziesiątym
trzecim roku i wygląda na to, że Greeve kazał przywieźć go do Cley i tam pochować.
- Rozumiem - odparł uprzejmie, ale nie okazał szczególnego zainteresowania.
Prawdę mówiąc, w jego głosie pojawiła się nuta zniecierpliwienia.
- Na cmentarzu w Cley nie ma po nim śladu - powiedziałem. - Ani w księgach
parafialnych. Szukałem też w kościołach w Wiveton, Glandford i Blakeney... z
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin