Goddard Kenneth - Alchemik.pdf

(1381 KB) Pobierz
Goddard Kenneth - Alchemik
"Alchemik"
Kenneth GoddaRD
Wydawnictwo Da Capo
Warszawa 199 ł
PROLOG
Kiedy zaczęli to wszystko opisywać w raporcie końcowym, od
razu się okazało, że kluczem do sprawy był Jamie MacKenzie,
chociaż motywom, jakie nim kierowały, wciąż brakowało sensu
Biorąc pod uwagę jego szczegółowo udokumentowany iloraz
inteligencji oraz znakomite wyniki w nauce, nie mogli uwierzyć,
że tak bystry młody człowiek mógł do tego stopnia zlekceważyć
lodowatą obojętność i przemoc nieodłącznie związane z profesją,
którą dobrowolnie obrał. Lecz z perspektywy czasu rzeczą aż
nazbyt ewidentną było, iż MacKenzie po prostu nie rozumiał ani
przerażającej wielkości, ani nieuniknionych konsekwencji głupiego
błędu, jaki popełnił.
Jamie musiał chyba wmówić sobie, że cała ta historia jest
tylko wspaniałą i nader lukratywną zabawą, co zakrawa na ironię,
bo o ile jego dodatkowe zajęcie dostarczało mu czasem uciech - a
na pewno sporo pieniędzy - zabawą bynajmniej nie było.
Dlatego kiedy w pokoju numer 245 domu akademickiego Voyćger
Hall na Uniwersytecie Kalifonijskim w San Diego zadzwonił
telefon, Jamie nie przeczuwał nic złego. Oderwał wzrok od swoich
obliczeń i z obojętnością i roztargnieniem sięgnął po słuchawkę.
- Halo?
- Sie masz Jamie. Jak leci?
MacKenzie natychmiast rozpoznał bełkotliwy głos Bobby'ego
Lockwooda. Kiwnął głową. Tym razem alkohol, najpewniej piwsko.
Jak wszyscy mieszkańcy Voyager Hall, doskonale wiedział, że
urodzony na Alasce, a niedawno zmarły ojciec Bobby'ego Lockwooda
zostawił synowi coś więcej niż tylko jasnoniebieskie oczy, czarne
kręcone włosy, niezależność ducha i trochę ciężko zarobionego
grosza. Ale tym czymś nie było z pewnością zamiłowanie do wiedzy
jako takiej. Zainteresowania akademickie Bobby'ego ograniczały
się wyłącznie do badań nad różnorodnymi skutkami oddziaływania
środków chemicznych na ludzki umysł tudzież ciało. Tak się
przypadkiem zdarzyło, że jednym z najbardziej ulubionych przez
Lockwooda środków był alkohol etylowy.
- Gorąco - odrzekł dobrodusznie MacKenzie. - W przyszłym
tygodniu sesja. Zaczynam coraz poważniej myśleć, że najwyższa
pora przeczytać parę książek albo pojechać do Centrum i zarwać
 
jakąś dupcię. Nie mogę się zdecydować.
- No i git, będziesz miał dobry dzień! - rzucił ze śmiechem
Lockwood. - Słuchaj, stary. Niedawno poznałem taką jedną, rudą
zresztą. Chyba nieźle mi z nią idzie i w przyszłym tygodniu chcę
ją zabrać na narty, no wiesz. Sęk w tym, że nigdzie nie mogę
znaleźć porządnego śniegu. Pomyślałem sobie, że zwrócę się o
pomoc do pewnego dzianego i ustosunkowanego kumpla.
MacKenzie przeprowadził w myśli kilka obliczeń.
- Może będę mógł coś dla ciebie zrobić - rzekł ostrożnie. -
W tym miesiącu mam od groma zamówień, ale niewykluczone, że
dwójkę uda mi się dla ciebie jakoś wytrzasnąć. Ale to cię będzie
trochę więcej kosztowało. Towar pierwszej klasy jest dzisiaj
bardzo poszukiwany.
- To prawda, święta prawda - mruknął Lockwood. - Dwójka nam
wystarczy, przyjacielu, aż nadto. No to ile zedrzesz ze starego
kumpla, hę?
- O tej porze roku za dostawę ekspresową biorę minimum dwie
stówy - odparł MacKenzie. - Ale jak dla ciebie, niech będzie sto
pięćdziesiąt. Pasuje?
- Wiedziałem, że mogę na ciebie liczyć, Jamie. - Bobby aż
westchnął ze szczęścia. - Jutro wieczorem moja pani będzie
promieniała z wdzięczności.
- Naprawdę? - MacKenzie zachichotał. Rozbawiło go to, bo
kędzierzawy, niebieskooki Lockwood miał wśród studentów reputację
ostrego podrywacza i zazwyczaj obywał się bez żadnych środków
wspomagających. - Ona wie, że szykujesz dla niej paczuszkę?
- Słyszę, jak się dobija do moich drzwi, kochany! Więc jak
to załatwimy? Jak zwykle?
- Jak zwykle. Skrytka 245.
- Forsa już do ciebie płynie, stary. Jeszcze raz wielkie
dzięki. Tylko nie siedź za długo nad tymi... książkami.
MacKenzie
uśmiechnął się, odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Piątek,
ósma czterdzieści pięć wieczorem. Mnóstwo czasu, żeby pójść do
Centrum Studenckiego, przerzucić kilka rozdziałów rachunku
różniczkowego i wybrać - oraz zarwać - odpowiedni towar na
weekend.
Uśmiechając się ze szczerym, niczym nie zmąconym
ukontentowaniem, MacKenzie chwycił gruby, rzadko otwierany
podręcznik do rachunku różniczkowego, sięgnął po błękitnozłotą
wiatrówkę i ruszył do drzwi.
Zważywszy wszystkie korzyści płynące z jego obecnego stylu
życia, bezsensem było namawiać Jamiego, by bardziej przykładał
się do nauki, a przynajmniej do nauki w uniwersyteckim tego słowa
znaczeniu. O tak, wielu ludzi próbowało go do tego skłonić, jak
 
najbardziej. Ludzi takich jak choćby wydziałowy opiekun do spraw
naukowych, trzech profesorów Bobby'ego, paru kumpli z pierwszego
roku, nie wspominając już o kilku bardzo bliskich przyjaciołach,
którzy właściwie powinni wiedzieć, że to naprawdę bez sensu.
Ale z drugiej strony fakt, że ludzie ci w ogóle przejmowali
się edukacją MacKenziego zakrawał na ironię, albowiem dzień w
dzień każdy z nich rozmyślnie dostarczał Jamiemu zachęty do
kompletnej obojętności wobec rzeczy tak trywialnych, jak
zbliżająca się sesja egzaminacyjna. Tą zachętą były oczywiście
pieniądze. «Ściślej mówiąc, bardzo dużo pieniędzy.
Za każdym razem, kiedy jeden z tych szlachetnych osobników
kupował od Jamiego gramową paczuszkę białego krystalicznego
proszku - w położonym nad brzegiem oceanu kampusie MacKenzie miał
opinię najbardziej zaufanego i pewnego handlarza kokainą - po
prostu umacniał go w przekonaniu, iż życie jest niczym kawałek
pysznego ciasta, które upieczono, pokrojono i osobiście
dostarczono mu do drzwi. Dlatego w wieku lat osiemnastu Jamie
MacKenzie miał niemal wszystko, czego od życia chciał: stały i
wystarczający napływ pieniędzy, najlepszego gatunku narkotyki,
kampus pełen młodych, chętnych dziewczyn, szafę zapchaną drogimi,
modnymi ubraniami i nowiutki angielski sportowy samochód, za
który zapłacił gotówką; uwzględniając konieczność zachowania
niezwykłej ostrożności podczas wykonywania codziennych obowiązków
zawodowych, cieszył się poza tym w miarę satysfakcjonującym
rozgłosem i szacunkiem.
Rzeczą zrozumiałą jest, że umysł osiemnastolatka nie mógł
tego wszystkiego w pełni ogarnąć, jednak tym, co Jamiego brało
najbardziej, był fakt, że podtrzymywanie jakże luźnego i
dostatniego trybu życia wcale nie wymagało ciężkiej pracy. Ba,
praktycznie żadnej pracy. Co tydzień odbierał towar, rozprowadzał
go i zgarniał forsę. Tyle. Dziecinna igraszka dla detalisty tak
inteligentnego jak Jamie MacKenzie.
Zaczynał w niedzielę rano. Otwierał kluczykiem metalową
kasetkę ukrytą pod najniższą szufladą niezwykle ciężkiej dębowej
serwantki stojącej w jego pokoju i wyjmował z niej dwa tysiące
pięćset dolarów w banknotach o małym nominale (nierzadko brał
dwa, a nawet trzy razy więcej). Włożywszy pieniądze do
niewielkiej koperty, zaklejał ją, kładł się na łóżko z czymś
lekkim do czytania - najczęściej z drogim magazynem porno - i
czekał.
O dziewiątej trzydzieści, plus minus pięć minut, w pokoju,
którego z nikim nie dzielił, dzwonił telefon. Rozmówca Jamiego
podawał mu namiary budki telefonicznej, gdzieś w kampusie, oraz
godzinę przybycia - zwykle dziesięća do piętnastu minut po
rozmowie, zależnie od odległości.
 
W umówionej budce MacKenzie odbierał drugi telefon. Tym
razem otrzymywał wskazówki, jak dotrzeć do "skrytki", gdzie miał
nastąpić "zrzut". Taką "skrytką" był na przykład pojemnik na
zużyte ręczniki papierowe w jednej z licznych toalet w kampusie
albo w najbliższej okolicy. Otwierał pojemnik uniwersalnym
kluczem, wsuwał kopertę pod ręczniki, możliwie niegłęboko, i
wracał prosto na uniwersytet.
Zgodnie z bardzo wyraźnymi poleceniami Jamie nigdy, ale to
nigdy nie kręcił się w pobliżu skrytki, by zidentyfikować
śmieciarza, który, jak przypuszczał, przychodził niedługo potem.
Będąc osobnikiem nader praktycznym, MacKenzie słusznie zakładał,
że taka ciekawość jest rzeczą wysoce niebezpieczną, możliwe nawet
że zgubną w skutkach. Żaden problem, gdyż tożsamość "łącznika"
niezbyt Jamiego interesowała.
Jak dotąd pestka.
Odbiór towaru, następna faza cotygodniowej procedury
odbywał się wieczorem w pierwszy wtorek po zrzucie. O szóstej
czterdzieści pięć, po typowo stołówkowej i pozbawionej smaku
kolacji, Jamie MacKenzie wracał jak co dzień do akademika,
wystukiwał czterocyfrowy kod, otwierał skrzynkę i wyjmował
pocztę. We wtorki, czasami w środy, wśród listów znajdował
dwadzieścia osiem, pięćdziesiąt sześć, a niekiedy nawet
osiemdziesiąt cztery gramy czterdziestoprocentowej kokainy. Każda
partia towaru była zapakowana w kilka cieniutkich, hermetycznie
zamkniętych paczuszek z wytrzymałego plastiku.
Otrzymawszy tygodniowy zapas narkotyku, MacKenzie szedł
szybko i ostrożnie do swego pokoju. Natychmiast zatrzaskiwał dwa
zamki u drzwi, zamykał okno, zaciągał firankę i czekał.
Punktualnie o siódmej, gdy zaczynała się ściśle
przestrzegana trzygodzinna nauka własna, Jamie otwierał skrytkę w
serwantce, wyjmował z niej elektroniczną wagę szalkową, ponad
dwulitrowy słój z laktozą, wielki moździerz i tłuczek, pudełko z
grubymi, błyszczącymi papierkami w kształcie kwadracików i
niewielką metalową łopatkę. Układał te przedmioty na uprzątniętym
fragmencie blatu biurka, siadał i resztę wieczoru spędzał na
ważeniu i pakowaniu kokainy.
Jamie był tak zwanym "detalistą" albo "gońcem", jak nazy-
wano handlarzy najniższego szczebla. Ważenie i pakowanie towaru
nie wymagało od nich jakichś specjalnych predyspozycji, poza
odrobiną zręczności, niezbędną do obsługiwania wagi i składania
maleńkich kopert z błyszczącego papieru. Kalkulacja była
niezwykle prosta, co wynikało z dokładnie rozplanowanego
harmonogramu dystrybucji na poziomie hurtowników mniejszych, tych
obracających gramami kokainy, i większych - ci obracali
kilogramami.
 
Każda cotygodniowa partia czterdziestoprocentowej kokainy
ważyła około dwudziestu ośmiu gramów. Zadaniem MacKenziego było
odważyć z każdej dokładnie dwadzieścia pięć gramów narkotyku i
dokładnie zmieszać go z dwudziestoma pięcioma gramami
sproszkowanej laktozy. W rezultacie takiej operacji otrzymywał
pięćdziesiąt gramów dwudziestoprocentowej kokainy, którą
zapakowywał w pięćdziesiąt starannie odważonych jednogramowych
paczuszek.
Jako jeden z dwóch autoryzowanych detalistów w uniwersy-
teckim kampusie, MacKenzie miał sprzedać przynajmniej pięć-
dziesiąt jednogramowych paczuszek tygodniowo i zgarnąć za to trzy
tysiące dolarów. Dwa i pół tysiąca dolarów szło na niedzielny
zrzut; rankiem odbierał je łącznik. Pięćset dolarów i pozostałe
trzy i trzy dziesiąte grama czterdziestoprocentowej kokainy
zostawało dla Jamiego jako udział w zyskach ze sprzedaży każdej
partii proszku. Dla młodego człowieka była to kwota aż nadto
wystarczająca. Dzięki niej mógł sobie pozwolić na kobiety,
ubrania i samochody aż do końca swojej uniwersyteckiej kariery. O
ile tylko zachowa należytą ostrożność i nie stanie się chciwy
albo głupi.
Jednak oddając Jamiemu sprawiedliwość, należy uczciwie
stwierdzić, że do typów nieostrożnych nie należał. Z religijną
nabożnością przestrzegał naczelnych dyrektyw, jakie wbijano do
głów wszystkim detalistom tudzież mniejszym hurtownikom podległym
Generałowi. Sprzedawaj tylko ludziom, których znasz i którym
całkowicie ufasz, najlepiej z góry ustaloną ilość kokainy
tygodniowo. Nigdy nie sprzedawaj komuś, kogo niedawno
aresztowano. Nigdy nie proponuj towaru komuś, kogo nie
sprawdziłeś, a jeśli taka osoba pyta cię, czy sprzedajesz
narkotyki, zaprzeczaj. I nigdy, przenigdy nie sprzedawaj ludziom
zupełnie obcym. Tak więc klienta trzeba najpierw poznać i dopiero
wtedy ryzykować własny tyłek.
MacKenzie nie był też człowiekiem specjalnie chciwym. Kiedy
na rynku brakowało towaru, Jamie prawie nigdy nie podbijał ceny,
poza nielicznymi wyjątkami, jak choćby w przypadku ekspresowej
dostawy dla Bobby'ego Lockwooda, kiedy to musiał sięgnąć do
swoich prywatnych zapasów. I z pewnością nie zależało mu na tym -
jeszcze nie - by zostać hurtownikiem, mniejszym lub większym, bo
uważał, że na grubsze transakcje będzie miał mnóstwo czasu w
późniejszym okresie życia. Na razie Jamie MacKenzie był
całkowicie zadowolony z tego, że jest młodzieńcem w miarę
przystojnym, i że stopniowo zyskuje coraz większą popularność.
Wspomaganą, rzecz jasna, nie wysychającym strumieniem pieniędzy
oraz kokainy.
Nie, Jamie z pewnością nie zachował się nierozważnie, gdy o
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin