Balzakiana - Jacek Dehnel.pdf

(1476 KB) Pobierz
Dehnel Jacek - Balzakiana
30 kwietnia 2008
Jacek Dehnel
Balzakiana
MIĘSO WĘDLINY UBIORY TKANINY
Pod koniec Alei Solidarności, niemal na rogu z Jana Pawła, stoi jeden z tych
monolitycznych budynków, jakie budowano w Warszawie tuż po wojnie na gruzach
wielkich, dziewiętnastowiecznych kamienic: ciężki, flankowany z każdego końca
płaskim ryzalitem, ozdobiony wreszcie – choć wątpliwa to ozdoba – masywnymi,
niezgrabnymi kolumnami, które miały stwarzać wrażenie, że lud pracujący miast
zamieszkał w pałacach, jakie kiedyś były dostępne tylko krwiopijczym burżujom.
Wprawdzie pokoje były małe, szerokie najdalej na dwa okna, ale i tak przecież wyższe i
przestronniejsze niż gomułkowskie klitki z ciemną kuchnią, które miano budować
kilkanaście lat później. Fasada, jak większość fasad socrealistycznych domów w
centrum Warszawy, była jednolicie szarobura. Tylko szyldy sklepów na parterze i
balkony wnosiły trochę koloru w tę ponurą płaszczyznę, równomiernie podzieloną
szeregami okien. Kiedyś przez szczebelki balustrad przeplatano szerokie pasy
zielonego, żółtego i szafirowego plastiku – od niedawna, jak wszędzie, balkony
obstawiano wiosną skrzynkami petunii, begonii i aksamitek, które – ładne i niedrogie –
wyparły dawne pojedyncze doniczki z pelargoniami i trzykrotkami, wstawiane w
plecione makramy albo w obręcze zdobne metaloplastycznie.
W deszczowy kwietniowy poranek, tuż przed piątą, jakiś chłopak w bojówkach i
bluzie z kapturem schronił się pod markizą butiku Mariza po przeciwnej stronie jezdni i
1
przyglądał się z entuzjazmem archeologa zapuszczonemu zabytkowi z czasów
przewodniej roli, pochodów pierwszomajowych i tropienia zaplutych karłów reakcji.
Bo też i każde piętro na inny sposób cieszyło oko miłośnika oldskulu: na trzecim dwa
balkony zabito deskami, bo groziły oberwaniem, na drugim wystawiono całą kolekcję
gratów, za które niejeden dałby się pokroić: pordzewiałą pralkę Frania z obitą emalią,
wyglądającą spod plandeki szafkę pod telewizor, niegdyś na wysoki połysk, fragment
meblościanki. Jeśli to stało na balkonie, to co właściciel trzymał w piwnicy? Pewnie
całe pudła nabojów do syfonów, saturator, zastawę Społem, telewizor Rubin, adapter
Bambino i inne cymesy. Między środkowymi oknami pierwszego piętra umieszczono
relief z robotnikami, podobny nieco do tych, które z dziesięć lat temu skuto ze ścian
burzonego kina Moskwa, albo do tych, które niedawno zachowano i z wielką
pieczołowitością odrestaurowano w pasażu schodów ruchomych przy trasie W-Z. Przez
szyby widać było obfite zasłony z maszynowej koronki, kryjące tajemnice mieszkania
przed wzrokiem przechodniów.
Czasem chłopak w bojówkach, znużony wpatrywaniem się w okna na pierwszym
piętrze, opuszczał wzrok i uśmiechał się na widok sklepowych wystaw – bo
rzeczywiście było to zbiorowisko przedmiotów dość pociesznych. Szeroki szyld,
ciągnący się przez całą szerokość sklepu, malowano już tyle razy, że kolejne warstwy
przezierały spod spodu jak ziemista cera polityka przeziera spod pudrów i podkładów
na wyborczym billboardzie. Po obu stronach długiego napisu jakiś pacykarz po Kursie
Oprawy Plastycznej Wystaw Placówek Handlowych wymalował olejną dwa arcydzieła:
z lewej tłustą, różowiutką świnię w białym fartuchu, ostrzącą na osełce rzeźnicki nóż, z
prawej natomiast uśmiechniętą owcę, prezentującą klejentom belę – wełnianego, można
było przypuszczać – materiału. Kolejne przemalówki na szczęście omijały postaci obu
zwierząt; najwyraźniej właściciel doceniał ich znaczenie dla reklamy sklepu. Pośrodku,
dużymi literami o kroju, który zarzucono za rządów Mazowieckiego czy może nawet
Rakowskiego, a który teraz powraca już tylko w wystroju modnych klubów, wypisano:
2
MIĘSO WĘDLINY UBIORY TKANINY
I mniejszymi literami:
Włodzimierz Ściepko, dawniej Anatol Dryja.
Podobne szyldy spotyka się tu i tam na dalekiej Pradze oraz w tych
miejscowościach, do których nie dotarły jeszcze na wielką skalę plotery, trzy tysiące
czcionek z Worda i wielobarwne folie samoprzylepne – gdzieś w Łukowie czy pod
Jasłem można się jeszcze natknąć na radosne świńskie ryje, tańczące szpulki i nitki,
trzymające się za ręce warzywa czy podskakujące owoce. Ponoć w Łomży do niedawna
była jeszcze piekarnia, którą zdobił szeroki fryz z antropomorficznych bułek: część
wylegiwała się na leżakach, część śpiewała (co widać było po czarnych nutkach
unoszących się nad ich głowami), jeszcze inne grały w tenisa. Występowały również
dwu- i trzygałkowe lody w waflu.
Chłopak spod butiku Mariza z pewnością nie po to stał na deszczu żeby
zachwycać się świnią z nożem i owcą z belą – wystarczył mu moment żeby je
zapamiętać, zresztą dla pewności pstryknął komórką dwie fotki (z literami MIĘ na
pierwszej i NINY na drugiej) i z powrotem założył kaptur, który zdjął tylko na chwilę,
żeby lepiej ocenić kadry. Zdjął go znowu, poprawił zaczesane na bok włosy. Sądząc po
misternie rozczorchranej fryzurze, musiał strzyc się u Czajki albo u kogoś, kto Czajkę
podrabiał. Spod bluzy widać było brzeg obcisłej koszulki w offowe nadruki (kupionej w
Rastrze na świątecznej wyprzedaży; podobno jeden z nadruków zaprojektował Sasnal).
Wracał z pewnością z jakiejś imprezy; bojówki raczej z tych wieczorowych niż z
roboczych: czerwone obszycia wokół kieszeni, fikuśne patki. Do tego czerwone buty,
markowe, ale nieco ubłocone – widać, że szedł pospiesznie.
3
Mijały go kolejne nyski, wiozące towary do Hali Mirowskiej: spod plandek
widać było skrzynki pomidorów i ogórków, zgrzewki piwa i wody mineralnej, worki
ziemniaków i cebuli. Czasem mijał go jakiś nowy, leasingowany van z nadrukami
„Osiński i Litwiniec, sprzedaż artykułów spożywczych”, „Bananex”, „A. i J. Chojnaccy
hurt detal”, ale na Alei Solidarności, tak zawsze ruchliwej, panował jeszcze względny
spokój, którego magię zna tylko ten, kto choć raz przechadzał się o tej porze po
wyludnionej Warszawie: jazgot tramwajów, warkot silników, cały miejski harmider,
przygasłe, powoli się odradzają i dobiegają z oddali jak rosnący szum morza w czasie
przypływu.
Pod bramą prowadzącą na podwórze przeciwnego domu zatrzymał się spory
samochód dostawczy z napisem „UBIORY TKANINY Włodzimierz Ściepko”, ze
środka wysiadł krótko ogolony facet, odwrócił się, popatrzył drugą stronę ulicy,
odwrócił się z powrotem, pochylił, otworzył kłódkę, podniósł szlaban i wjechał. Za
minutę wyszedł z bramy, znowu popatrzył się w stronę butiku Mariza, i zawrócił żeby
wyładować towar.
Tymczasem od centrum szło dwóch blondynów w taliowanych, britpopowych
płaszczach – tak blisko siebie, że z pewnością wracali z Utopii albo, okrężną drogą,
Tomba Tomby; pewnie wszystko wydali na drinki i teraz musieli oszczędzić na
taksówce pod jeden z tych ogromnych bloków, które ciągną się już od Placu Za Żelazną
Bramą, gdzie w gierkowskich mieszkaniach żyją całe tysiące studentów,
przemieszanych z Wietnamczykami i sprzątaczkami z Ukrainy; jeden z nich odwrócił
się i popatrzył na niego uważnie. Bo i było na co popatrzeć: wielkie, czarne oczy pod
mocno zarysowanymi, niemal zrośniętymi brwiami, wystające kości policzkowe i
zapadnięte policzki, jak u porządnego modela, a do tego jeszcze pełne usta: ale żadne
tam poduchy, tylko wargi wykrojone tak wyraźnie, jakby ktoś obrysował je ciemną
kredką.
4
- Hej, marynarzu! – krzyknął śmielszy z dwóch blondynów, ale drugi, widać
mniej śmiały albo trzeźwiejszy, złapał go za ramię i pociągnął dalej w kierunku ulicy
Jana Pawła II.
Facet z firmy W. Ściepko po raz kolejny pojawił się w bramie, przebiegł na drugą
stronę przez prawie pustą jezdnię i tory tramwajowe, i zatrzymał się dopiero pod
butikiem Mariza.
- Szukasz czegoś, gówniarzu?
- Nie, ja tak tutaj. Do kumpla.
- Do kumpla, do kumpla – prychnął śliną – a kumpel od tych z łomem? Szef dba o
kasę i zna odpowiednich ludzi żeby ją odzyskać, i takie zenki jak ty niech lepiej mu nie
podskakują.
- Spokojnie, spokojnie, ja do kumpla, na trzecim mieszka.
- Spokojnie jak na wojnie – powiedział pracownik Ściepko Włodzimierza,
odwrócił się i podbiegł przez coraz mniej pustą jezdnię.
Po chwili coś nagle huknęło, jakby na chodniku wybuchł mały granat, tak, że
chłopak spod butiku podskoczył i krzyknął. W bramie po drugiej stronie pokazało się
dwóch rechocących kumpli tamtego. I tamten we własnej osobie, który zdążył już
przebiec przez jezdnie i tory i groził mu palcem jakby chciał powiedzieć „Tera są
petardy, ale będzie ostrzej, synuś”.
Wreszcie na pierwszym piętrze, w oknie koło reliefu z hutnikiem, firany się
rozsunęły i ktoś machnął ręką. Chłopak podbiegł do świateł (zaczęły już kursować
tramwaje i patrole straży miejskiej, a wiadomo, każde przejście na szagę to co najmniej
pięćdziesiąt złotych), przeszedł na drugą stronę – i wtedy na balkonie ukazała się
dziewczyna w różowym szlafroczku, podlewającą petunie i begonie. Było w niej coś
ujmującego: włosy ani na falkę, ani tlenione, ani czarne, w uszach żadnych wielkich
srebrnych kół, żaden tam „plasticzek”, po prostu miła, ładna dziewczyna, o której myśli
się „może i było jej trudno w liceum, ale zaoczne zarządzanie i marketing w Pułtusku
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin