K.May - Skarby I Krokodyle.rtf

(433 KB) Pobierz
Skarby i krokodyle

Karol May

 

 

 

Skarby i krokodyle

 

Das Waldröschen oder die Verfolgung rund um die Erde III


Skarb w jaskini

 

Nieprzerwany i dziwnie ze sobą powiązany łańcuch wypadków, zmusza Czytelnika do przeniesienia się za Ocean Atlantycki, do środkowoamerykańskiego kraju, o którym w Rodrigandzie wspominano tyle razy, bo tam właśnie leżały znaczne posiadłości rodu Rodriganda de Sevilla.

Meksyk to piękny kraj, w którym człowiek jest zależny od ziemi, na której żyje, a jego powierzchnia posiada w znacznej części charakter wulkaniczny. Tak też, we wnętrzu jego mieszkańców pali się ogień, który często płonie. Na wybrzeżach panuje zabójcza febra — takie też są polityczne stosunki tego kraju, chorobliwe i nie wzbudzające zaufania. Całe życie narodu jest mocno fantastyczne i zmienne, i można tam w jednym tygodniu daleko więcej przeżyć przygód, niż gdziekolwiek indziej.

Granicę z Teksasem, który należy do Stanów Zjednoczonych, stanowią rzeki Rio Grande del Norte, Rio Bravo del Norte, do której wlewają się rzeki Konchos, Salados, Sabinas i San Juan.

Między tą rzeką a Kordylierami Coahuila leżało kilka rozsianych posiadłości hrabiego Ferdynanda de Rodriganda. Był on bratem hrabiego Emanuela, żył wyłącznie w swoich posiadłościach meksykańskich i zapragnął mieć u siebie syna swego brata, Alfonsa, który miał odziedziczyć po nim te ogromne bogactwa.

Może na dwa lata przed owymi nieszczęśliwymi wypadkami w Rodrigandzie, rzeką płynęła wolno lekka łódź. Siedziało w niej dwóch mężczyzn. Jeden kierował sterem, drugi zajęty był przygotowaniem ładunku z papieru, prochu i kul. Człowiek przy sterze miał ostre rysy, a przenikliwe, bystre oczy zdradzały Indianina. Ubrany był w skórzaną kurtkę i skórzane spodnie ze zwisającymi z boku skalpami zamordowanych wrogów. Na nogach miał mokasyny o podwójnych podeszwach, na szyi sznur zębów niedźwiedzich, a z przepaski na czarnych włosach starczały trzy orle pióra. Z tych ozdób można się było domyślać, że to nie byle kto, lecz sam wódz. Obok niego leżała w łódce wspaniała skóra bawola, służąca za płaszcz, a na niej długa dubeltówka, u pasa świecił tomahawk. Na szyi miał jeszcze kalumet, a z kieszeni kurtki wystawały kolby dwóch rewolwerów. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie pochłoniętego swą pracą, ale nie uszłoby z pewnością uwagi badawczego obserwatora, że spod opuszczonych powiek uważnie śledził brzeg rzeki.

Towarzysz jego natomiast był rosłym, wysokim, dobrze zbudowanym białym, z twarzą przyozdobioną długą, jasną brodą. On też miał na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ubrany był ponadto w niebieską kamizelkę i myśliwską kurtkę, a na głowie miał, tak często spotykany na Dalekim Zachodzie, kapelusz filcowy o szerokim rondzie, który dawno już stracił swą pierwotną formę.

Mężczyźni wyglądali na niecałe trzydzieści lat. Obydwaj nosili ostrogi, co świadczyło, że do łodzi zeszli prosto z koni.

Gdy tak płynęli wzdłuż rzeki niesieni jej prądem, usłyszeli nagle rżenie konia. Błyskawicznie leżeli na dnie łodzi, aby z brzegu nikt ich nie dojrzał.

 Shli! — wyszeptał w narzeczu Apaczów Jicarilla, Indianin.

 Stoi gdzieś niedaleko — dopowiedział biały.

 Zwietrzył nas! Tylko kto na nim jedzie?

 Nie jest to ani Indianin, ani biały — zauważył myśliwy. — Człowiek doświadczony, nie pozwoli nigdy, by koń jego rżał tak głośno. Dopłyńmy do brzegu i podkradnijmy się do niego.

 Porzucając łódź? — zapytał Indianin — A jeżeli to wrogowie, którzy chcą zwabić nas na brzeg i pozabijać?

 Przecież mamy broń!

 Niech lepiej mój biały brat zostanie w łodzi, a ja przeszukam okolicę.

 Zgoda.

Łódź przybiła do brzegu. Indianin wyszedł, a biały pozostał trzymając broń w pogotowiu. Po kilku minutach Apacz wrócił.

 No i co?

 Jakiś biały człowiek śpi tam, pod krzakiem.

 Czy to myśliwy?

 Ma przy sobie tylko nóż.

 W pobliżu nie ma nikogo?

 Nie widziałem.

Mężczyzna wyskoczył z czółna i przywiązał je do drzewa. Wziął swoją strzelbę, oba rewolwery i poszedł za Indianinem. Droga była krótka. Do drzewa stał przywiązany koń, a śpiący ubrany był jak typowy Meksykanin w spodnie rozszerzające się ku dołowi, białą koszulę i kurtkę przerzuconą przez plecy. Przy pasie, oprócz noża, nie było żadnej broni. Na głowie miał żółte sombrero. Spał tak twardo, że nawet się nie poruszył, gdy podeszli do niego.

 Halo, chłopcze, wstawaj! — zawołał myśliwy, klepiąc śpiącego po ramieniu.

Chłopiec obudził się, skoczył na równe nogi i wyciągnął nóż.

 Do diabła, czego chcecie? — zapytał, mrużąc powieki.

 Przede wszystkim musimy wiedzieć, kim jesteś?

 A kim wy jesteście?

 Mam wrażenie że się nas boisz. Niepotrzebnie, mój drogi. Jestem Europejczykiem, nazywam się Helmer, a mój towarzysz to Shosh–in–lit, czyli Niedźwiedzie Serce, wódz Apaczów Jicarilla.

 Shosh–in–lit? W takim razie nie mam powodu do obaw, bo wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.

 A więc kim jesteś?

 Jestem vaquero, pasterz bawołów.

 U kogo służysz?

 Po tamtej stronie rzeki, u hrabiego Rodrigandy.

 W jaki sposób dostałeś się tutaj?

 To wy raczej odpowiedzcie na to. Mnie gonią Komanczowie.

 Czyżby? Ścigają cię Komanczowie, a ty tymczasem najspokojniej spisz?

 A co mam robić, skoro padam ze zmęczenia?

 Gdzie ich spotkałeś?

 Stąd na północ, niedaleko Rio Pecos. Było nas piętnastu i dwie kobiety, ich sześćdziesięciu.

 Walczyliście?

 Tak. Napadli na nas niespodzianie. Większość mężczyzn pomordowali, kobiety wzięli z sobą. Nie wiem, ilu naszych oprócz mnie uszło z życiem.

 Skąd przybywasz i dokąd jedziesz?

Vaquero nie był rozmowny, trzeba było wyciągać od niego słowo po słowie.

 Jechaliśmy konno do fortu Guadalupe po dwie damy, które tam były z wizytą.

 Ale Rio Pecos nie leży na tej trasie.

 Zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną, urządziliśmy sobie małą wycieczkę do Rio Pecos. Tam nas napadnięto.

 Co to były za damy?

 Seniorita Arbellez i Indianka, Karia.

 Kim jest seniorita Arbellez?

 Córką naszego dzierżawcy, Pedra Arbelleza.

 A Karia?

 To siostra Tecalty, wodza Misteków. Shosh–in–lit słuchał uważnie.

 Siostra Tecalty? — zapytał. — Tecalto jest moim przyjacielem. Wypaliliśmy razem fajkę pokoju. Siostra jego nie może pozostawać w niewoli. Czy mój biały przyjaciel pojedzie ze mną, by ją uwolnić?

 Przecież nie macie koni — wtrącił vaquero.

Indianin obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.

 Niedźwiedzie Serce ma konia, gdy go potrzebuje. W ciągu godziny ukradnę konia tym psom, Komanczom.

 Kiedy was napadnięto? — zapytał Helmer.

 Wczoraj wieczorem.

 Jak długo tutaj spałeś?

 Nie dłużej niż kwadrans.

 W takim razie Komanczowie przybędą wkrótce. Jesteś vaquerem, a nie znasz obyczajów wojowników indiańskich? Jakie mają twoim zdaniem zamiary wobec kobiet? Czy porwali je dla okupu?

 Nie, na pewno nie! Porwali, by pojąć je za żony. Obie są bardzo piękne.

 Słyszałem, że kobiety Misteków słyną z urody. Komanczowie będą więc starali się zatrzeć za sobą ślady. Wszyscy mieli konie?

 Tak jest.

 W takim razie zaraz tu będą. Zdaje się, że nie grzeszysz rozumem. Czy nie pomyślałeś o tym, że będą cię ścigać? Dlaczego położyłeś się spać?

 Byłem zmęczony, już mówiłem.

 Dlaczego nie uciekłeś przynajmniej na drugi brzeg rzeki?

 Woda głęboka. Koń by utonął…

 Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanczami. Zbudziłbyś się w raju, ale bez skalpu. Jesteś głodny?

 I to bardzo!

 No to chodź z nami! Ale najpierw zaprowadź konia w krzaki, by go nikt nie mógł zobaczyć.

Vaquero dostał porcję mięsa, wody napił się z rzeki. Gdy najadł się do syta, Helmer podjął przerwaną rozmowę. Dowiedział się, że vaquero pracował w jednej z posiadłości hrabiego Fernanda Rodrigandy, położonej między Kordylierami Coahuila a Rio Grande del Norte, rzeką, która oddziela Meksyk od Teksasu.

Po jakimś czasie Helmer opuścił łódź i wdrapał się na górzysty brzeg, aby zlustrować okolicę. Zaledwie tam się dostał, zawołał:

 Oho, już są! Omal nie było za późno! Indianin zjawił się natychmiast u jego boku.

 Sześciu jeźdźców — zauważył.

 Na każdego z nas przypada po trzech — dodał Helmer, nie pomyślawszy nawet ani przez chwilę, aby vaquero również stanął do walki.

 Kto bierze konia? — zapytał Indianin.

 Ja — brzmiała odpowiedź.

 Nikt z nich nie może ujść z życiem! — dodał Niedźwiedzie Serce.

 Ponieważ masz przy sobie tylko nóż, na nic się nam nie przydasz, zostań więc w łodzi, a ja wezmę twego konia.

 A jeżeli go zabiją? — wyjąkał przerażony chłopak.

 Dostaniesz w zamian sześć innych.

Vaquero został w łodzi, a tamci udali się na miejsce, gdzie nie tak dawno znaleźli śpiącego parobka. Stanęli obok ukrytego w zaroślach konia i czekali. Jeźdźcy zbliżali się szybko.

 Tak, to psy Komancze! — powiedział Niedźwiedzie Serce. — Noszą barwy wojenne, więc nie możemy mieć dla nich litości!

Komanczowie znajdowali się w odległości pół kilometra i jechali galopem. Minuta, dwie dzieliły ich od zarośli.

 Te psy nie mają rozumu, nie umieją myśleć.

 Nie przypuszczają nawet, że vaquero się schował. Są pewni, że przepłynął rzekę.

Indianin podniósł strzelbę. To samo uczynił Helmer. Po chwili rozległy się dwa strzały, po nich następne dwa i czterech Komanczów leżało na ziemi. Helmer wskoczył na konia i popędził przez zarośla. Pozostali dwaj Komanczowie nie zdążyli nawet pomyśleć o ucieczce, gdy traper był przy nich i dwoma strzałami z rewolweru położył ich trupem.

Cała walka trwała zaledwie kilka minut. Konie zabitych udało się schwytać bez trudu.

Po chwili przybiegł na brzeg vaquero.

 Do licha, ależ to zwycięstwo! — cieszył się.

 Drobiazg. Co to dla nas sześciu Komanczów — bagatelizował Helmer. — Właściwie należałoby oszczędzać krwi ludzkiej, gdyż najcenniejszy to płyn na świecie, ale cóż robić?

Zabrano broń zabitych, a Indianin oskalpował swoje dwie ofiary. Wszystkie trupy wrzucono do rzeki.

 Co teraz? — zapytał Helmer.

 Trzeba ratować siostrę mojego przyjaciela.

 Weźmiemy ze sobą chłopca?

Niedźwiedzie Serce obrzucił Meksykanina lekceważącym spojrzeniem, po czym rzekł:

 Jak uważasz.

 Chcę iść z wami — prosił pastuch.

 Nie sądzę, abyś nam był potrzebny, bohaterem nie jesteś — powiedział Helmer.

 Przecież nie miałem broni.

 Ale wczoraj także uciekłeś.

 Tylko dlatego, żeby sprowadzić pomoc.

 Czy potrafisz odnaleźć miejsce, gdzie was napadnięto?

 Tak.

 No to cię zabierzemy.

 Czy mogę wziąć broń?

 Naturalnie. Weź także konia, ale nie swojego jest zbyt zmęczony.

Wybrali trzy najlepsze konie i wyruszyli w drogę.

Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez prerię, później przez lesiste wyżyny. Wieczorem dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.

 Uff! — zawołał Niedźwiedzie Serce jadący na czele. — Indianie!

Helmer wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.

 Co widzi mój biały brat? — zapytał Indianin.

 Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.

 Czy są wśród nich kobiety?

 Tak, dwie. Uwolnimy je nocą. Indianin skinął głową.

 Trzeba się ukryć — rzekł Helmer. — Indianie na pewno szukają zbiega. Ci, którzy będą wracać z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. Zostań przy koniach! — zwrócił się do chłopca. — My musimy zatrzeć ślady.

Powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów wyszukali wzgórze pokryte gęstym lasem i tam ukryli się wraz z końmi.

Nadeszła noc. Cała trójka cierpliwie oczekiwała północy, najlepszej pory dla zwiadu.

 Czy pomyślałeś już, jak powinniśmy postąpić? — zapytał biały Indianina.

 Tak. Mój biały brat umie zabijać tak, że ofiara nie wydaje nawet dźwięku. Podkradniemy się więc do nich, zabijemy strażników, poprzecinamy więzy, którymi są skrępowani jeńcy i uprowadzimy ich. Howgh!

 Trzeba zaczynać. Podkradanie się zajmie nam dużo czasu.

 Ale vaquero zostawimy, prawda?

 Tak. Będzie pilnował koni.

 Więc zaczynajmy!

Noc była ciemna. Dolinę rozjaśniało jedynie słabe światełko obozowego ogniska. Wokół niego spali Komanczowie i skrępowani powrozami jeńcy.

Indianin szepnął:

 Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.

 Dobrze. Najpierw uwolnimy kobiety. Po tych słowach rozstali się.

Helmer podczołgał się ku obozowi. Musiał uważać, aby go nikt nie usłyszał, nikt nie zobaczył, żeby nie zwietrzyły go konie, które niespokojnym parskaniem często zdradzają zbliżającego się nieprzyjaciela.

Po drugim skradaniu się dotarł wreszcie do strażnika. Będąc o pięć kroków od niego, Helmer zerwał się raptownie, chwycił go lewą ręka za gardło, tak że ofiara nie mogła wydać głosu, a prawą zadał mu cios nożem w piersi. Indianin padł na ziemię jak kłoda, a po chwili drugi.

 A teraz do kobiet — szepnął Niedźwiedzie Serce, który również zabił dwóch strażników.

 Tylko ostrożnie!

Zaczęli się skradać przez wysoką trawę w kierunku ogniska. Kobiety leżały skrępowane obok siebie....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin