9836.txt

(644 KB) Pobierz
       SIMON CLARK
       
   NOC TRYFIDÓW
        
        Night of the Triffids
       
        Przekład Maciej Szymański
        
Johnowi Wyndhamowi (19031969)
        
       
1. Ciemnoć nad wiatem...
        
        Jeżeli w  wiosenny poranek, około dziewištej, wiat wyglšda  o  ile wierzyć oczom  mniej więcej tak mrocznie, jak o  północy w  rodku zimy, to znaczy, że dzieje się co bardzo, bardzo niedobrego.
        
        Włanie w  taki poranek obudziłem się rzeki i  pełen wigoru, gotów na przeżycie nowego dnia. Miałem, jak powiedziałaby moja matka Josella Masen, błysk w  oku i  kitę na bacznoć.
        Tyle że nie miałem najbledszego pojęcia, dlaczego tak włanie się czułem. Uniosłem się na łokciu i  rozejrzałem po sypialni. Nie było po prostu ciemno. To zdecydowanie zbyt słabe okrelenie. wiatło przestało istnieć. Nie widziałem nic: ani blasku gwiazd za oknem, ani okien domu po drugiej stronie ulicy, ani nawet dłoni, którš uniosłem na wysokoć twarzy. Nic.
        Tylko ciemnoć, najczarniejszš z  czarnych.
        Pamiętam, że pomylałem: To po prostu rodek nocy. Obudził cię jaki kocur, któremu zebrało się na amory. Albo starszy mężczyzna z  pokoju obok wstał, nie wiadomo po co. Możesz spać dalej.
        Położyłem się więc i  zamknšłem oczy.
        A jednak co było nie tak. Wštły dwięk budzika rozbrzmiewał w  mojej głowie z  irytujšcš natarczywociš.
        Otworzyłem oczy. Wcišż nic nie widziałem.
        Podejrzliwie nastawiłem uszu, jak właciciel domu słyszšcy skrzyp podłogi pod nogš skradajšcego się intruza.
        Byłem najzupełniej pewien, że to rodek nocy; nie wštpiłem w  to, co widziały moje oczy. Przez okryte zasłonami okno nie dostrzegałem jednak choćby najsłabszego przebłysku nadchodzšcego witu... Wreszcie uwiadomiłem sobie, że dwięki, które słyszałem, sš bez wštpienia typowe dla wiosennego poranka, gdy słońce stoi doć wysoko nad polami naszej wyspy.
        Usłyszałem stukot końskich kopyt i  rytmiczne pukanie o  bruk laski którego ze lepców. Potem rozległ się łomot frontowych drzwi i  syk wody wylanej na rozgrzany ruszt. Wreszcie dotarł do mnie zapach, który przyćmił wszystkie inne doznania: aromat smażonego na niadanie bekonu.
        Poczułem nagle, że burczy mi w  brzuchu. Ukłucie głodu pomogło mi zrozumieć, że ze wiatem dzieje się co niedobrego. Co bardzo, bardzo niedobrego.
        W tym momencie moje życie, takie, jakie było przez ostatnich dwadziecia dziewięć lat, dobiegło końca. Włanie wtedy, w  rodę, dwudziestego ósmego maja. Nic już nie miało być jak dawniej.
        A jednak żaden żałobny dzwon nie oznajmił wiatu odejcia starych czasów. I  tylko te dwięki, które nie powinny  ba, nie miały prawa!  rozbrzmiewać, te dziwne odgłosy poranka w  samym rodku nocy: rżenie konia cišgnšcego wóz w  stronę plaży, stukanie lasek lepców wędrujšcych na wzgórze, do Domu Matek, głos mężczyzny wesoło żegnajšcego żonę i  spieszšcego do pracy...
        Leżałem i  dokładnie słyszałem wszystkie te dwięki. I  wszystko to zdawało się nie mieć sensu. Gapiłem się w  sufit. Gapiłem się przez całych pięć minut, które cišgnęły się w  nieskończonoć, w  nadziei, że moje oczy przyzwyczajš się do ciemnoci.
        I nic.
        Nic.
        Wcišż otaczał mnie mrok, jakby kto zamknšł mnie w  skrzyni i  zakopał głęboko w  ziemi.
        Zaczšłem czuć się nieswojo. Niepokój ogarnšł szybko całe moje ciało, niczym nagły atak swędzenia, aż wreszcie nie mogłem wytrzymać w  łóżku. Usiadłem energicznie i  postawiłem stopy na chłodnym linoleum.
        Pokój był mi zupełnie obcy; nawet nie miałem pojęcia, po której stronie znajdujš się drzwi. Trafiłem w  to miejsce przez czysty przypadek  poprzedniego dnia miałem lecieć wodnopłatem w  krótkš, szeciokilometrowš podróż nad oceanem, z  Shanklin na wyspie Wight do Lymington na angielskim wybrzeżu, skšd miałem zabrać grupę zaopatrzeniowców.
        Zapowiadała się normalna wycieczka jednosilnikowš maszynš. Po tylu latach praktyki, w  rutynowych wypadach na wielkš wyspę, którš nauczylimy się nazywać stałym lšdem, było nie więcej dramatyzmu niż w  codziennej jedzie autobusem do pracy. Niebo było czyste, a  spokojne morze wiernie odbijało jego nieskazitelny błękit. Perspektywa łatwego lotu w  ten cudowny, prawie letni dzień wprawiła mnie w  doskonały humor.
        Jednak tak już jest na tym wiecie, że los tylko czeka na okazję, by podstawić nogę tym, którym za dobrze się wiedzie.
        W chwili gdy minšłem wybrzeże wyspy Wight, dorodna mewa postanowiła zamienić swój ziemski żywot na wieczyste uciechy ptasiego raju. Swój zamiar zrealizowała w  bardzo prosty sposób: wlatujšc wprost w  wirnik jedynego silnika mojej maszyny. Z  drewnianego migła zostały drzazgi.
        Cóż, wodnopłat bez migła zachowuje mniej więcej tyle zdolnoci latania, ile cegła.
        Na szczęcie zdołałem obrócić dziób samolotu o  sto osiemdziesišt stopni, zanim ze wistem wiatru między wspornikami skrzydeł pomknšł ku ziemi.
        Lšdowanie, zdecydowanie pozbawione walorów estetycznych, wyszło mi mimo wszystko nie najgorzej  to znaczy nie skręciłem karku, gdy mój aeroplan huknšł o  powierzchnię morza, zaledwie o  kilkadziesišt metrów od plaży.
        Na tym skończyła się dramatyczna częć tego niefortunnego zajcia. Wkrótce pojawił się kuter rybacki, który wzišł mój wodnopłat na hol.
        Zakotwiczywszy maszynę w  przystani, poszedłem do nadmorskiej wioski Bytewater i  przez radio zawiadomiłem bazę, że zostałem stršcony przez mewę.
        Gdy już wysłuchałem obowišzkowej porcji kpinek i  docinków, polecono mi czekać na mechanika z  nowym migłem, który miał się zjawić następnego ranka. Tymczasem za dostałem rozkaz znalezienia sobie dogodnego noclegu.
        Najpierw jednak spędziłem doć nieprzyjemnš godzinę na usuwaniu ptasiego truchła z  zakamarków silnika.
        Teraz dopiero widzę, że powinienem był zostawić sobie na pamištkę choć jedno pióro, jako szczęliwy talizman, bo ta biedna mewa ocaliła mi życie.
        Gdyby nie jej ofiara, nie czytalibycie dzi tych słów.
        
        Siedziałem więc na łóżku, a  moja sytuacja jako nie chciała się zmienić. Oczy wcišż mówiły mi, że jest rodek nocy.
        Za to uszy i  nos informowały dobitnie, że jest już dobrze po wschodzie słońca.
        Słyszałem głosy ludzi zaczynajšcych pracę, czyje kroki, cały zestaw dwięków towarzyszšcych dziennej krzštaninie.
        Nagle w  oddali rozległ się przejmujšcy, nieartykułowany krzyk. Pomylałem, że może jestem mimowolnym wiadkiem małżeńskiej kłótni i  przez chwilę czekałem nawet na huk zamykanych z  rozmachem drzwi, wyznaczajšcy kres burzliwej wymiany zdań.
        Ale głos urwał się nagle.
        W tej samej chwili ucichło stukanie laski.
        A potem dwięczny rytm końskich podków zmienił się w  bezładnš kakofonię, gdy zwierzę rzuciło się do panicznej ucieczki.
        Wkrótce jednak i  ten odgłos ustał. Zapanowała niemiła cisza.
        I jeszcze ta nieprzenikniona ciemnoć...
        Tego było już za wiele.
        Jestem pilotem, człowiekiem o  stalowych nerwach. Ale ten dziwny mrok wyprowadził mnie z  równowagi bardziej, niż mogłoby się wydawać.
        Postanowiłem zawołać mojego gospodarza.
         Panie Hartlow? Panie Hartlow?
        Czekałem, spodziewajšc się lada chwila usłyszeć skrzypnięcie drzwi i  miły głos pana Hartlowa, mówišcego: Dobrze już, dobrze, po co te nerwy, Davidzie?.
        Ale pan Hartlow, który po trzydziestu latach od utraty wzroku potrafił poruszać się po domu pewnie jak bystrooki dwudziestolatek, nie pojawił się.
         Panie Hartlow...
        Nienasycona ciemnoć zdawała się pochłaniać mój głos.
        Teraz zaczęło mnie ogarniać naprawdę niemiłe uczucie. Potężne. Przemożne. Dziecięce lęki, które dorastajšc spychamy poza granice wiadomoci, powróciły z  ogromnš siłš.
        Strach przed ciemnociš, kiedy byle cień na cianie przyjmuje postać bezimiennego potwora, a  skrzypnięcie podłogi zwiastuje nadejcie szaleńca z  okrwawionš siekierš...
        W tym momencie zrozumiałem, że te lęki nie znikajš z  wiekiem, a  tylko zapadajš w  stan hibernacji. Wystarczy jednak zbieg okolicznoci, by powróciły niczym widmowe ogary skaczšce po swojš zdobycz gdzie z  najgłębszych zakamarków umysłu.
        Nic nie widzę, ale słyszę ludzi, którzy robiš swoje, jakby to był słoneczny dzień, ponieważ...
        Poczułem zimny dreszcz, gdy słowa powoli i  nieubłaganie pojawiały się w  mojej głowie. Nic nie widzę, ponieważ... jestem lepy.
        
        Jako nagle ociemniały osobnik nie miałem pewnoci ruchów cechujšcej lepców, pozbawionych wzroku przez dziwne zielone wiatła, które zalały nocne niebo przed trzydziestoma laty.
        Byłem więc zapewne żałosnš, niezdarnie powłóczšcš nogami postaciš, kiedy tak błšdziłem po pokoju z  rękami rozpaczliwie wycišgniętymi przed siebie. Słyszałem już tylko jeden dwięk: głone bicie własnego serca.
         Panie Hartlow... słyszy mnie pan?
        Nic.
         Panie Hartlow... Panie Hartlow!
        Cisza.
        Wyszedłem na półpiętro, niezmiennie spowity w  ciemnoć. Pod nagimi stopami poczułem miękki dywan. Ruszyłem przed siebie, macajšc dłońmi cianę okrytš szorstkš tapetš. Wkrótce wyczułem drewnianš ocieżnicę i  same drzwi.
        Nie przestajšc nawoływać, nacisnšłem klamkę.
         Panie Hartlow? Jest pan tu?
        Nie odpowiedział. Mój paniczny, szybki oddech zagłuszył nawet donone bicie serca, więc cichszych dwięków nie miałem szans usłyszeć.
        Wołajšc gospodarza po imieniu, otwierałem kolejne drzwi.
        Zaczynałem tracić orientację. Nie byłem już pewien, gdzie szukać własnego pokoju.
        Więc tak to jest, kiedy człowiek traci wzrok, rozczuliłem się.
        wiat niekończšcej się nocy...
    ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin