Pilipiuk Andrzej - Wiedźma Monika.pdf

(109 KB) Pobierz
Andrzej Pilipiuk
Andrzej Pilipiuk
Wiedźma Monika
Liście sypały się z drzew, targane podmuchami ciepłego jak na tę porę roku wiatru. W
powietrzu dominował zapach ziemi i liści. Tak było przynajmniej na początku. Ziemia była
wilgotna, brudziła stopy. Stopy dziewczyny prowadzonej z zamku w Uchaniach. Dziewczyna
miała na imię Monika i była całkiem ładna, choć to akurat nie miało specjalnego znaczenia. A
przynajmniej nie w tej chwili. W połowie drogi z zamku do kościoła czekał tłum. Ludzie
zjechali się już poprzedniego dnia wieczorem. Niektórzy przybyli z odległych o dziesiątki mil
wiosek. Chłopi, szlachta zagrodowa, Żydzi, Rusini. Rozłożyli się pomiędzy opłotkami wsi,
pili piwo, żarli przywieziony chleb i cebulę, rozmawiali. Wokoło wozów kręciły się
bezpańskie psy żebrząc o resztki pożywienia. Dziewczyna uniosła głowę. Jej dumne
spojrzenie przesunęło się powoli po kurnych chałupach chylących się w większości do ziemi,
po zgromadzonym tłumie, zatrzymało się na chwilę na masywnych drzwiach kościoła. A
potem popatrzyła w niebo. Było piękne, błękit miał tą głęboką barwę jakiej daremnie
wypatrujemy we wszystkie mgliste poranki. Było czyste, jedynie nisko nad horyzontem
wisiały białe kłaczki chmur. Było zamknięte. Na zawsze. W połowie drogi między zamkiem a
wsią i kościołem czekał stos. Gdy wreszcie zmusiła się aby nań popatrzeć w jej oczach
odmalowała się najwyższa pogarda. W porównaniu z doskonałością nieba ziemia była
kalekim tworem, owocem drobnego roztargnienia swojego Stwórcy. Wszystko było tandetne.
Zbudowane na łapu capu, bez wcześniejszego zamysłu. Zamek o krzywych ścianach
częściowo wzniesionych z miejscowego białego kamienia, częściowo z kiepsko wypalonych
popękanych cegieł. Wieś, domy zbudowane z drewnianych belek, nieokorowanych, pokryte
gliną, która odpadała płatami, a nikt nie myślał, żeby polepić je na nowo. Chłopom nie
śpieszyło się. Zima miała nadejść dopiero za kilka tygodni. Kościół wzniesiony częściowo z
drewna, częściowo murowany był szary i przechylony smętnie na jedną stronę. W niedużym
bajorze pławiły się pospołu półdzikie świnie i kaczki. Stos także był byle jaki, wzniesiony na
odwal. Centralny słup był krzywo wbity, a polana wokoło dobrano zupełnie przypadkowo.
Stare koło od wozu pozbawione obręczy leżało obok niego szyderczo szczerząc połamane
szprychy. I nawet sznur którym spętano jej ręce na plecach był częściowo sparciały. Zresztą
nawet gdyby go zerwała to i tak nie miała dokąd uciec. Otaczało ją pięciu rycerzy, także
miejscowej produkcji, w hełmach z grubo wyprawionej skóry, kaftanach naszytych
metalowymi kółkami, które nawet nie usiłowały imitować kolczug, w dziurawych butach i
brudnych portkach z grubego płótna. Ale ich podrdzewiałe miecze, mimo że roboty
miejscowego kowala, były ostre. Przed nimi postępował zamkowy ksiądz w poplamionej
kusej sutannie, zaraz za nią szedł pan zamku, Piotr Uchański. Wielki feudał władający
walącym się zamkiem i trzema wioskami, posiadający ponadto kilka tysięcy hektarów lasów i
bagien. Piotr ubrany był w swoją zbroję w której jego pradziad walczył pod Grunwaldem lat
temu sto kilkadziesiąt...Za nim tłoczyli się bezładną kupą inni mieszkańcy zamku. Dziewki od
krów o usmarowanych gnojem łydkach, kilku służących o lizusowskich uśmiechach,
pachołkowie o słomianych włosach i drewnianych mózgach, zapasiony kucharz i ci wszyscy
inni, bez których życie stało by się nieznośnie uciążliwe a z którymi było jeszcze gorsze.
Ludzie których mijała codziennie na korytarzach. Ale jej ojca zamkowego pisarza nie było
wśród nich. Zamknięto go na wszelki wypadek w wierzy. I zupełnie słusznie zamknięto. Tłum
na widok zbliżającego się orszaku ożywił się. Chłopi chowali kawałki chleba za pazuchę,
odkładali łyżki którymi wcześniej wygarniali z garnków różne obrzydliwości. Rozmowy
powoli umilkły. Woje otoczyli stos, choć to nie było potrzebne. Jedyne niebezpieczeństwo
polegało na tym, że cisnąca się spragniona sensacji tłuszcza potratuje się w ścisku. Piotr
położył Monice twardą dłoń na ramieniu i wprowadził ją na rusztowanie. Stos zatrząsł się i
1
przez chwilę wyglądało na to że zawali się, ale jakoś nie zrobił tego. Teraz gdy znalazła się
pośród tłumu w jej delikatne nozdrza uderzyła z całym impetem jego woń. Potworna
mieszanka rozmaitych zapachów. Ludzie cuchnęli czosnkiem i cebulą, sztywnymi od brudu
łachami i przepoconymi owijaczami. Kilka par świeżo zzutych butów wietrzało na
furmankach. W nos wciskał się jadowity zapach zjełczałego tłuszczu, przypalonej sierści i
piór. Odchody ludzkie i zwierzęce poniewierały się pod nogami ludzi. Szarpnięcie obudziło ją
z zamyślenia. Przez chwilę nie wiedziała co się stało, a potem zrozumiała. Piotr przeciął
mizerykordią sznur petający jej ręce. Popchnął ją w stronę pala. Poczuła w żołądku nieznośne
zimno. A więc to już. Chciała zozetrzeć bolące nadgarstki ale nie pozwolił jej na to.
Korzystając z pomocy księdza przywiązał ją do pala ściągając mocno sznury. Powiał wiatr,
rozproszył na moment woń ciżby ludzkiej, dmuchnął jej prosto w twarz te wszystkie cudowne
zapachy jesieni. W parowach za zamkiem z pewnością dojrzewały już kasztany. Lubiła co
roku chodzić tam sama lub z ojcem i zbierać je, gładkie, lśniące. Poczuła żal. Znowu. Żal za
odchodzącym niespełna siedemnastoletnim życiem. A potem poczuła nienawiść. Nienawiść
do zamkowego księdza, do tych wszystkich którzy szpiegowali ją od tak długiego czasu.
Nienawiść do rycerza, który pętał jej dłonie tak mocno, że sznur przeciął delikatną skórę.
Poczuła woń łachmanów w które była ubrana. Ach jak dobrze byłoby teraz wyciągnąć się w
ciepłej wodzie w tej dużej balii w zamkowej łaźni. Zmyć z siebie cały brud, zmęczenie, pot i
krew. Znowu ocknęła się z zamyślenia. Ksiądz zamkowy i proboszcz kłócili się o coś po
cichu u stóp stosu. Zapewne o przywilej podpalenia. Straszna woń wioski znowu napłynęła
falą. Monika pomyślała sobie jeszcze, że gdy podpalą wreszcie stos woń palącego się drewna
zagłuszy wreszcie tem smród. A potem popatrzyła pod nogi i nadzieje te rozwiały się. W stos
wetknięto dużo smolnych szczap i starych szmat. Poczuje woń smoły. Nie drewna.
Rozczarowanie było bolesne. Obaj księża stanęli przed stosem z zapalonymi pochodniami w
dłoniach. Ludzie uciszyli się. Przemowę zaczął kapelan zamkowy.
-Drodzy bracia. Zebraliśmy się tu dzisiaj aby dokonać aktu najwyższej sprawiedliwości - tu
urwał i zamyślił się. Proboszcz wykorzystał to natychmiast.
-Zebraliśmy się tutaj aby spalić podłą wiedźmę, oblubienicę szatana która ukrywała się
między wami sącząc w wasze dusze jad swoich czarów, aleć źle zacząłem. Ta tutaj wiedźma
była córką pisarza zamkowego. Znaliście ją wszyscy, chodziła bezbożnie uśmiechnięta...
-Dużo ty o niej możesz wiedzieć - zdenerwował się kapelan. - Ja będę mówił! Chodziła
uśmiechając się bezbożnie tak gładka rozkoszna i miła a tymczasem w sercu skrywała tego
samego węża którego nasza pramatka Ewa podała z jabłkiem...
-Głupi nieuku, nie tak było - zdenerwował się proboszcz. - Ja powiem. Skrywała w sercu
węża którego jabłko nasza pramatka Ewa...
-Jabłka rosną na drzewach - zaoponował kapelan.
- Za dnia potulna jak owieczka nocami latała na miotle. Czyniła rozliczne szkody bliźnim jak
na przykład...- wysilił pamięć, ale bezskutecznie. - Wszyscy wiedzą jakie - rzucił odkrywczo.
- Tak wiec po wielodniowym procesie udowodniliśmy jej, że jest służką diabła, to jest szatana
- uznał że słowo "szatan" brzmi lepiej.
-Na czarownice jest tylko jeden sposób - dodał proboszcz. - Czarownice trafić powinny na
stos. Dla żmijowego plemienia nie może być żadnej litości jak mówi Pismo święte.
Monika uniosła głowę i popatrzyła na niebo. Nad jej głową przeleciał żuraw. Spuściła wzrok
ku ziemi. Niebo było dla niej zamknięte. Czarownice trafiają do piekła.
-Pamiętajcie drodzy parafianie, że czarownice trafiają ze stosu prościutko do piekła - grzmiał
pleban.- Na stosie poczują przedsmak tych mąk które już na nie czekają...
Uniosła głowę i popatrzyła wstronę drogi i nagle zobaczyła coś nowego. Zaraz za kłębiącym
się tłumem pojawił się jeszcze jeden widz. Na potężnej czarnej klaczy siedział ciemno ubrany
mężczyzna.
Szatan osobiście przybył po mnie - pomyślała.
2
Podróżny nie wyglądał na szatana. Gdy podjechał bliżej torując sobie drogę przez zbitą ciżbę
dostrzegła że jest bardzo szczupły, wręcz wychudły ma krótko ścięte ciemnobrązowe włosy
oraz jasne płonące oczy. Ubiór jego był nieskazitelnie czysty, choć trochę pognieciony. Oczy
ich spotkały się na chwilę i wówczas poczuła fizycznie promieniującą z nich dobroć. Zsiadł z
gracją z konia. Obaj kapłani przerwali uzupełniany wzajemnie plasyczny opis mąk
piekielnych i w zdumieniu wpatrzyli się w przybysza.
-Wybaczcie bracia, ze przerywam wam tak uczoną dysputę - powiedział miękkim łagodnym
smutnym głosem. - Jak również to że uniemożliwiam wam spalenie tego dziewczęcia. Wasz
smutek głęboko rani moje serce, lecz dowiedziawszy się o waszym problemie przybyłem tu
prosto z Lublina i jak widzę miałem pecha dotrzeć na czas.
-Kim jesteś wędrowcze? - zapytał kapelan. - Mowa twoja jest gladka i przymilna, ale przecież
narzucasz nam swoją wolę w kwestii która...
-Wybaczcie czcigodni bracia powinienem przedstawić się na początku. Jestem Pablo de
Torralba, inkwizytor, jestem członkiem świętego Oficjum obecnie w podróży naukowej na
wschód w celu badania stopnia zszatanienia i szerzących się wśród mieszkańców tych stron
herezji. Przejmuję tą sprawę w swoje ręce.
Kapelan skrzywił się.
-W razie oporu mogę rzucić klątwę i obłożyć ekskomuniką całą parafię - zagroził przybysz.
Obaj księża opuścili pochodnie.
-Właściwie to sprawa jest jasna - powiedział kapelan. - To czarownica. Wystarczy popatrzeć.
Ma rude włosy i zrośnięte brwi. -A próbowaliście ją zważyć?
-Po co?
-Nie wiecie? Czarownice są znacznie lżejsze niż zwykła kobiety.
-Mamy dowody, świadkowie zeznali.
-Będzie z mojej strony aktem pokory przesłuchać ich jeszcze raz.
Piotr poczuł nagle nieokreślony lęk przed tym człowiekiem. Podszedł bliżej
-Jestem Piotr Uchański właściciel tego zamku - powiedział. - Zechciej czcigodny gościu
postąpić w moje progi. Twoim życzeniom stanie się zadość. Ile czasu zajmie ci panie
rozpatrzenie tej sprawy?
-Jeden dzień.
-Wobec tego pozwolisz że nie będziemy rozbierać stosu. Może być jeszcze potrzebny... jutro.
-Takież i moje zdanie.
Feudał stanął przed ludźmi i gromkim głosem zaczął im klarować, że dla lepszego zbadania
sprawy egzekucję odkłada na dzień następny. Tymczasem przybysz wdrapał się na
rusztowanie stosu i srebrnym sztyletem przeciął więzy dziewczyny. Dopiero gdy jej bose
stopy dotknęły z powrotem zimnej wilgotnej ziemi uwierzyła że to dzieje się naprawdę. Dłoń
inkwizytora nadal spoczywała na jej ramieniu. Płynęło z niej ciepło i poczucie
bezpieczeństwa. Orszak zawrócił do zamku. W tłumie który pozostał za jej plecami rozległy
się westchnienia rozczarowania. A potem tłum ruszył za nimi. Wiedziony ciekawością
odprowadził ich aż do bramy zamku. Dalej go nie wpuszczono.
-Masz jakieś życzenia inkwizytorze? - zapytał Piotr gdy znaleźli się na dziedzińcu.
-Owies siano i woda dla mojej klaczy. Chciałbym też umyć się po podróży. Dziewczynę też
umyjcie i ubierzcie w coś świeżego. Nos może odpaść. Czy nie wiecie że wiedźmę na stos
należy ubrać w nieużywaną białą koszulę?
-Wybacz inkwizytorze, nie wiedzieliśmy. Czy zrobisz nam ten zaszczyt i zjesz z nami obiad?
-To ja poczytam sobie za zaszczyt mogąc posilać się z wami, ale chcę nadmienić, że
spożywam wyłącznie chleb i wodę.
-Stanie się wedle twojego życzenia. Kiedy zaczniesz przesłuchania?
-Zaraz po posiłku.
3
* * *
Monika siedziała w bali pozwalając aby ciepła woda wtargnęła we wszystkie zakamarki jej
ciała. Szare plamy brudu znikały jak zły sen. Jeszcze jedna wiązka mydelnicy,
włosy...Wycierała się powoli płóciennym ręcznikiem. Był szorstki, przyjemnie było czuć jego
fakturę. Ubierała się powoli. Przyniesiono jej suknie. Związała rzemieniem włosy z tyłu.
Wprawdzie lubiła chodzić z rozpuszczonymi, ale nie chciała robić złego wrażenia na
inkwizytorze. Jak on się nazywał? Ach tak Pablo de Torralba. Zapewne Hiszpan. Piękny
mężczyzna. Przystojny, kulturalny, widać, że posiada znaczną wiedzę. Nagle jakby się
obudziła. Znowu się zamyśliła a przecież jutro ten człowiek podpali jej stos. Zbladła i zaczęła
drżeć. Wyszła z łaźni przed drzwiami stali dwaj woje, a za nimi oparty o ścianę stał on.
Czekał na swoją kolej. Cierpliwie. Sługa całego świata. Uśmiechnął się do niej smutno.
Zobaczyła w jego oczach ból i życzliwość. Woje poprowadzili ją schodami do góry a on
wszedł do łaźni.
Gdybym umiała mogłabym zatruć wodę - pomyślała. - Zanurzyłby się w niej i umarł.
Zamknęli za nią drzwi celi. Siadła na brzegu stołka. Nie pozostawała długo sama. Do celi
wszedł kuchcik. W ręku trzymał glinianą misę. Misa wypełniona była kaszą ze skwarkami i
kilkoma kawałkami mięsa.
-To dla mnie? -zdziwiła się.
-Inkwizytor kazał - wyjaśnił kuchcik.
Jadła wolno niewielkimi kęsami. Przez te kilka tygodni uwięzienia zdążyła zapomnieć, o tym,
że jedzenie może być przyjemnością. O tym, że może mieć smak i zapach. W kaszy pływały
skwarki. Im bliżej dna tym było ich więcej. Kucharz był zawsze przyjacielem jej ojca.
Skończywszy jeść podeszła do okna celi i wyjrzała. Zobaczyła kawałek błotnistego
dziedzińca. Zamkowy kowal podkuwał wielkiego czarnego konia. Podkowa przyłożona do
kopyta lśniła jak wypolerowane zwierciadło.
-Srebro? - zdziwiła się.
Z drzwi po lewej stronie dziedzińca wyszedł kapelan. Przeszedł przez podwórze dźwigając
znajomą jej skrzynkę. Z innych drzwi wyszedł inkwizytor. Zapatrzyła się na niego.
Przeciągnął dłonią po lśniących wilgocią włosach. Musiał poczuć jej wzrok bo uniósł głowę
do góry i pomachał jej przyjaźnie ręką. Odwzajemniła się słabym uśmiechem. Poszedł dalej
popatrzył na dzieło kowala, który właśnie wbijał ostatni hufnal. Zapytał o coś. Rozmawiali
przez chwilę. Pogładził klacz po nosie. Zarżała. Poklepał ją po boku i zniknął w drzwiach
domu. Zaraz potem przez podwórze przedefilowali słudzy i pachołkowi niosący antałki wina i
jedzenie. Wszystko to znikało w drzwiach. Obiad. Ludzie zajmowali się swoimi obowiązkami
i tylko ona stała na uboczu. Odsunięta. Skazana. Ale zobaczy jeszcze wschód słońca. Myślała,
że ten dziś rano będzie ostatnim w jej życiu.
* * *
Inkwizytor Pablo de Torralba siedział przy stole i wolno z namysłem przeżuwał kawałek
suchego chleba. Popijał go Źródlaną wodą z cynowego dzbana. Milczał. Zgromadzeni przy
stole rycerze i obaj kapłani usiłowali go początkowo zabawiać rozmową, ale szybko
zrezygnowali. Gość najwyraźniej błądził myślami gdzieś daleko. Myśli gościa wędrowały do
4
ojczyzny. Nie widział jej już pięć lat. Pięć lat zajęła mu ta bezsensowna podróż. Zebrał relacje
o czarach, zanotował kilka małych przypadków schizmy. Spalił dwu heretyków i jedną
czarownicę. Wracał już do siebie gdy usłyszał o tym przypadku. Wyruszył zamiast w drogę do
słonecznej Hiszpanii do tego zamku ukrytego wśród wzgórz i lasów. Podróż przeciągnie się o
co najmniej dwa tygodnie. Przybędzie do ojczyzny dopiero na wiosnę. Odpocznie kilka dni a
potem znowu zacznie się praca. Zresztą właściwie wcale nie będzie odpoczywał. Zda relację z
podróży i poprosi święte Oficjum o skierowanie do któregoś z trybunałów. Zbudują wiele
pięknych stosów. Zapłoną święte ognie. Wielu pogan nawróci się na ten widok. Uratują wiele
dusz. Ale wiele im się niestety wymknie. Zbyt wiele. Łzy stanęły mu w oczach. Poczuł
straszliwą nienawiść do szatana. Przypomniał sobie jakie zmęczenie ogarniało go po każdym
auto da' fe. Stosy płonęły dzień w dzień a machina sądowa wykrywała coraz to nowe i nowe
przypadki. Żydzi i Machometanie ciągle działali, toczyli jak choroba zdrowe katolickie
społeczeństwo. Trzeba było coś zrobić z tym koszmarem. A on zmarnował pięć lat życia na
ściganie przypadków herezji w tym dalekim niegościnnych dzikim kraju. Tylko po to żeby
jego przełożeni mogli określić stopień zagrożenia w tej części świata.
Nigdy tu nie sięgniemy - pomyślał.- Zabraknie nam siły. A miejscowi tolerują pogan obok
siebie.
A potem przypomniał sobie o potędze Boga i poczuł ulgę. Bóg nie dopuści by jego sprawy
były zaniedbane. On daje miejscowym grzesznikom czas na opamiętanie się a potem uderzy
ze straszną siłą. Tak jak starotestamentowy Jahwe - Elohim. Koniec świata zbliżał się.
Wszyscy powinni zostać do tego czasu zbawieni.
* * *
Sala rycerska nie była specjalnie duża. Ale mieściła się na przeciwko sali tortur co mogło być
przydatne. Ustawiono tu stół za którym zasiedli obaj księża i pan zamku. Obok przy pulpicie
stanął pisarz sprowadzony z zamku w Wojsławicach. Pod ścianą mieściła się świeżo
skonstruowana waga. Inkwizytor stał na parapecie wysokiego ostrołukoego okna i spoglądał
w dal. Przepaść u jego stóp nie robiła na nim wrażenia.
-Byłby znakomitym żołnierzem - szepnął pisarz do pana Piotra. - Nie ma w nim lęku.
-On jest żołnierzem - odpowiedział Uchański. - Jest żołnierzem swojej sprawy.
Wprowadzono Monikę. Inkwizytor zeskoczył z parapetu. Dziewczyna stanęła pośrodku
komnaty i rozejrzała się spłoszona. Pablo uśmiechnął się do niej uspokajająco.
-Istnieje kilka metod zbadania czy kobieta jest czarownicą - powiedział. - Każda metoda
działa tylko w określonym przypadku i wystarczy aby dwie z pięciu prób wypadły na jej
niekorzyść aby móc uznać ją za podejrzaną.
Zza stołu wydobył swoje krzesło i postawił je na środku pomieszczenia. Następnie zmusił ją
aby na nim usiadła.
-Pierwszą podejrzaną cechą są rude włosy. Jak widzicie jej włosy mają lekko rudawy odcień,
nie są jednak zupełnie rude. Drugą cechą są zielone oczy. W naszym przypadku ten
wyznacznik nie ma żadnego zastosowania, bowiem jej oczy mają przyjemny brązowy kolor.
Trzecią cechą są zrośnięte brwi. W porównaniu z kilkoma przypadkami z jakimi zetknąłem
się na śląsku tych kilka włosków między jej brwiami jest dla sprawy bez znaczenia.
Monika siedziała zasłuchana w jego miły spokojny głos. Patrzenie w jego miłą i szczerą twarz
sprawiało jej przyjemność.
Gdybyśmy spotkali się w innych okolicznościach zapewne mogłabym go pokochać -
pomyślała, ale zaraz przypomniała sobie gdzie jest i co tu się dzieje.
-Drugą cechą mogącą wskazywać na zajmowanie się czarami jest nienaturalna waga ciała.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin