Emile M. Cioran - Święci i łzy.doc

(829 KB) Pobierz

GO

 

м


I


PRZEŁOŻYŁ Z RUMUŃSKIEGO I WSTĘPEM OPATRZYŁ IRENEUSZ KANIA

 

wydawnictwo kr

WARSZAWA 2003


Tytuł oryginału rumuńskiego:

Lacrimi si sfinp,

Editura Humanitas 1991, Edijia a IV-a, 2001. Tytuł wydania francuskiego:

Des larmes et des saints,

Editions de l’Herne, Paris 1986.

Copyright © by Editions de l’Herne, Paris 1986. Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo KR, Warszawa 2003. Copyright © for the Polish translation by Ireneusz Kania, Warszawa 2003.

Projekt okładki i stron tytułowych Lech Robakiewicz doMtChu


OD TŁUMACZA

Święci i łzy, czwarta z kolei książka Ciorana napisana po rumuńsku, opublikowana została w roku jego wyjazdu do Francji (1937), wywołując wówczas w Rumunii niemały skandal. Pierwszy wydawca, przeczytawszy dokładniej rękopis, wycofał się z przedsięwzięcia; ostatecznie opublikował ją inny—właściwie drukarz ■— na koszt autora. Praktycznie zresztą nie weszła do rynkowej sprzedaży.

Zaatakowano ją ze wszystkich stron. Bardzo ostro zareagował w prasie m.in. Mircea Eliade, przyjaciel Ciorana; matka autora, sama co prawda niezbyt wierząca, ale prezeska Koła Pań Prawosławnych w Raęinari, ponadto żona popa, czyniła synowi gorzkie wyrzuty, że coś tak okropnego opublikował jeszcze za życia rodziców, sta­wiając ich w nader przykrej i dwuznacznej sytuacji.

Co było przyczyną tak zmasowanej nagonki na Świę­tych i łzy? Przede wszystkim — z pewnością „bluźnierczy” charakter tej publikacji. Sam Cioran uważał książkę za rzecz właściwie religijną: „...jest to jedyna książka o in­spiracji mistycznej, jaka kiedykolwiek ukazała się na Bałkanach” —mówił w rozmowie z Gabrielem Liiceanu[1]. Przy różnych okazjach podkreślał też, że była ona rezul­


Od tłumacza              7

tatem nękającego go przez wiele lat kryzysu religijnego, związanego ściśle z trapiącą go równie długo bezsennością. Dalej mówił na ten temat tak:

Ta pokusa [wiary — I.K.] była we mnie czymś stałym, ale jednak zbyt głęboko byłem już przeżarty sceptycyzmem. W sensie teoretycznym, ale również z racji mego tem­peramentu. [...] Jakiś zew religijny, w gruncie rzeczy bardziej mistyczny niż religijny, zawsze się we mnie odzywał. Uzyskanie wiary jest dla mnie niemożliwością, podobnie jak niemożliwością jest, bym nie myślał o wierze. Zawsze jednak górę bierze negacja. Jest we mnie jakby negatywna, przewrotna rozkosz odmowy. Przez całe życie krążyłem między potrzebą uwierzenia i niemożnością uwierzenia. Oto przyczyna, dla której tak interesowali mnie ludzie religijni, święci, ci, którzy za swoją pokusą poszli aż do końca. Jeśli

o              mnie idzie, musiałem dać za wygraną, bo zdecydowanie nie jestem stworzony do wiary. Usposobienie mam takie, że negacja zawsze była u mnie silniejsza niż afirmacja. Można to uznać za demoniczny aspekt mojej natury. Zresztą z tegoż powodu nigdy nie potrafiłem uwierzyć głęboko w cokolwiek bądź. Owszem, chciałbym, ale nie mogłem[2].

Wolno jednak sądzić, że jako prowokację odebrano nie tylko aspekt światopoglądowy książki i jej stylistykę („...była naszpikowana inwektywami” — mówił Cioran); w grę wchodził również, choć może nie bezpośrednio, pewien aspekt polityczny. Nie rozwijając szerzej tego tematu, powiedzmy tylko, że w Rumunii owego okresu coraz większą rolę w życiu politycznym kraju odgrywała Żelazna Gwardia, ugrupowanie pseudomistyczno-faszys- towsko-nacjonalistyczne; ważnym elementem jego ideo­logii było zinterpretowane swoiście chrześcijaństwo prawosławne. Z Żelazną Gwardią współpracowali bądź sympatyzowali właściwie wszyscy ważniejsi intelektualiści

   M. Vulcanescu, C. Noica, M. Eliade, M. Polihroniade i in.; Nae Ionescu, główny jej ideolog, był ich nauczycielem na Uniwersytecie i duchowym mistrzem. Książkę Ciorana musiano w tej sytuacji i w tym środowisku odczytać jako atak na religię w ogóle (a więc także na fundament rumuńskiej tożsamości i państwowości), lekceważąc jej w istocie głęboko osobisty, ba, subiektywistyczny charakter.

Przygotowując po latach francuskie wydanie tej mło­dzieńczej pracy, Cioran postanowił gruntownie ją przerobić. Idąc za jego sugestiami, tłumaczka, Sanda Stolojan, pierwotną jej objętość skondensowała do mniej więcej jednej trzeciej, odarła ją z patetycznej, namiętnej, na poły poetyckiej (i nieraz niejasnej), impresyjnej stylistyki; tym sposobem Des łarmes et des saints (L’Heme, Paris 1986) przyprawiono pod gust francuski, czyniąc z książki cieniutki zbiorek błyskotliwych, oschłych i zwięzłych aforyzmów, ze szczególnym zaakcentowaniem ich para- doksalności. W cytowanej rozmowie Cioran tak to skomen­tował:

Książka ściągnęła na siebie jednomyślne potępienie. Co zresztą później skłoniło mnie do zrobienia dużego głupstwa, gdyż pomny tego epizodu usunąłem z wersji francuskiej wszystkie impertynencje zawarte w pierwodruku. Tym sposobem opróżniłem książkę z substancji[3].

Wypada zgodzić się z autorem, że było to „duże głupstwo”. Ażeby go więc nie powtarzać, prezentujemy Czytelnikowi przekład Świętych i łez z rumuńskiego oryginału. Dopiero w swej pierwotnej, oryginalnej postaci tekst ten staje się czytelny i zrozumiały — zwłaszcza jako ogniwo w łańcuchu innych tekstów Ciorana, zapocząt­kowanym książką Na szczytach rozpaczy z 1934 roku.

Kraków, 26 maja 2003 Ireneusz Kania


9              Emile M. Cioran

ŚWIĘCI I ŁZY

Próbowałem dociekać, skąd się biorą łzy, i zatrzymałem się przy świętych. Może to oni odpowiedzialni są za ich gorzką przejrzystość? Kto wie? W każdym razie zdaje się, że łzy są ich śladami. Wprawdzie nie poprzez świę­tych weszły one w świat, lecz bez nich nie wiedzielibyś­my, że płaczemy z żalu za rajem. Chciałbym zobaczyć bodaj jedną łzę, pochłoniętą przez ziemię... Wszystkie, drogami nam nieznanymi, rwą gdzieś w górę. Tylko ból poprzedza łzy. Dziełem świętych jest jedynie ich reha­bilitacja.

Nie sposób zbliżyć się do świętych drogą poznania. Tylko wtedy, gdy budzimy łzy uśpione gdzieś w nas, w głębi, i poznajemy poprzez nie, zaczynamy rozumieć, że ktoś mógł być człowiekiem i już nim nie jest.

Świętość sama w sobie nie jest interesująca, lecz tylko życie świętego — proces rezygnowania człowieka z sa­mego siebie i wyruszania na szlaki świętości. A proces stawania się hagiografem? Gdy zaczynamy chodzić śladami świętych... zwilżać sobie stopy ich łzami...

Dżalal ad-Din Rumi: „Ton skrzypiec to hałas rozwierają­cych się wrót raju”.

Z czym w takim razie można by porównać westchnienie anioła?

Co odpowiemy niewidomej, narzekającej w wierszu Rilkego: „nie mogę już tak żyć z niebem na sobie”? Czy odczułaby pociechę, gdybyśmy jej powiedzieli, że nie możemy już żyć z ziemią pod nami?

Wielu świętych — ale jeszcze więcej świętych kobiet

    dawało wyraz pragnieniu, by złożyć czoło na sercu Jezusa. To pragnienie spełniło się im wszystkim. Teraz rozumiem, dlaczego serce Zbawiciela nie przestawało bić przez dwa tysiące lat. Panie! Karmiłeś swe serce krwią świętych i okrywałeś je kroplami potu z ich czół!

Świat tworzy się w obłędzie, gdyż poza nim wszystko jest wyobrażeniem.

...Więc jakże nie czuć się związanym ze św. Teresą, która pewnego razu, gdy Jezus objawił się jej jako oblubieniec i dał jej pierścień z ametystem na znak ich boskiego związku, wybiega na dziedziniec klasztoru i w uniesieniu puszcza się w tan, bijąc w bęben, zapraszając siostry do radości i rozpasania. W owych chwilach wzbiły się w powietrze strofy zwiewne i palące jak boska dwu­znaczność ekstazy:

Vivo sin vivir in mi Porque tal vida espero Que muero porque no muero...

Mając sześć lat, czytuje żywoty męczenników, a jedyną odpowiedzią jej serca jest powtarzany krzyk: „Wieczność, wieczność!”. Postanowiła wówczas udać się do Maurów, by ich nawracać i niezawodnie ryzykować życiem. Nie


Święci i łzy              11

mogła spełnić tego pragnienia, jednak żarliwość w niej narastała i nawet dziś ogień w jej duszy nie wygasł, skoro żyjemy jego ciepłem.

Za jeden grzeszny pocałunek świętej przyjąłbym dżumę niby słodką kołyskę. Jaka Teresa czy Katarzyna wzięłaby mnie w uścisk wraz z całym niebem?

„Jeśliby bodaj szczypta z tego, co czuję, wpadła do piekła”

  mówi w ekstazie św. Katarzyna z Genui — „w jednej chwili przemieniłaby je w życie wieczne”.

... I moja dusza, czekająca z dreszczem na tę szczyptę, która, żeby do niej trafić, nie powinna zmieniać celu.

Czy stanę się kiedyś tak czysty, że będę się mógł przeglądać jedynie we łzach świętych?

Dziwne, że w tym samym czasie może istnieć wielu świętych. Próbuję wyobrazić sobie spotkanie między nimi i jakoś nie pomaga mi ani polot, ani wyobraźnia. Św. Teresa, pięćdziesięciodwuletnia, sławna i podziwiana, spotyka się w Medina del Campo z liczącym sobie dwadzieścia pięć lat św. Janem od Krzyża, nieznanym, lecz jakże namiętnym! Hiszpańska mistyka to chwila boska w dziejach ludzkości.

Dialog świętych? Mógłby go napisać Szekspir z sercem dziewczątka albo Dostojewski zesłany na niebiańską Syberię. Przez całe życie będę błądził po śladach Świętych.

Być może nikt w większej mierze niż Dżalal ad-Din Rumi nie uczynił z muzyki i tańca dróg do Boga — on, święty już od dawna kanonizowany przez wyznawców. Jego spotkanie z Szams ad-Dinem, mędrcem-fantastą, bezimiennym pielgrzymem, oryginałem i dziwakiem, jakkolwiek nieuczonym, promieniuje dziwnym czarem. Zaraz gdy się poznali, zamknęli się w mieszkaniu Dżalal ad-Dina w Konyi na trzy miesiące i nie wychodzili z niego ani na chwilę. Mam nieodpartą pewność, że powiedziano tam wówczas wszystko. W tamtych czasach ludzie pielęg­nowali tajemnice jak ogródki. Mogłeś zwrócić się do jakiegoś Boga, kiedy chciałeś, a on zagrzebywał twe westchnienia w swojej nicości. Nasza sytuacja jest żałosna, bo nie mamy do kogo się zwrócić. Doszliśmy do tego, że ze swych udręk spowiadamy się śmiertelnikom. Kiedyś ten świat musiał być w Bogu... Historia dzieli się na dwie części: dawną, gdy ludzi przyciągała rozwibrowana nicość Bóstwa, i obecną, kiedy niebyt świata wyzuty jest z bos­kiego tchnienia.

Muzyka wlała we mnie odwagę zbyt wielką wobec Boga. To odsuwa mnie od mistyków Wschodu.

Na Sądzie Ostatecznym ważone będą tylko łzy.

Serce Jezusa stało się poduszką dla chrześcijan. Jakże rozumiem mistyków pragnących na niej zasnąć! Ale zwątpienie nie pozwala mi wyjść poza cień Jego serca; jedynym moim azylem są cienie niebios.

Nikt nie rozumie świętości, jeśli od dawna już nie przeczuł, iż serce jest dla niej równoważnikiem świata. Serce jako wszechświat, rozciągliwe aż do rozmiarów kosmicznych — oto najgłębszy sens świętości. Wszystko dzieje się w sercu: to właśnie znaczą mistyka i świętość. Tyle tylko, że nie chodzi tu o serca ludzi, lecz świętych.

Świętość jest przemienioną fizjologią, ba, może nawet fizjologią boską. Wszelka funkcja jako ruch ku niebu...

Jedną ze stałych obsesji świętych jest krew. Jej znaczenie płynie nie tylko z kosmicznej wizji serca, lecz także z ciągłej walki, jaką święci z nią toczą. Bo jeśli świętość jest triumfem nad krwią, nie oznacza to wyniesienia jej na poziom nieco tylko wyższy, oderwany już od ziemskich związków. Przeczysta krew Jezusa jest kąpielą i napojem świętych. Dopiero teraz pojmujemy głęboki sens słów św. Katarzyny Sieneńskiej: „O, krwi, krwi!”. Ale ona mówiła o przymiotach krwi Zbawiciela.

Różnica między mistykami i świętymi. Pierwsi pozostają wyłącznie przy wizji wewnętrznej, drudzy urzeczywistniają ją w praktyce. Świętość ponosi konsekwencje mistyki, zwłaszcza konsekwencje etyczne. Święty jest mistykiem, mistyk może nie być świętym. Miłość nie jest koniecznym atrybutem mistyki, ale świętości bez niej pojąć niepodobna. Mistyka i etyka, przeniesione na płaszczyznę ponadludzką, rodzą niepokojące zjawisko świętości. Mistycy lubują się w niebiańskiej zmysłowości, karmią się rozkoszami kontaktu ze sferami niebios; tylko święci podejmują brzemię innych, cierpienia nieznanych, i tylko oni inter­weniują praktycznie. W zestawieniu z mistykiem czystej wody święty to polityk. Obok niego jest on kimś najak­tywniejszym z ludzi. Dlaczego więc mimo wszystko niespokojne żywoty świętych nie są właściwie biografiami! Chyba dlatego, że ich aktywność rozwija się jednokierun­kowo, jest zbiorem wariacji na ten sam temat, namiętnością absolutną i jednowymiarową.

„Mistyk to człowiek mówiący ci o twojej tajemnicy, podczas gdy ty milczysz”. (Nie pamiętam, który z wielkich ludzi Wschodu podał tę definicję).


Święci i łzy              29

U żadnej ze świętych kult serca Jezusowego nie skonfiguro­wał się w wizję tak oszałamiającą, jak u Małgorzaty Alacoque. Gdy ukazał się jej Jezus, aby wyznać, jak bardzo rozszerza się jego serce, rozpłomienione gwałtownie i pragnące ulewą łask ocalić ją od ruiny, święta dodaje:

Zażądał ode mnie mojego serca, a ja Go błagałam, by je wziął, co też uczynił, zaczem włożył je w Swoje, w którym ujrzałam je jakoby maleńką drobinę płonącą w tym ognistym piecu. Skąd potem je wyjął w kształcie utkanego z płomieni serca i na powrót umieścił tam, skąd je był wziął.

Oto gdzie wiodą ostateczne konsekwencje serca: do serca Jezusa.

Jedyną granicą dla gorączki serca jest niebo. Dlaczego święci zatrzymują się tylko w niebie? Gdyż świętość to inne określenie na ową gorączkę.

Oczy nie widzą niczego. Aż nadto dobrze rozumiem więc Katarzynę Emmerich, gdy mówi, że widzi sercem'. To jest widzenie świętych. Jakże więc nie mają widzieć więcej od nas, którzy badamy horyzont percepcyjnie? Oko ma ograniczone pole widzenia, widzi zawsze z zewnątrz. Ponieważ jednak świat jest wnętrzem serca, introspekcja to jedyna droga poznawcza. A pole widzenia serca? Świat plus Bóg plus nicość. A więc wszystko.

Oko może powiększać; w sercu wszystko jest wielkie. Dlatego rozumiem także Mechtyldę z Magdeburga, gdy skarży się, że ani uroda świata, ani święci nie mogą jej dać ukojenia, lecz tylko Jezus, tylko jego serce. Mistycy i święci nie potrzebują oczu, oni nie patrzą w stronę świata. Dlatego ich narządem wzroku jest serce.

Obcowanie ze świętymi, podobnie jak z muzyką czy z książkami w bibliotekach, deseksualizuje nas. Popędy zaczynają służyć innemu światu. Opierając się świętości, dajemy dowód ich „zdrowia”. Naturalny kierunek popędów pokrywa się z poziomą linią życia.

Królestwo Niebieskie rozciąga się w próżni pozo­stawionej przez energię witalną. Imperializm niebios stawia sobie za cel biologiczną neutralność bądź zero witalności.

Życie, utraciwszy naturalne ukierunkowanie, szuka sobie innego. Oto dlaczego przestwory błękitu tak długo były miejscem jedynego prawdziwego zbłądzenia.

Dlaczego muzyka jakby wysysała z nas krew? Owe tony, w których uczestniczymy wszystkimi drgnieniami duszy, zanikają w pustce wraz z energią naszego współ­uczestnictwa. I jeszcze coś: człowiek nie może żyć bez oparcia w przestrzeni, a to muzyka unicestwia w zupełności. Jedyna sztuka niosąca pociechę — a otwiera w nas więcej ran niż wszystkie pozostałe.

Muzykę pojęlibyśmy w sposób całkowity, gdybyśmy uwolnili się od oporów i interwencji ciała. Dlatego jest ona dźwiękową drogą ascezy. Czy po Bachu można jeszcze kochać? Nie, nie można nawet po Handlu, którego ode­rwanie od ziemi jeszcze nie niesie zapachu nieba. Muzyka to grób rozkoszy, błogość, która nas zakopuje.

Także świętość wysysa z nas krew, którą tracimy wprost proporcjonalnie do siły naszego pragnienia nieba. Wszys­tkie jego szlaki przemierzyły tam i nazad błądzące popędy. Z tych zbłądzeń narodziło się niebo.

Dżalal ad-Din Rumi mówi o pięciu zmysłach serca. Zawarta jest w tym cała gnoseologia mistyki. Ekstaza jako najwyższy wyraz poznania mistycznego? Wszystkie te zmysły stopione w jeden płomień.

Panie, bez ciebie jestem szalony, a z tobą wpadam w szaleństwo!

Dlaczego aniołowie są chyba zimni? Bo nie mają płci? Możliwe. Ale także dlatego, że żyją po tamtej stronie słońca. Stąd nawet święci nie mają krwi gorącej. To nie ona rozgrzewa im serca, lecz cierpienia. Albowiem cierpienia pozwalają nam obywać się bez słońca.

Święci stają się nieciekawi wskutek swej miłości do ludzi. Ta cnota mówi bardzo niewiele i jest pozbawiona „zalet” biograficznych, a jeśli już mowa o miłości, to i tak Bóg jest tym, kto ma nas wyrwać z banału. Wszystko, co widzimy, godne jest nienawiści; oto źródło przewagi Boga.

Nawet gdyby w życiu świętych nie było tyle miłości, oni sami zasługiwaliby na naszą miłość. Absolut miłości powoduje, że są niepełni. Ci spośród nich, którzy nie zapuszczali się na ścieżki bólu dla nich samych, lecz bezustannie ćwiczyli się w miłowaniu, popadli w bezbar­wność, której nie ożywi nawet odblask niebios. Sama nabożność i rozmodlenie nie stanowią o znakomitości Świętego. Taki na przykład Franciszek Salezy zanadto jest świętym „oficjalnym”; ba, nawet ów z Asyżu niecał- kiem wymyka się temu podejrzeniu.

Miłość to oklepany banał świętych. Gdyby nie ich łzy i westchnienia, bardzo trudno by nam było zwrócić uwagę na zwały ich miłości i przylgnąć do nich.

Wszyscy, którzy choć trochę kochają święte, nie mogą nie być zazdrośni o Jezusa. Bo i jakiż sens w kochaniu cudzych kochanek? Po tylu ekstazach i uściskach jakże mogłyby jeszcze chować pocałunki dla nas? Uśmiechy świętych kobiet niczego nie obiecują, Jezus ma w ich sercach miejsce najpierwsze.

Gdyby rozkosz cierpienia nie stanowiła o tajemnicy świętości, interesowałaby nas ona nie więcej niż średnio­wieczna intryga polityczna w jakiejś prowincjonalnej mieścinie. Cierpienie jest jedyną biografią człowieka, rozkosz cierpienia — jedyną biografią świętego.

Być świętym — to nie przeoczyć żadnej z nieskoń­czonych możliwości cierpienia.

Róża z Limy, urodzona w Ameryce Południowej, żeby, jak się zdaje, odkupić zbrodnie Pizarra, jest przykładem powołania do bólu. Była młoda i piękna, nie umiała odmówić matce pragnącej wprowadzić ją w wielki świat. Ale znalazła „kompromis”. W wieńcu z kwiatów, jaki nosi na głowie, umocowuje szpilę bezustannie raniącą jej czoło. W ten sposób zaspokaja swe pragnienie wyosob­nienia się w społeczeństwie. Pokusę świata przełamuje bólem. Pascal, zakładając swój pas, jedynie kontynuował tradycję umartwień (zresztą jest on świętym niekanoni- zowanym).

Dla kogo Róża z Limy umieściła w wieńcu szpilę? ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin