Harrison Harry - Filmowy wehikul czasu.pdf

(612 KB) Pobierz
Harrison Harry - Filmowy wehiku
Harry Harrison
Filmowy wehikuł czasu
przekład : Marek Urbański
. 1 .
- Co ja tutaj robię? Jak mogłem dać się namówić na coś takiego? - jęknął L.M.
Greenspan, czując, że zjedzona niedawno kolacja atakuje mu boleśnie wrzody
żołądka.
- Jest pan tu, L.M., dlatego, że jest pan błyskotliwym i przewidującym szefem. Albo,
mówiąc innymi słowy, dlatego że musi pan wykorzystać każdą szanse - bo jeśli nie
zrobi pan czegoś, i to szybko, Climactic Studios przepadną z kretesem. - Barney
Hendrickson zaciągnął się łapczywie zaciśniętym miedzy pożółkłymi palcami
papierosem i spojrzał nic nie widzącym wzrokiem na górzysty krajobraz,
przesuwający się bezgłośnie za szybami Rolls - Royce'a. - Albo, ujmując to jeszcze
inaczej, poświęca pan teraz godzinę swego czasu, by być świadkiem pewnego
eksperymentu. Eksperymentu, który być może oznacza ratunek dla Climactic - dodał.
L.M. skupił całą uwagę na subtelnym problemie przypalenia szmuglowanej "havany".
Obciął jeden z końców cygara złotą, kieszonkową gilotynką i ostrożnie oblizał
okaleczony wierzchołek. Następnie wymachiwał jakiś czas zapałką, czekając aż
ulotnią się wszelkie chemiczne substancje, którymi była nasycona, by w końcu
zaciągnąć się delikatnie dymem wytwornego, zielonkawobrunatnego zwitka
tytoniowych liści.
Samochód zjechał na pobocze i stanął bezszelestnie jak dobrze naoliwiona prasa
hydrauliczna. Szofer wyskoczył błyskawicznie, gotów otworzyć tylne drzwi. L.M. nie
drgnął nawet, rozglądał się tylko podejrzliwie naokoło.
- Śmietnik! Ciekaw jestem cóż takiego, co mogłoby uratować wytwórnie, znajduje się
na tym wysypisku śmieci?
Barney bezskutecznie usiłował pobudzić do życia nieruchome i bezwładne cielsko
szefa.
- Proszę bez uprzedzeń, panie L.M. Zresztą niech pan pomyśli, czy ktokolwiek mógł
przewidzieć, że ubogi wyrostek ze slumsów East Side stanie się pewnego dnia głową
największej kompanii filmowej Świata?
 
- Bierzemy się za impertynencje, co?
- Nie odbiegajmy od tematu, proszę - zażądał Barney. - Na początek zajrzyjmy do
środka i przekonajmy się, co ma nam do zaofiarowania profesor Hewett. Uprzedzenia
zostawmy na potem.
Z najwyższą niechęcią L.M. dał się wyprowadzić na wyłożoną zmurszałymi płytami
ściężkę, która wiodła do drzwi zapadniętego w ziemie, ale ozdobionego sztukateriami
domu. Barney, mocno trzymając go za ramie, nacisnął guzik dzwonka. Musiał jednak
zadzwonić jeszcze dwa razy, nim drzwi otworzyły się z łoskotem i wychynął z nich
niski mężczyzna z ogromną, łysą głową ozdobioną okularami w grubej rogowej
oprawie:
- Profesorze Hewett - zaczął Barney, lekko popychając L.M. do środka. - Oto
człowiek, o którym panu wspominałem. Prezes Climactic Studios, pan L.M.
Greenspan we własnej osobie.
- Ach tak, oczywiście, proszę wejść - profesor łypnął wodnistymi oczyma spoza
owalnej oprawy okularów i usunął się nieco, aby umożliwić im wejście.
Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za jego plecami, L.M. westchnął żałośnie i zupełnie
zrezygnowany dał się sprowadzić skrzypiącymi schodami na dół, do piwnicy. Stanął
jak wryty, gdy ujrzał półki pełne najrozmaitszego sprzętu elektrotechnicznego,
girlandy poplątanych kabli i jakieś pobrzękujące urządzenia.
- Co to takiego? Przypomina mi zużyte dekoracje do filmu o Frankensteinie.
- Pozwólmy profesorowi to wyjaśnić - Barney ciągle jeszcze popychał go do przodu.
- Oto dzieło mojego życia - obwieścił Hewett i nie wiadomo dlaczego machnął ręką w
stronę toalety.
- Cóż u diabła ma być tym dziełem życia?
- On miał na myśli te maszynerie, ten aparat... po prostu pokazuje nieco niedokładnie
- szepnął Barney.
Profesor Hewett zdawał się ich nie słyszeć. Zajęty był regulowaniem czegoś na
tablicy kontrolnej. Piskliwy jęk aparatury wznosił się na coraz wyższe tony, a z
topornej bryły maszyny sypnęło iskrami.
- Tutaj - stwierdził, wskazując teatralnie (i tym razem z nieporównanie większą
precyzją) na metalową płytę, osadzoną na masywnych izolatorach - znajduje się serce
Vremiatronu, miejsce, w którym odbywa się p r z e m i e s z c z e n i e . Nie mam
zamiaru urządzać panom wykładu z matematyki ani tłumaczyć całej złożoności
konstrukcji tej oto maszyny - przypuszczam, że byłoby to dla panów mało
zrozumiałe. Sądzę, że najwłaściwszy będzie pokaz praktyczny. - Profesor schylił się i,
pomacawszy chwile pod stołem, wyciągnął zakurzoną butelkę po piwie, po czym
ustawił ją na metalowej płycie.
- Co to jest ten Vremiatron? - zapytał podejrzliwie L.M.
- To właśnie to! To, co właśnie pokazuje. Umieściłem nieskomplikowany obiekt w
obrębie pola, które zaraz uaktywnię. Proszę uważać.
 
Hewett przekręcił wyłącznik i elektryczność wytrysnęła łukiem z umieszczonych w
rogu transformatorów - wycie mechanizmu przeszło w przeraźliwy pisk, krawędzie
przewodów rozjarzyły się oślepiająco, a powietrze wypełnił zapach ozonu.
Butelka po piwie rozmyła się na moment i ryk aparatury ucichł.
- Widzieliście panowie p r z e m i e s z c z e n i e ? Niebywałe, nieprawdaż?
Profesor promieniejąc samozadowoleniem wyciągnął spod rysika papierową taśmę,
upstrzoną atramentowymi wykresami.
- Wszystko zawarte jest tu, w zapisie. Ta oto butelka przeniosła się w przeszłość na
okres siedmiu mikrosekund, by następnie powrócić do teraźniejszości. Wbrew temu,
co głoszą moi wrogowie, urządzenie to jest sukcesem. Mój Vremiatron - nazwa
pochodzi od słowa "vreme", po serbochorwacku "czas", na cześć mojej babki po
kądzieli, która pochodziła z miasta Małe Łożne - jest pierwszym działającym
wehikułem czasu.
L.M. westchnął i zawrócił ku schodom.
- Szaleniec - mruknął.
- Proszę go wysłuchać - błagał Barney - ten profesor ma naprawdę niezłe pomysły, a
jeśli rozważa możliwość współpracy nawet z nami, to tylko dlatego, że wszystkie
istniejące fundacje odrzuciły prośby o finansowanie jego badań. Jedyne czego
potrzebuje, by puścić te maszynę w ruch, to trochę gotówki.
- Takich nie sieją, sami rosną. Idziemy.
- Niech go pan wysłucha. Niech mu pan pozwoli pokazać jak przesyła te butelkę w
przyszłość. Robi to zbyt wielkie wrażenie, by przejść nad tym do porządku
dziennego.
- Muszę to panom wyjaśnić dokładnie - wtrącił profesor Hewett - przy każdym ruchu
w przyszłość mamy do czynienia z barierą czasu. Przemieszczenie w przyszłość
wymaga nieskończenie więcej energii niż przemieszczenie w przeszłość. Oczywiście,
efekt jest również dostrzegalny, pod warunkiem, że będziecie panowie uważnie
obserwować te butelkę.
Raz jeszcze cud elektroniki starł się z barierą czasu, a powietrze zatrzęsło się od
wyładowań. Butelka po piwie drgnęła równie niedostrzegalnie jak przedtem.
- To trwa już zbyt długo - L.M. ruszył w kierunku schodów - a propos, Barney, jesteś
pan zwolniony.
- Nie może pan wyjść w tym momencie! Nie dał pan Hewettowi najmniejszej szansy,
by mógł dowieść swoich racji, albo mnie zlecić, bym je panu wyjaśnił.
Barney był wściekły, wściekły na siebie, wściekły na dogorywającą firmę, która go
zatrudniała, na ludzką głupotę i próżność i na to, że stan jego konta w banku dawno
już spadł poniżej zera. Rzucił się w stronę L.M. i wyrwał z jego ust wciąż tlącą się
"havane".
- Urządzimy tu prawdziwy pokaz. Coś, co wreszcie pan doceni!
 
- Płace za te cygara po dwa zielone od sztuki! Oddaj je pan...
- Za chwilę dostanie je pan z powrotem, a na razie proszę patrzeć - Barney strącił
butelkę po piwie na podłogę i na jej miejscu położył cygaro.
- Które z tych urządzeń służy do sterowania mocą mechanizmu? - zapytał Hewetta.
- Natężenie wejściowe regulowane jest tym opornikiem, ale czemu pan pyta? Nie
można przekroczyć maksymalnej granicy przemieszczenia w czasie bez zniszczenia
całego mechanizmu... Stój!
- Nowe wyposażenie może pan sobie kupić w każdej chwili, ale jeśli nie uda się
przekonać L.M., zostanie pan na lodzie - i dobrze pan o tym wie. Jedziemy na całego!
Jedną ręką Barney odepchnął wierzgającego profesora, drugą zaś w tym samym
momencie przekręcił regulator mocy na maksimum, odrywając przy okazji pokrętło
opornika. Tym razem efekt okazał się daleko bardziej zauważalny. Jęk aparatury
przerodził się w upiorne zawodzenie, od którego pękały bębenki w uszach, przewody
rozjarzyły się jak wszystkie ognie piekielne, na metalowych elementach maszyny
rozigrały się bezustanne wyładowania elektryczne, a włosy wszystkich obecnych
stanęły dęba i sypnęły iskrami.
- Wsadzono mnie na krzesło elektryczne! - wrzasnął L.M. w momencie, gdy wraz z
ostatnim spazmem energii wszystkie kable zapłonęły oślepiająco, eksplodowały - i
nastała ciemność.
- Tam! Patrzcie tam! - ryknął Barney, pstrykając swoim Ronsonem, by rozproszyć
mrok. Metalowa płyta była pusta.
- Jesteś mi winien dwa dolce.
- Patrzcie, zniknęło!!! Na co najmniej dwie sekundy, trzy... cztery... pięć... sześć.
Nagle cygaro, wciąż jeszcze dymiące, ukazało się ponownie na płycie. L.M. chwycił
je i zaciągnął się głęboko.
- W porządku, niech to sobie będzie wehikuł czasu. Ale w jaki sposób może on
pomóc przy produkcji filmów, albo przy wyciąganiu Climactic z bryndzy?
- Niech mi pan pozwoli wreszcie wyjaśnić...
. 2 .
Sześciu obecnych w gabinecie mężczyzn rozsiadło się półkolem naprzeciw biurka
L.M.
- Zamknąć drzwi na klucz i przeciąć kable telefoniczne - zarządził Greenspan.
- Jest trzecia nad ranem - zaprotestował Barney. - Podsłuch można wykluczyć.
- Jeśli banki zwąchają, co się tutaj dzieje, jestem zrujnowany do końca życia, albo i na
 
dłużej. Odciąć kable.
- Pozwoli pan, że się tym zajmę - Amory Blestead, szef departamentu technicznego
Climactic Studios wstał i wydobył z kieszeni na piersi kombinezonu izolowany
śrubokręt.
Tajemnica wreszcie się wyjaśniła. Od roku moi chłopcy naprawiają te cholerne kable
mniej więcej dwa razy na tydzień, pomyślał.
Pracował szybko, sprawnie wyciągając końcówki przewodów z gniazdek i
rozłączając kolejno siedem telefonów, interkom, monitor telewizji wewnętrznej i linie
specjalną. L.M. Greenspan obserwował go uważnie i nie odezwał się ani słowem,
dopóki nie stwierdził osobiście, że wszystkie dziesięć kabli zwisa luzem.
- Meldować - rzucił, dźgnąwszy palcem w stronę Barneya Hendricksona.
- Wreszcie możemy zaczynać, L.M. Wszystko gotowe do rozruchu. Podstawowe
urządzenia Vremiatronu zostały zbudowane w oparciu o dekoracje do "Zaślubin
potwora z córką Thinga", co umożliwiło nam pokrycie wszelkich kosztów z budżetu
tego filmu. Dodam, że w istocie nawet na tym zarobiliśmy maszyna profesora
kosztuje bez porównania mniej niż wynosiły nasze normalne wydał...
- Bez dygresji!
- W porządku. Ostatnie sceny studyjne do tego filmu o potworze nakręcono dziś po
południu, to jest, chciałem powiedzieć, wczoraj po południu, dzięki czemu zdołaliśmy
załatwić paru monterów, którzy w nadgodzinach wypucowali całą maszynerie. Jak
tylko sobie poszli, reszta z nas zamontowała ją na platformie wojskowej ciężarówki z
filmu "Brookliński kapuś nr 1",profesor zaś podłączył i posprawdzał wszystko, co się
dało. W efekcie całość jest zapięta na ostatni guzik.
- Nie podoba mi się ta ciężarówka. To się może wydać.
- Niemożliwe, panie L.M., podjęliśmy wszelkie środki ostrożności. Ciężarówka
pochodzi z demobilu i była przeznaczona do sprzedaży w zupełnie innym miejscu.
Kupiliśmy ją absolutnie legalnie, naszymi zwykłymi kanałami, a Tex dotransportował
ją tutaj. Powtarzam panu, jesteśmy zupełnie czyści.
- Tex? Tex! A któż to taki? Kim w ogóle są ci ludzie? - L.M. uniósł się, tocząc
podejrzliwym wzrokiem po siedzących przed nim osobach. - Wydaje mi się, że
prosiłem cię o maksymalną dyskręcje, o utrzymanie całej sprawy w tajemnicy, aż
przekonamy się jak to działa! Jeżeli banki zwęszą...
- Operacja zakrojona jest na możliwie jak najmniejszą skale. Ekipa składa się ze
mnie, profesora, którego pan zna, oraz Blesteade'a, pańskiego szefa technicznego, z
którym współpracuje pan od lat trzydziestu...
- Wiem, wiem... Ale ci trzej tutaj, co to za jedni? - L.M. wskazał palcem na dwóch
milczących, czarnowłosych osobników odzianych w "levisy" i skórzane kurtki, oraz
wysokiego, nerwowego mężczyznę o jaskraworudej czuprynie.
- Tych dwóch z przodu to Tex Antonelli i Dallas Levy, kaskaderzy.
- Kaskaderzy? Jakie znów cuda masz tu zamiar przepchnąć, ściągając tych dwóch
lewych kowbojów?
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin