Hand Elizabeth - Długa noc zimowa.rtf

(2615 KB) Pobierz
Dluga noc zimowa

 

Elizabeth Hand

 

DŁUGA NOC ZIMOWA

 

 

Tłumaczył Jacek Spoiny

Tytuł oryginału WINTERLONG


(...) wiemy w głębi duszy,

Grzebiąc swoich umarłych, że cierpienie nie znaczy

Nas nadaremnie jak pustyni (...)

Kogokolwiek złapałby reflektor,

cokolwiek głośnik nam wykracze,

Mamy nie poddać się rozpaczy.

Dla Paula Witcovera

 

Gdy z głębi jego gardła zaczęło dobywać się charczenie, spytałem: O czym myślisz? Zawsze dopytuję się o myśli człowieka w agonii. I odpowiedział mi: Cały czas nasłuchuję deszczu. Po grzbiecie przebiegły mi ciarki. Cały czas nasłuchuję deszczu. Tak powiedział.

Bertolt Brecht, Baal (przeł. J. Spoiny)

*


CZĘŚĆ PIERWSZA
CHŁOPIEC NA DRZEWIE

 

Serce zamiera nam w piersi

Jestem w jej wnętrzu, jestem cieniem w jej mózgu. Odległe kaniony, w nich widmowe błyskawice: wyładowania neuronów, gdy przysysam się do serca poetki, do ciemnego jądra, w którym stapiają się groza i pożądanie, a Morgan raz po raz wygląda przez okno autobusu. Ciemność ustępuje. Przez chwilę czuję smak metalicznej żółci, który jest sygnałem, że rozpoczyna się terapia. Potem mnie nie ma.

Jadą autobusem, siedzą z tyłu, gdzie przy dość szybkiej jeździe można poczuć wyboje na kruszącej się autostradzie. Wpadający przez otwarte okno strumień wiosennego powietrza rozwiewa mi włosy. Później dojdzie mnie woń kwiatów jabłoni w kasztanowych warkoczach. Na razie czuć zsiadłe młeko w miejscu, gdzie Ronnie Abrams rozlał wczoraj swoją porcją.

- Posuń się, Yates!

Ronnie spada z siedzenia naprzeciwko, kopie mnie po nogach, po czym cofa się i okłada piąściami brata. Z przodu dobiega głos kierowcy, ryczącego: Zamknąć się!, na próżno usiłującego uciszyć czterdzieścioro kilkoro rozśpiewanych dzieciaków.

Mój biedny nauczyciel Padł cały zlany krwią W sercu najdzikszej głuszy, Gdzie zastrzeliłem go.

Ronnie szczerzy do mnie zęby w uśmiechu, błyszczą mu oczy, wtem pluje mi prosto na brodą. Zatykam uszy i kulą się przy oknie.

Wyszedłem na podwórko Ze swą wierną dwururką I biedaczek już mnie nie uczy.

Autobus wjeżdża do miasta i zwalnia, przystaje za ciążarówką pełną żołnierzy, janczarów z ostatniej Ascenzji. Przyciskam twarz do pąkniątej szyby, aż okulary dotykają szkła, i widzą wyraźnie ulicą. Młoda kobieta w łachmanach stoi przy krawążniku, trzymając na rakach dziecko zawiniąte w brudny różowy kocyk. U jej nóg plącze się pies, wynądzniałe, kłapouche szczenią, które gorączkowo macha ogonem i kąsa ją po gołych nogach. Stukam w szybą, próbując zwrócić uwagą psa. Dwaj mążczyźni w wytartych żółtych mundurach gramolą się z ciążarówki przed autobusem i zaczynają się kłócić. Kobieta z twarzą wykrzywioną grymasem, odzywa się do mążczyzn, najwyraźniej ze złością. Pies znowu rzuca się na nią, ona delikatnie go kopie i szczeniak obija się o krawążnik. Żołnierze spoglądają na kobietą, dostrzegają stojący autobus i wracają do ciążarówki. Słyszę syk zwalnianych hamulców. Autobus rusza i moje okulary uderzają w szybą. Tylne koła pojazdu ocierają się o krawężnik.

Pies szczeka i skacze na kobietą. Gdy unosi ręce w geście przerażenia, kwiaty jabłoni opadają z drzewa poza nią; nasadzam okulary na nos, a kobieta upuszcza dziecko pod koła autobusu.

Robi mi się niedobrze, próbuję odciągnąć Morgan od okna. Wilgotna mgiełka kreśli zarysy jaskrawych płatków na szybie i na jej plastikowych szkłach kontaktowych. Szyja mnie boli, kiedy próbuję odwrócić się od okna i na zawsze wymazać z pamięci ten bezgłośny deszcz. Ale nie mogę się poruszyć. Ona jest zbyt silna. Nie jestem w stanie odwrócić wzroku.

Szarpię przytrzymujące mnie więzy. Adiutant zrywa mi z głowy przewody, Morgan Yates wrzeszczy tuż obok mnie. Słyszę aksamitny szelest myśli pompowanych do jej szarych komórek. Połączenie zostaje przerwane.

Usiadłam, gdy odwozili ją do pomieszczenia obok. Krzyki Morgan raptownie ucichły, w miarę jak zaczynały działać endorfiny, a głowa osunęła się na stół na kółkach. Gdy Adiutant Justice doszedł z Morgan do drzwi, na chwilę odwrócił się i rzucił na mnie okiem. Unikał mojego wzroku.

Tak jak wszyscy.

Przez szybę widziałam, jak Emma Harrow biegnie z jakiegoś laboratorium. Pochyliła się nad Morgan i wyciągnęła przewody spomiędzy białych warkoczy, w których migotały miedziane kosmyki. W porównaniu z nią Adiutant Justice sprawiał wrażenie zmartwionego. Z sąsiednich pokoi zeszli się inni lekarze z wyrazem napięcia na twarzach i zasłonili widok.

Gdy nabrałam pewności, że o mnie zapomnieli, wygrzebałam papierosa - dostałam go rano od Anny za dawkę fenotiazyny - i zapaliłam. Popiół strząsałam do buta, dym wydmuchiwałam w kratkę wentylacyjną. Wiedziałam, że Morgan sobie nie poradzi. Zawsze byłam w stanie to określić, lecz tym razem doktor Harrow mnie nie słuchała. Morgan Yates była zbyt ważna: jedna z nielicznych żyjących pisarek, których dzieła były wciąż aprobowane przez Ascendentów.

- Załamie się - oświadczyłam doktor Harrow po lekturze biogramu kobiety. Siedem tomików poetyckich i dwa autoryzowane manifesty, które ukazały się w czasie ostatniej insurekcji; powieść historyczna, zawierająca szczegółowe opisy przerażającej, stuletniej Nocy z okresu Pierwszej Ascenzji; udramatyzowana wersja biblioklazmu, wystawiona przed nowymi Rządcami Ascendentów, która zdecydowała o uchwaleniu Dialektycznego Przekleństwa. Od tamtej pory nawiedzały ją koszmary o jakimś traumatycznym przeżyciu w janczarskim żłobku, seksualnym sadyzmie i patologicznym lęku przed psami. Nic szczególnego; ale wiedziałam, że nie da sobie rady.

- Skąd wiesz?

- Jest zbyt silna. - Wzruszyłam ramionami.

Doktor Harrow wbiła we mnie wzrok, zagryzła wargi. Nie bała się moich oczu.

- Może się jednak uda - mówiła w zadumie, pociągając kosmyki krótko przyciętej, szarej grzywki. - Twierdzi, że z tego powodu nie napisała nic od trzech lat, i obawia się, że zabiorą jej pozwolenie na publikację.

- Może się i powiedzie - ziewnęłam - ale nie zgodzi się, żebym jej to odebrała. Nikomu nie pozwoli.

Miałam rację. Gdyby doktor Harrow nie zależało aż tak bardzo na ocaleniu jednej z przeklętych, a przy okazji i własnego dobrego imienia, też by się tego domyśliła. Psychopatów, autystów, artystów ascendenckich mniejszego formatu dało się zmienić za pomocą empatoterapii. Wysysałam ich choroby i nocne zmory, wdychałam fobie jak eter, od którego kręciło mi się w głowie przez następne parę dni. Ale ci najwięksi - u których obłęd był wypielęgnowany równie troskliwie co związki chemiczne mózgu, pozwalające istotom mojego typu przyssać się do nich - byli odporni. Czepiali się swych szaleństw gorączkowo jak prawdziwi narkomani. Nie odstraszały ich nawet niebezpieczeństwa towarzyszące empatoterapii: nie mogli ulec.

Stojąca w sąsiednim pomieszczeniu doktor Harrow uniosła głowę i na widok mojego papierosa zmarszczyła czoło. Zgasiłam go w bucie i cofnęłam nogę, czując pod stopą piekący żar.

Wyszła z laboratorium ekspresowego. Z westchnieniem oparła się o szybę i spojrzała na mnie.

- Jak było, Wendy? Usunęłam z wargi okruszek tytoniu.

- Nie najlepiej. - W tym momencie poczułam napływającą do mózgu krew i przypomniałam sobie, jak stojąca przy oknie Morgan zawodzi. Musiałam zamknąć na chwilę oczy, pozwalając unieść się tej fali, aż serce zwolniło, i wtedy mogłam spojrzeć w twarz zdawkowo uśmiechniętej doktor Harrow.

- Czyli nie najgorzej. - Jej zaciśnięte usta nigdy nie okazywały pogardy lub niechęci do innych. Tylko umiarkowane osłupienie, coś w rodzaju niezdrowej dumy z istoty, którą stworzyła z pewnej autystycznej dziewczyny i kilku uncji lśniących związków chemicznych.

- No to... - Westchnęła i podeszła do biurka. - Możesz zająć się tym teraz. - Rzuciła mi raport i wróciła do laboratorium ekspresowego.

Usiadłam z powrotem na leżance i wbiłam wzrok w kartkę.

IMIĘ, NAZWISKO I NUMER: Błędna Wendy, Przypadek 117

Rozbudowany neurologicznie empat, wyznaczony do emocyjnej terapii engramowej

Litery zlały się w jedną plamę. Złapałam za brzeg leżanki. Nagle poczułam mdłości, w głowie narastało palące ciśnienie, aż zaczęłam walić czołem w brzeg stołu, raz za razem, dopóki Adiutant doktor Harrow nie podbiegł do mnie z krzykiem i nie wbił mi w szyję zawartości jakiejś ampułki. Stał nade mną i czekał, aż lek zadziała, gotowy powstrzymać mnie, gdy tylko będę chciała znów walić głową w stół. Po kilku minutach wzięłam głęboki oddech i utkwiłam wzrok w ścianie; potem złożyłam sprawozdanie z nieudanego spotkania z poetką.

Tego wieczoru poszłam nad rzekę. Trzy łodzie ochrony, w kolorze brudnej piany, dryfowały z prądem. Zawsze sądziłam, że łodzie są po to, by strzec nas tutaj w LIL, ale Adiutant Justice uświadomił mi, że kontrolują tereny po drugiej stronie rzeki, zarośnięte alejki i ogrody w ginącym Mieście Drzew.

- Przemytnicy - stwierdził, pociągając za kolczyki z brązu, będące oznaką jego stopnia i poziomu. - Ascendenci kupują u Botaników z Miasta opium i rzadkie zioła w zamian za metale szlachetne i żywice. Czasami ich hojność jest tak wielka, że giniemy przez nią jak muchy od jakiejś nowej zarazy.

Czyjaś drobna postać na jednej z łodzi uniosła rękę i pomachała w moją stronę. Odpowiedziałam tym samym gestem, po czym odwróciłam się. Szłam brzegiem rzeki, mijając po drodze próchniejące, dębowe ławki i ruiny szklanych budowli, patrząc, jak słońce tonie pośród srebrzystych burzowych chmur.

Nad promenadą wznosił się jedyny ocalały ziggurat usługowy, w którego cieniu leżały ruiny budynków dla uciekinierów z krótkiego okresu Drugiej Ascenzji. W tamtych czasach istnieli jeszcze na świecie uchodźcy i rozbitkowie, dopiero później Rządcy zaczęli zwalczać zgłodniałych buntowników za pomocą mutagenów pierwszej generacji.

Taka przynajmniej była wersja wydarzeń przedstawiona przez Adiutanta Justicea. Pochodził z Miasta i wiedział wiele dziwacznych rzeczy, chociaż o swoich ludziach, którzy tam pozostali, wspominał rzadko.

- Tęsknisz za nimi? - spytałam go pewnego razu. Czekaliśmy na wyniki prześwietlenia, które miało wyjaśnić, czy u leczonej przeze mnie kobiety występują objawy schizotymii. Uśmiechnął się ze smutkiem i skinął głową.

- Oczywiście, że tak. Ale to ludzie prości, zupełnie inni niż ci tutaj...

Po wyrazie twarzy widać było, że trochę się ich wstydził. Podniecało mnie to: wstyd nie był uczuciem zbyt często spotykanym w Laboratorium Inżynierii Ludzkiej.

- Czy są przemytnikami? - zapytałam.

- Niektórzy pewnie tak. - Justice zaśmiał się.

Wtedy opowiedział mi o Mieście, historie zupełnie różne od opisywanych przez doktor Harrow i wersji oficjalnej, zawartej w programach nauczania Czwartej Ascenzji. W LŁ bowiem dowiadywaliśmy się, że po długiej nocy Pierwszej Ascenzji opuszczona stolica została znów zaludniona i stała się centrum kultury, w którym grupa naukowców i żołnierzy czuwała nad Muzeami, Archiwami i Bibliotekami upadłego narodu. Niestety po Drugiej Ascenzji o Mieście wszyscy zapomnieli. Dowódcy nielicznej ludności Miasta zostali zabici lub wygnani na terytorium Wspólnoty Bałkańskiej (w tym okresie w jej olbrzymich stepach i górach zginęło więcej więźniów, niż liczyła sobie obecnie ludność całego świata). A mieszkańców Miasta spotkało zapomnienie, samotność, samo Miasto zaś opustoszało; większość wyginęła w czasie Pierwszej Ascenzji. Tych, którzy pozostali, nie warto było chwytać czy zatrzymywać w areszcie. Było to kilkuset naukowców, żołnierzy i prostytutek, które poszły śladem tamtych do Miasta nad rzeką. Ich potomkowie stali się mieszkańcami ruin, squatterami, którzy utrzymywali się przy życiu dzięki ludożerczym obrzędom i płodom zanieczyszczonej ziemi.

Adiutant Justice mówił jednak o Kuratorach z szacunkiem. Ludzi swego plemienia nazywał Dziećmi Magdaleny. Należało się bać jedynie łazarzy, ofiar wirusowych uderzeń buntowników i partyzantów ze Wspólnoty Bałkańskiej. Łazarzy i niewolników genetycznych, którzy błądzili po lasach i pustkowiach.

- Ono jest piękne, Wendy, piękne są nawet ruiny i zatrute lasy...

Właśnie w tym momencie przerwała nam doktor Harrow, która chciała, żeby Justice pomógł jej ustanowić łączność między mną a kolejnym pacjentem.

Rozpadające się ławki promenady zostały zastąpione lekkimi konstrukcjami z zardzewiałego, żelaznego filigranu. Przy jednym z tych stołów zobaczyłam kogoś z Laboratorium Inżynierii Ludzkiej.

- Anna czy Andrew? - zawołałam. Gdy zbliżyłam się na taką odległość, że mogła mnie już usłyszeć, poznałam, że to Anna: pawie i błękitne papuzie pióra zdobiły miękkie, nabrzmiałe żyły na jej wygolonych skroniach.

- Wendy. - Sennym ruchem ręki wskazała betonową ławkę. - Usiądź.

Przysiadłam przy niej, gdy gładziła jakieś pióro barwy kobaltu, i z miejsca pożałowałam, że nie nałożyłam ognistych piór pardwy, które podarowała mi wiosną zeszłego roku. Uroda Anny była jak zwykle olśniewająca: błyszczące od oktyny piwne oczy, małe piersi, sterczące pod obcisłym frakiem. Była jedynym spośród pustko w, z którymi utrzymywałam częstsze kontakty, mimo że ogrywała mnie w faraona, a pewnego dnia Andrew w amfetaminowym amoku złamał mi zęba. Na stole przed nią stał spodek z połamanymi słomkami do kandykainy. W żłobkowanym, szklanym pucharku do lodów leżało kilka pipet. Napełniłam jedną z nich i rozsiadłam się wygodniej, uśmiechając się od ucha do ucha.

- Miałaś dzisiaj tę kobietę - syknęła mi do ucha Anna. Na dźwięk jej chrapliwego głosu przechodził mnie dreszcz rozkoszy. - Tę poetkę. Chyba jestem wściekła.

- Podziękuj za to tym słomkom. - Wzruszyłam ramionami.

- Jaka była? - Zamrugała powiekami, a ja patrzyłam, jak powietrze między nami wypełnia się złotym pyłem. - Dobra? - Pogłaskała mnie po udzie, a ja zachichotałam.

- Świetna. Była świetna. - Spuściłam głowę i mrużyłam oczy, dopóki stół nie zmienił się w stalową krawędź siedzenia w autobusie.

- Pokaż. - Jej oddech przypominał pisk hamulców. - Wendy... Nie potrafiłam oprzeć się narastającej rozkoszy. Przyciągnęła mnie do siebie, najpierw zetknęły się nasze policzki, potem usta. Poczułam smak jej śliny, a w nim metaliczną gorycz kandykainy; potem żółć, letnie powietrze i spaliny...

Za szybko. Gwałtownie uniosłam głowę i odsunęłam się od Anny. Wpatrywała się we mnie pustym wzrokiem.

- Uff - sapnęła, drobina śliny wylądowała w pucharku. Zaklęłam, złapałam ją za podbródek i popatrzyłam z bliska w twarz.

- Anna! - zawołałam. - To ja, Wendy...

- A-a-ch. - Jej spojrzenie było już przytomne, cofnęła się. - Wendy. Niezły towar. - Oblizała usta; miała jeszcze trochę bezwładny język i ciekła jej ślina. Skrzywiłam się.

- Jeszcze, Wendy...

- Nie teraz. - Złapałam dwie słomki i jedną przełamałam. ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin