Kraszewski Józef Ignacy - Ładny chłopiec_Łowca posagów.doc

(1237 KB) Pobierz
Ładny chłopiec

Kraszewski Józef Ignacy

 

 

ŁADNY CHŁOPIEC.

 

 

I.

Dwóch ich na poddaszu siedziało, stary i młody. Izba w której się mieścili, miała pretensyą nazywać się pokojem, i choć wysoko umieszczona, była dosyć porządną i czystą. Godzina popołudniowa dnia letniego, choć jedyne okno stało otworem, i choć wiaterek w niem czerwoną firanką poruszał — napełniała mieszkanie skwarem nieznośnym. Niebo też, na którem ani chmureczki widać nie było, rozpalone do ołowianej jakiejś bladości, barwę swą. lazurową, straciło.

Pokoik był w rodzaju tych, które studentom, kancellistom i komisantom początkującym się najmują; wązki, niziuchny, ledwie mogący sofę, cała obitą perkalem, stół i kilka krzeseł, a w kącie piec pomieścić.

Jednakże niebieskim papierem okryte ściany, pewne o czystość staranie i porządek, wesołym go czyniły. Drzwiczki ztąd otwarte, prowadziły do alkowy ciemnej, w której całe, na świat się wychylać nieśmiejące gospodarstwo, tuliło. Nad sofą wisiało parę fotografii, na stole kilka książek leżało, zwiędły bukiet w kącie na gierydoniku dogorywał.

Mężczyzna siedzący na sofie, na wpół leżał, na łokciu sparty; młodszy stał przed nim z uwagą, się przysłuchując, temu co tamten z powagą wygłaszał. Człowiek był już podżyły, lecz zdrów jeszcze i silny. Na głowie włos siwy postrzyżony nizko, jeżył mu się jak szczotka — twarz miał rumianą, oczy małe niebieskie, rysy pospolite i wiekiem a życiem starte. Mógł niegdyś być bardzo przystojnym, dziś w ulicy ani pięknością, ni brzydotą, ni fizionomii oryginalnością niczyj ego by nie zwrócił wzroku. Z pięknych młodzieńców życie tysiące robi takich, z pozwoleniem, kulfonów. Jednakże twarz ta niczem się nie odznaczająca, pospolita, miała sobie właściwą powagę, która i w całej postaci człowieka się rozlewała. Była to suknia wdziana dla ludzi, tak przynajmniej wyglądała i zdawała się pożyczoną.

Wpatrując się w nieco obrzękłe oblicze starego, można było dostrzedz po za tą powagą, sztuczną, w wejrzeniu siwych źrenic, w pewnem ust sfałdowaniu siedzące skryte szyderstwo, a pobywszy z nim dłużej, można było uczuć, że grał kogoś, i sobą nie był.

Gra ta wszakże chwilami się zdradzała, gdy się ożywił i zapomniał, lecz zaledwie poczuł to, powracał do przybranej sztywności pierwszej.

Ubiór na nim był czysty, prosty, skromny, lecz staranny.

W nim także widniała myśl przyzwoitego pokazania się światu. Śnieżnej białości kołnierzyk, czarna chustka zręcznie zawiązana, kamizelka pod szyją zapięta, szary surdut, jaki przystał nie młodemu człowiekowi, dawały mu postać emeryta niby, ex-pedagoga, lub kogoś z tej kategoryi ludzi, co się długo w jednem miejscu wysiedzieli. Na rękach nie spracowanych, białych, widać było parę pierścieni, a między niemi jeden z krwawnikiem herbowym. Skromny łańcuszek srebrny trzymał zegarek. Twarz wygolona czysto do włosa, czerstwa była, choć pomarszczona.

Młodzieniec stojący przed nim, nie mal był anomalią pod strychem, tak ślicznem, arystokratycznem był zjawiskiem. Coś pieszczonego, trochę niewieściego, nie raziło przy wielkiej jego młodości, gdyż nie miał nad lat dwadzieścia.

Ubiór chłopaka mówił, że o tej piękności swej młodzieńczej dobrze wiedział.

Biała i rumiana twarzyczka ślicznego owalu, któraby i panienki nie zeszpeciła, oczy czarne ogniste razem i łzawe jakieś, uśmieszek wdzięczny koralowych ustek, czoło białe, krucze w pukle się zwijające włosy, składały się na całość uroczą.. — Przytem postać cała, aż do nóg i rąk białych, utrzymanych starannie — odpowiadała maseczce. Na mężczyznę był może nadto ładny. Wyrazu też brakło na twarzy, która wyglądała jak biała nie zapisana kartka.

Skromna izdebka na poddaszu nie widywała pewnie zdawna tak starannego stroju, jaki okrywał młodego antinousa. Musiał z innych zapewne życia przyjemności uczynić dla niego ofiary, bo ubrany był jak paniczyk, leżały na nim suknie jak ulane, a najmniejszy szczegół toalety był wykwintnie i z myślą, dobrany. Elegancik spozierał też kiedy niekiedy ku małemu zwierciadełku zawieszonemu za sofą. Na twarzyczce malowało się zadowolenie z siebie. A jednak i troska jakaś marszczyła mu czoło.

Stary prawił monolog, niedopuszczając rozmowy, zwolna, dydaktycznie, jakby z katedry wygłaszał coś, niekiedy rąk ruchem dodając wyrazistości swej mowie. Młodzieniec słuchał, może znudzony, roztargniony nieco — lecz z cierpliwością przykładną, jakby już był do tego nawykłym.

— Wy, młodzi — mówił starszy — wy, młodzi — zwykle życie zjadacie jak zieloną, paszę, nie dając dojrzeć kłosom. Jest to w naturze młodości, że chciwą jest używania, głodną i fałszywe sobie robi pojęcia o wszystkiem!

— Ideały, mosanie, ideały! serce! uczucia! poświęcenia! romanse, same romanse! Jest to tak jakby kto stawił na kartę, której w całej talii nie ma. — Bo — nie ma!

— Wszystkim wierzycie, wszystko bierzecie za dobrą monetę; każdemuście gotowi rozpiąć się do koszuli i do naga pokazać... Hołdujecie prawdzie, szlachetności, i tym podobnym istotom wymyślonym — etre de raison, mosanie — głupstwom... A tu, kto zechce żyć i być szczęśliwym, musi być komedyantem, musi łgać — bo bez blagi nie ma nie. — Tak — nic.

Spojrzał na młodzieńca, który się uśmiechał, nie biorąc tego na seryo. Obraził się stary i podniósł a wyprostował.

— Blagi się ucz! tak — dodał stukając palcami po stole. Dziwisz się że ja ci to mówię? hę! komu innemu sekretu tego nie wyjawię, ale ciebie szczęśliwym chcę widzieć — krew mnie do ciebie wiąże, dzieci własnych nie mam, interesujesz mnie! Widzę ze wszystkiego iż masz skłonność młodzieńczą, do tej naiwności głupiej, co was wszystkich gubi. Chcę ci oszczędzić smutnych doświadczeń i zmarnowania lat drogich, mój Bolku — dla tego jestem z tobą otwarty. Ucz się zawczasu blagi!

Potrząsł połami szaraczkowego surduta.

— Widzisz, na starość bym nie chodził w skromnym sieraczku, gdybym wcześniej to wiedział co dziś tobie mówię. Prawdą i prostą drogą do niczego nie dojdziesz, sentymentami się brukuje gościniec do łachmanów. Łgać trzeba, komedyantem być i blagi się uczyć. Masz i twarzyczkę ładną i sprytu dosyć — ale na tem nie koniec! Ludzie ciebie wyzyskają, wyduszą jak cytrynę i rzucą precz — lepiej żebyś ty z nich sok wycisnął dla siebie.

— Jedno z dwojga na świecie, albo być duszonym lub dusić — pośredniego nie ma nic.

Znowu popatrzał na Bolka.

— No, tak, potwierdził — nie ma nic.

— Wujaszek dziś w przedziwnym humorze, słowo daję! — odezwał się śmiejąc Bolko.

— To nie jest humor — zawołał z powagą starszy — to silne, niewzruszone przekonanie. Przyszła godzina że ci potrzeba było oczy otworzyć. Jesteś moim siostrzeńcem, nie mam ci czem pomódz, na obwinięcie palca nic ci dać nie mogę, moja emerytura ledwie mi na życie starczy. Daję ci co mam najdroższego, owoc życia — doświadczenie — zdobytą prawdę!

— Bez blagi do niczego nie dojdziesz! Szelmostwa i świństwa robić nie życzę, są to rzeczy nie opłacające się, nie ma na nich rachuby — ale — ale pomiędzy ideałem a świństwem jest przestrzeń znaczna, po której rozumny człowiek bezpiecznie kroczyć może — Est modus in rebus.

Palec położywszy na nosie, stary emeryt chrząknął.

— Rozumiesz ty to? — spytał.

— Rozumiem tylko, że wujaszek jest w obawie, abym jakiego głupstwa nie zrobił.

— A no tak — rzekł emeryt — głupstwo powszednie, maleńkie, nie pociągające za sobą konsekwencyi, na jakie młodość jest narażoną — rzecz prawie nieunikniona; ale z was niektórzy umieją palnąć takie, za które całe życie pokutować trzeba.

Bolko milczał, emeryt się obejrzał dokoła z pewną obawą.

— Niech wujaszek śmiało mówi, nie mamy innych sąsiadów co by nas podsłuchiwać mogli, nad jaskółki. W istocie zwijały się one około okna, pod którem gniazdo miały.

— Wyglądasz jak paniczyk! — rzekł emeryt. Natura cię uposażyła pod tym względem wspaniale. Ojciec twój wyglądał jak parobek, matka była do mnie podobną — tobie się dostało paniczykowate oblicze, iż przysiądz można, żeś wysokiego rodu! Panu Bogu dziękuj za to, ale nie bądź że też głupim, pierwszemu lepszemu spowiadać się z tego żeś synem ekonoma i goły jak bizun.

Młodzieniec się zarumienił i nadąsawszy nieco — dorzucił.

— Ojciec zarządzał majątkiem u hrabiów.

— Co tam! zarządzał! — odparł wuj — ekonomem był i typem starego ekonoma, co nawykł w bizun tylko wierzyć. Mama sama czasem krowy doiła — co prawda — ale — distinguo! — to między nami. Powiedzże mi naprzykład, gdy się radzca spyta, u którego dajesz tym smarkaczom lekcye — coś zacz? Co odpowiesz...

Bolko pomilczał chwilę.

— Cóż ja mu się mam tłómaczyć! — odparł — co to do kogo należy.

— Przepraszam cię, rozumny człek z niefortunnego położenia umie korzystać. Staje się, mosanie, melancholijnym... spytany, wybąkuje o nieszczęściach jakie familią dotknęły. To go czyni interesującym. Przypadkiem się wygaduje z hrabiami, z któremi rodzinę jego łączyły ścisłe stosunki. Nie jest to kłamstwo, ale zręczne zużytkowanie materyału jaki Pan Bóg dał! Przytem należy milczącym być i tajemniczym, a w gustach, smakach, jadle wybrednym, zaręczając, że się jednak do wszystkiego nawykło... Trzeba — grać! dodał emeryt. — Blaga! tak! Blaga może wiele, lecz powinna być jak perfumy paryzkie delikatną... fine... umiejętną.

To mówiąc jedną rękę podniósł i palcami przebierał w powietrzu, Bolko się uśmiechał.

— Ale wujaszek może bo ma mnie za dziecko — dodał po chwili — przecież sam wuj widzi że ja się ubrać umiem, choć często nie bardzo mam co zjeść, że się staram dobrze zaprezentować...

— I dla tego — wtrącił emeryt, iż widzę w tobie pewną zdolność, chciałbym cię na dobrej drodze utrzymać, pokierować. Człowiek z talentem daleko zajść może...

Zamilkł nieco nauczyciel i w formie konkluzyi, zamknął mowę swą axiomatem.

— Ale trzeba łgać!

To mówiąc wstać już myślał z kanapy, lecz coś mu jeszcze do głowy przyszło.

— Mówi się to między nami, sub rosa — rzekł. Pospolitemu tłumowi sekreta się te nie otwierają; owszem, kochanku — szlachetność, ofiarność, bezinteresowność trzeba nieustannie wywieszać, stroić się w nie, aby lepiej okryć kontrabandy!

— Taki świat! to darmo! Żyjemy na nim, trzeba się wykręcać aby nas nie zmiażdżono.

— Proszę cię! proszę, gdybym ja miał rozum za młodu, gdybym takiego wuja posiadał jak ty, czybym dziś był kiepskim emerytem z parą tysiącami pensyi!! Ja! ja! Ludzie stokroć głupsi odemnie, osły, co nic nie umieli, bałwany — porobili karyery — ja! nic.

— Opatrzyłem się za późno! Chciałem iść prostą drogą., wierzyłem że poczciwość zwycięża — a nieprawda!! Zwycięża intryga, fałsz, podłość! Co my temu winni? Tak jest! tak jest!

Rozgorączkował się nieco profesor, ale natychmiast uspokoił i wrócił do równowagi.

— Otóż dla tego iż chcę byś w podobną, do mojej nie wpadł jamę, mówię ci to tak otwarcie. Co za moralność! powiesz — a ja ci powtarzam, między złem a dobrem jest przestwór znaczny, ścieżka pośrednia — którą, trzeba się umieć pokierować tylko — wszystkie dziesięcioro przykazań co do litery zachować trzeba, na to nie ma rady, stoi za niemi kodeks i policya — a z temi się zadzierać niech Bóg uchowa — ale po za płotem dziesięciorga, zwinny człek się przeciśnie i da sobie rady...

Wstał wreszcie professor, wyciągnął się i rzekł już innym głosem.

— Piekielny dziś skwar! Cóż ty robisz z sobą?

Wpatrzył mu się w oczy, jakby chciał przeczytać w nich, czy młodzieniec już się kłamać nie nauczył.

— Wieczorem jest muzykalne jakieś zebranie u radzcy, rzekł Bolko, był tak grzeczny, że mnie na nie zaprosił, wiedząc iż lubię muzykę...

— Bardzo dobrze! mów że lubisz muzykę, unoś się nad poezyą, exaltuj — ale zawsze na zimno! na zimno... Więc wieczorem u radzcy! Bardzo dobrze, powtórzył emeryt. — Wiesz, to człowiek bogaty jak Krezus, wielu synków?

— Dwóch...

— Bez synków by się było obeszło! i to, aż dwóch — mówił stary. — Przecież córka, śliczna panna, w najgorszym razie kilkakroć sto tysięcy mieć będzie — zwłaszcza że jest i matki faworytą, która jej skrzywdzić nie da, i u ojca w łaskach... Mówią, że i utalentowana — ale to tam mniejsza! kobiety noszą się z talentami póki za mąż nie pójdą, potem na uprawę ich nie mają czasu! A, kokietka?

— To skromna i nieśmiała jeszcze panienka... — rzekł Bolko.

— Jakże ci — w guście? — spytał stary. Bolko się śmiać zaczął dziwnie jakoś. — Wcale nie patrzę na nią — rzekł — na nic by się to nie zdało. — Dla czego? dla czego? — podchwycił żwawo emeryt. Miej to sobie za pewnik, że na świecie się wszystko robi przez kobiety — nic bez nich. Jest tylko dwojaka szansa — kto się niemi nie posługuje, tym one się posługują. Zakochać się, niech cię

Bóg uchowa... najwyższe głupstwo, ale dobrze się obrachowawszy, postarać o to, aby się zakochano! dlaczego nie!

— Z tem wszystkiem — mówił profesor szukając kapelusza — z tem wszystkiem, dla ciebie czas wielki jeszcze, nim chomąt sobie włożysz na szyję. Pobrykać ostrożnie nie wadzi, aby się zbytniego ognia pozbyć...

— Niemcy mają doskonałą wychowania metodę. U nich uniwersytet starczy za krwi upuszczenie, młodzieńcowi cugle na kark rzucają — hulaj! Jak się lat cztery, pięć, wybryka, wyswawoli, wyszaleje, wraca do domu wymokłym śledziem i do powszedniego życia doskonały. Nie ma niebezpieczeństwa, już się tam nic nie zapali, bo się wypaliło wszystko! Jednakże i z tą metodą — ostrożnie! Zdrowia trzeba szanować!

To mówiąc emeryt kładł rękawiczki letnie jedwabne...

— A zatem pozostajesz w domu? — zapytał.

— Ani odwagi, ani ochoty nie mam iść na takie gorąco! — rzekł Bolko...

— Ja zaś — jeszcze cieniem się przejdę, w szachy zagram — odparł stary, jeśli się okazya trafi na cudzą wieczerzę — nie odmówię — nie? to się skromnym kotletem u Poziemkiewiczowej ograniczę — i — spać!!

Bolko pożegnawszy go, wychodzącemu drzwi otworzył, a że na poddaszu było trochę ciemno, przeprowadził aż do wschodów, i zwolna do swojej izdebki powrócił.

Stanął zamyślony u stolika, jak gdyby ważył co słyszał od wuja, pokręcił głową, uśmiechnął się, popatrzał w lusterko, poprawił włosów, zapuścił w oknie firankę, i zdjąwszy surdut na sofie się spocząć położył.

Twarzyczka jego przed chwilą bez wyrazu, obojętna, prawie znudzona, stopniowo teraz zaczęła się ożywiać jakimś ogniem wewnętrznym. Młodzieniec marzył, myśl poruszała mu krew, dawała jej obieg żywszy i fiziognomię czyniła wyrazistszą, dojrzalszą. Gdyby wujaszek zobaczył go teraz, możeby niewidział potrzeby dawać mu nauk, które instynkt naturalny, szczęśliwie obdarzonego chłopaka, zastępował. W oczkach czarnych błyszczała chytrość i przebiegłość, usta się uśmiechały dziwnym sarkazmem, starszym niż człowiek, w którym on mieszkał, kryć się i objawiać umiał.

Marzenie to poruszało go tak dalece, że mu nie dawało spokojnie wyleżeć na sofie; zrywał się, opierał o stół, prostował, ręce zakładał, włosy rozrzucał, — widać było, że z siebie i swych planów był rad bardzo.

Nie mogąc już odpoczywać, począł chodzić, zatrzymując się czasem przed zwierciadełkiem, jakby czuł potrzebę porozumienia się, za jego pośrednictwem, z samym sobą.

Zwierciadło mu zwracało jego rysy szlachetne, uśmieszek mądry, wejrzenie bystre, a nadewszystko piękną twarzyczkę, z którą właściciel już umiał co chciał zrobić.

Ubiegło tak dobre pół godziny w tej kontemplacyi samego siebie, Bolko spojrzał na zegarek leżący na stole. Była to srebrna, gruba, stara, niepozorna cebula, której do kieszeni wziąść nie mógł — a łańcuszek bardzo elegancki ale prosty wiszący u kamizelki, nic nie utrzymywał — czekał.

Godzina była jeszcze wczesna — gorąco zawsze dopiekające na poddaszu, do...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin