Richard A Knaak
Ognisty smok
Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc
Tytuł oryginału Fire drake
Wersja polska 1990
Wersja polska 2000
Dedykuję tę książkę M. W., T.H. i P.M.
Jest także dedykowana
English/Rhetoric Department
na University of Illinois w Champaign-Urbara,
ludziom, którzy ostatecznie przyznali mi dyplom.
Jechali w kierunku Gór Tyber. Niektórzy dwójkami, inni samotnie. Dziko
wyglądające smocze hełmy przysłaniały ich twarze; widoczne były tylko oczy. Oczy, które w
przypadku większości w zapadającym zmierzchu płonęły krwawą czerwienią. Wszyscy mieli
skórzane kaftany nabijane metalowymi łuskami, na pozór niezbyt wytrzymałe, ale w
rzeczywistości mocniejsze od najlepszej kolczugi. W powiewających płaszczach jeźdźcy
przypominali widma unoszące się w powietrzu. Prawdę powiedziawszy, każdy, kto ujrzałby
ich w drodze, byłby głęboko przekonany, że lot nie wykracza poza możliwości tych ludzi.
Jeśli byli ludźmi.
Było ich jedenastu, stopniowo łączących się w jedną gromadę. Nie padły żadne słowa
powitania, nikt nawet nie pokiwał głową. Znali się i od wielu już lat niezliczoną ilość razy
przebywali tę drogę. Czasami ich liczba ulegała zmianie, lecz droga zawsze pozostawała ta
sama. Choć każdy uważał pozostałych za swoich braci, nierzadko dochodziło między nimi do
waśni. Tak więc jechali w milczeniu, i równie milcząco zapraszały ich ku sobie niebosiężne
szczyty Gór Tyber.
Wreszcie po długim czasie dotarli do podnóża. Zdawało się, że tutaj czeka ich kres
wędrówki. Żadna ścieżka nie wiodła przez góry; droga urywała się u stóp jednego z
największych szczytów. Mimo to jeźdźcy nawet nie próbowali zwolnić. Wyglądało to tak,
jakby przypuszczali szarżę na litą skałę. Wierzchowce nie zwątpiły w swoich panów i
posłusznie cwałowały w nakazanym kierunku.
Jak gdyby ustępując przed ich uporem, góra stopiła się i przesunęła. Niezdobyta
bariera natury zniknęła i przed jeźdźcami rozwinęła się szeroka ścieżka. Jeźdźcy, nie
zwracając uwagi na ten fantastyczny akt, jechali dalej w szatańskim tempie. Z końskich
nozdrzy buchnęła para, gdy przekraczały barierę, ale po zwierzętach nie było widać
zmęczenia. Dla nich taka galopada była dosłownie niczym.
Jechali krętym traktem. Oblodzone skały i zdradliwe przepaście nie spowalniały ich
tempa. Po drodze mijali stworzenia nie z tego świata, lecz podróż przebiegała bez zakłóceń.
Tylko nieliczne stworzenia mogłyby być na tyle głupie, żeby zaczepiać jeźdźców, zwłaszcza
gdy znały ich naturę.
W polu widzenia zamajaczył wielki strażnik Gór Tyber, Kivan Grath. Niewielu ludzi
widziało go z bliska, a jeszcze mniej podjęło próbę wspinaczki. Żaden nie wrócił. Tutaj
wiodła ścieżka. Tutaj dążyli jeźdźcy. Zwolnili, gdy zbliżyli się do masywnego Poszukiwacza
Bogów, jak w tłumaczeniu brzmiało jego miano. Zatrzymali się u stóp góry i zsiedli z koni.
Dotarli do celu.
W skale osadzona była wielka spiżowa brama, która zdawała się wiekiem
dorównywać samym górom. Piętrzyła się wysoko nad patrzącymi, a jej lico zdobiły
starożytne i nie dające się opisać rzeźbienia. Jeden z jeźdźców podszedł do wrót. Oczy
widoczne pod hełmem były zimne jak lód, a twarz miał białą niczym śnieg. Powoli podniósł
lewą rękę, zacisnął dłoń w pięść i wyciągnął ją w stronę bramy. Ogromne spiżowe wierzeje
otwarły się powołi z przeciągłym jękiem. Bladolicy wojownik wrócił do swych towarzyszy.
Jeźdźcy wprowadzili wierzchowce za bramę.
Pochodnie oświetlały jaskinię. Większą jej część stworzyły siły natury, lecz niektóre
partie były sztucznym tworem. Powiększenie groty przerosłoby umiejętności nawet górskich
karłów. Kto tego dokonał? Jeźdźcom było to obojętne; dawno już przestali zwracać uwagę na
otoczenie. Nawet wartownicy, ledwie cienie, ale zawsze obecni, zostali przez nich
zignorowani.
Coś ciemnego, pokrytego łuską i tylko z grubsza przypominającego ludzkie kształty
wypełzło na spotkanie wojowników, wyciągając szponiastą, bezkształtną dłoń. Otuleni w
płaszcze podróżni powierzyli słudze swoje wierzchowce.
Weszli do głównej groty.
Siedziba ich gospodarza emanowała ogromną mocą niczym olśniewająca, starożytna
świątynia. Tu i ówdzie stały podobizny postaci ludzkich i nieludzkich. Wszyscy od dawna nie
żyli i nawet historia zapomniała o ich rodzaju. Wreszcie tutaj jeźdźcy okazali pewną dozę
szacunku. Przyklękli kolejno przed siedzącą przed nimi postacią. Kiedy wszyscy oddali hołd,
stanęli w półkręgu, twarzami do gospodarza.
Wężowy kark wygiął się w łuk. Błyszczące oczy omiotły grupę. Krwistoczerwony
jęzor wysunął się z pyska na znak zadowolenia, a straszliwe, błoniaste skrzydła rozpostarły
się w całej okazałości. Mimo skąpego oświetlenia pokryte złotą łuską smocze cielsko
prezentowało się imponująco. Majestatycznie, jak przystało na monarchę swoich
pobratymców. A jednak postawa władcy zdradzała coś w rodzaju niepewności. Jeśli pozostali
coś zauważyli, skrzętnie te myśli skryli.
Głosem, który był sykiem, a jednak wprawiał skalną komnatę w lekkie drżenie, Złoty
Smok przemówił:
- Witajcie, bracia! Witajcie i czujcie się jak w domu! Stojący w pewnej odległości od
siebie przybysze zrobili się na wpół przejrzyści, jak gdyby nie byli niczym więcej niż tylko
złudzeniem. A jednak nie znikli. Zamiast tego, urośli; ich ciała, płynne jak żywe srebro,
szybko zmieniały kształty. Wyrosły im skrzydła i ogony, a ręce i nogi przeistoczyły się w
szponiaste kończyny. Hełmy wtopiły się w twarze aż w końcu stały się twarzami. Usta
rozciągnęły się w paszcze, w nikłym świetle błysnęły ostre zęby. Wszelkie pozory człowieczeństwa zniknęły w przeciągu minuty.
Rozpoczęła się Rada Smoczych Królów.
Złoty Smok pokiwał głową. Jako cesarz, Król Królów, z przyjemnością patrzył, jak
poddani z zapałem podporządkowują się jego woli. Przemówił ponownie i tym razem z jego
nozdrzy wysnuły się wstęgi dymu.
- Rad jestem, że tego dokonaliście. Lękałem się, że niektórzy z was mogli pozwolić,
by zawładnęły nim emocje. - Zatrzymał spojrzenie na Czarnym Smoku, monarsze śmiercionośnych Szarych Mgieł.
Czarny Smok zachował milczenie, ale jego oczy rozbłysły. Cesarz Smoczych Królów skierował uwagę na najbliższego ze swoich braci. Błękitny Smok - bardziej wąż morski niż stworzenie lądowe - z szacunkiem skłonił głowę.
- Rada zwołana została na prośbę pana Nadmorskiego Irillianu. Zauważył on dziwne
wydarzenia i pragnie dowiedzieć się, czy podobne wypadki mają miejsce na ziemiach jego
braci. Mów.
Szczuplejszy od większości pobratymców, Błękitny Smok przypominał rasowe
zwierzę - poruszał się płynnie, jak przystało na istotę, która większą część życia spędza we
wschodnich morzach. Woń soli i ryby przepełniła powietrze, gdy przemówił. Okryty pyłem
płowy smok, Brązowy, skrzywił nos. Nie dzielił upodobania brata do morza.
- Suzerenie, bracia. - Rozejrzał się, zwracając baczną uwagę na Czarnego Smoka. - W
ciągu minionych lat w moich włościach panował niczym niezmącony spokój. Ludzie nie
burzyli się, a moje klany mnożyły się zdrowo.
Przerwało mu warknięcie Brązowego Smoka, pana Ziem Jałowych na południowym
zachodzie. Od zakończenia wojen ze Smoczymi Mistrzami patrzył, jak jego klany stale się
kurczą. Większość twierdziła, iż było to dziełem samozwańczych Mistrzów, ale nikt nie był
pewien, jakich czarów użyli wiedźmini w próbie pokonania Królów. Oni wyjałowili ziemie
Brązowego, jednak nie wiadomo, czy spowodowali spadek płodności w jego klanach. Nad
tym można było spekulować tylko prywatnie. Brązowy nadal był najzagorzalszym z wojowników.
Pan Nadmorskiego Irillianu zignorował wybuch brata i kontynuował.
- Ostatnio ten stan rzeczy uległ zmianie. Zapanowało wzburzenie - nie, to implikuje
zbyt wiele. Daje się odczuć pewne... podniecenie. Tyłko tak mogę to nazwać. Nie tylko wśród
ludzi. Wywiera wpływ na innych, nawet na wężosmoki i pomniejsze jaszczury.
- Ha!
Po tej uwadze napłynęła fala chłodu przenikającego aż do szpiku kości. Szron osiadł
w miejscach, gdzie sięgnął oddech Lodowego Smoka. Złoty Smok spojrzał na niego z
dezaprobatą. Chudy jak kościotrup król Północnych Pustkowi znów się roześmiał. Ze
wszystkich smoków był jednym z naj szpetniej szych i najmniej lubianych. - - Babiejesz, bracie! Poddani zawsze próbują się burzyć. Wystarczy potraktować paru z nich pazurem i zdławić takie myśli w zarodku. - - Rzekł monarcha ziemi bardziej pustej niż włości Brązowego.
- - Rzekł monarcha, który wie, jak rządzić! - Zdawało się, że lada moment z paszczy
Lodowego Smoka buchnie śnieżna zawierucha.
- - Cisza!
Grzmiący ryk Złotego Smoka zagłuszył wszystkie spory. Lodowy Smok cofnął się i
spuścił białe jak śnieg oczy, oślepione blaskiem cesarza. Kiedy Król Królów wpadał w złość,
jego ciało zaczynało się jarzyć.
- Niegdyś takie wewnętrzne waśnie niemal doprowadziły do naszej zguby! Już o tym zapomnieliście?
Wszyscy pochylili głowy, z wyjątkiem Czarnego Smoka. Najego masywnym pysku
malowała się leciutka sugestia zadowolenia. Złoty Smok spojrzał na niego ostro, ale nie
zganił go. W tej chwili zachowanie króla Szarych Mgieł było usprawiedliwione.
Wyciągając się na pełną długość, Smoczy Cesarz górował nad pozostałymi.
- - Przez prawie pięć ludzkich lat walczyliśmy w tej wojnie - i niemal stanęliśmy w
obliczu klęski! Nasz brat Brązowy nadal odczuwa następstwa, gdy patrzy, jak wymierają jego
klany! Jego problem jest najbardziej widoczny, lecz wszyscy nosimy blizny zadane przez
Smoczych Mistrzów.
- - Smoczy Mistrzowie nie żyją! Nathan Bedlam, ostatni, sczezł dawno temu! -
ryknął Czerwony Smok, który władał wulkanicznymi ziemiami zwanymi Równinami Piekieł.- Zabierając z sobą Purpurowego Króla! - Czarny nie mógł się powstrzymać. Jego oczy zapłonęły niczym latarnie.
Cesarz pokiwał głową.
- - Tak, zabierając z sobą naszego brata. Bedlam był ostatnim i najgroźniejszym z
Mistrzów. Swoim ostatnim wyczynem nadwątlił nasze siły. Penacles jest miastem wiedzy, a
Purpurowy był jego panem, to on obmyślił naszą strategię. - Ostatnie stwierdzenie
wypowiedziane zostało z pewną niechęcią, bowiem Złoty nie kwapił się przypominać braciom, kto wiódł ich naprawdę w owych dniach.
- - A teraz jego ziemie przywłaszczył sobie Gryf! Jak długo mamy czekać, nim
uderzymy? Wszak od tamtego czasu pojawiło się i przeminęło wiele pokoleń ludzi! - Czarny
ze złości potrząsnął głową.
- - Nie ma następcy. Znacie obowiązujące reguły. Trzynaście królestw, trzynastu
królów. Dwadzieścia pięć księstw, dwudziestu pięciu książąt. Nikomu nie wolno złamać tej
zasady...
„Na razie” - dodał w myślach cesarz.
- Podczas gdy my czekamy na następcę, wielmożny Gryf spiskuje. Pamiętajcie, był dobrze znany Mistrzom.
- - Nadejdzie jego kolej. Może już wkrótce. Czarny czujnie zmierzył wzrokiem swego pana.
- - Co to oznacza?
- Jak każe obyczaj, przejąłem smoczycepo Purpurowym. Pierwszy wylęg dał tylko
pośledniejsze smoki, z których większość, oczywiście, skazana została na śmierć. Ostatni łęg
zapowiada się bardziej obiecująco, Królowie pochylili się w stronę cesarza. Wylęgi były
sprawą najwyższej wagi. Następujące po sobie niewłaściwe lęgi mogły zagrozić wymarciem
danego klanu.
- - Tylko z kilku złożonych jaj wylęgną się poślednie smoki. Większość to smoki ogniste. Jednakże cztery jaja mają cętkowany szlaczek!
- - Cztery! - Słowo to zabrzmiało niczym krzyk uniesienia. Cętkowany szlaczek był
znakiem Królów. Takich jaj należało strzec jak oka w głowie, bowiem sukcesorzy Smoczych
Królów wykluwali się niezmiernie rzadko.
- Muszą upłynąć jeszcze całe tygodnie. Matka chroni jaja przed niesfornymi
pomniejszymi smokami, nie wspominając o wszelkiego rodzaju drapieżnikach. Jeśli dopisze
nam szczęście, wszystkie wyklują się zdrowo.
Czarny uśmiechnął się, a w smoczym uśmiechu zawsze było coś złowieszczego.
- - W takim razie zmiażdżymy tego wielmożnego Gryfa!
- - Może.
Wszyscy obrócili się ku temu, który zwarzył ich dobry humor. Raz jeszcze pan
Nadmorskiego Irillianu powiódł po nich wzrokiem, jakby mówił: „Tylko spróbujcie się
odezwać!” Kiedy nikt nie zaprotestował, ze smutkiem potrząsnął grzywiastą głową.
- - Żaden z was nie słuchał! Czy muszę powtarzać? Nie zrozumcie mnie źle. Wieść o
jajach napawa mnie radością. Być może moje obawy są nieusprawiedliwione. Tym niemniej
muszę przemówić, bo gdy zmilczę, zawsze będę tego żałować.
- - Mów zatem i skończmy z tym! Jestem zmęczony tym ględzeniem.
Ignorując Czarnego, król Wschodnich Mórz podjął:
- Tylko raz odczułem podobne pobudzenie. Ostatnim razem zapowiadało ono nastanie Smoczych Mistrzów.
Niejeden wielki pan syknął gniewnie, a może i ze strachem. Czarny skrzywił pysk w
uśmiechu.
- Prawdę mówiąc, bracie Błękitny, muszę przeprosić cię za swoje zachowanie.
Poruszyłeś temat, który pragnąłem przedyskutować.
Cesarz potrząsnął głową.
- Ten kraj jest stary. Smoczy Królowie władają nim od wieków, ale nasze rządy są
młode w porównaniu z panowaniem wcześniejszych ras. Nawet teraz dają o osobie znać ślady
starożytnych mocy. Przyczyna tego poruszenia uczuć naszych poddanych równie dobrze
może mieć magiczną naturę. Mimo wszystko... - przerwał i rozejrzał się po grocie -
próbowaliśmy wyplenić tych, którzy potrafili dostrajać się do pradawnych sposobów. Wiem o
niewielu żyjących dzisiaj ludziach, którzy stanowią zagrożenie.
- - Tylko jeden może nam zagrozić. - Słowa były ciche, ale stanowcze. Nie patrząc,
wszyscy wiedzieli, że to Czarny znów zabrał głos.
- - Któż taki?
Mieszkaniec Szarych Mgieł z dumą rozpostarł skrzydła. Skupiał uwagę wszystkich zebranych.
- Znamy dobrze jego rodzinę. Bardzo dobrze. Jest młody, nie wyszkolony i nazywa się
Cabe Bedlam.
Smoczy Królowie, nawet Złoty, wzdrygnęli się lekko, jak gdyby coś ich ukąsiło.
- - Bedlam! - szepnęły liczne głosy.
- - Dlaczego nie wiedzieliśmy o tym człowieku? - zaskrzeczał cesarz. - Gdzie jest ten
pomiot demona - wiedźmina?
- Na ziemiach zajmowanych obecnie przez Gryfa. Nathan Bedlam umieścił dziecko,
które jest jego wnukiem, w Mito Pica. Od kiedy region ten słynie z wydawania na świat
wiedźminów i im podobnych, czasami wysyłam tam szpiegów. To jeden z nich odkrył tego
człowieka.
- - Przekroczyłeś co najmniej dwie granice, bracie! - warknął Czerwony. - Ciekaw jestem, ilu masz szpiegów.
- - Wszyscy mamy swoje oczy i uszy. Poza tym, tego człowieka trzeba obserwować!
- - Czemuś nie kazał go zabić? - zapytał Zielony Smok. - To do ciebie niepodobne,
Czarny. Od kiedy to okazujesz wahanie w dochodzeniu do celu?
Służalczo chyląc głowę przed cesarzem, Czarny odparł:
- - Nie uczyniłbym tego bez zezwolenia swego pana. Złoty parsknął.
- - Chyba pierwszy raz w życiu.
- - Czy mam twoją zgodę?
- - Nie. Zapadła cisza.
- - Młode niedługo się wyklują, dlatego nie dopuszczę do konfliktu, który może sprowokować Gryfa do ataku. Jest przebiegły. Wie, jaką wagę przywiązujemy do cętkowanych jaj. Jego agenci mogliby narobić nam szkód. Dopóki szczenię Bedlama pozostaje tam, gdzie jest, i nie zna swojej siły, pozostawimy je w spokoju. - - Jeśli będziemy zwlekać, to szczenię może sięgnąć po sławę swego przeklętego przodka!
- - Tym niemniej, musimy czekać. Kiedy nasze młode będą dość silne, ostatni z Bedlamów umrze.
Usiadł.
- Narada skończona.
Cesarz odchylił się na tronie i zamknął oczy, jak gdyby do snu, celowo ignorując
swoich braci. Smoczy Królowie odsunęli się bez słowa. Ich ciała zadrżały i zmalały. Wielkie
gadzie pyski cofnęły się i znów przemieniły w smocze hełmy przysłaniające prawie ludzkie
twarze. Skrzydła skurczyły się, ogony przestały istnieć. Przednie kończyny stały się rękami, a
zadnie wyprostowały się i przeistoczyły w nogi.
Po zakończeniu przemiany jeźdźcy oddali salut swemu panu i opuścili komnatę. Złoty
nie patrzył, jak odchodzą.
Mroczny stwór przyprowadził wierzchowce. Zaczekał, aż wojownicy ich dosiądą, a potem pobrnął w wieczną noc jaskini.
Smoczy Królowie przejechali przez spiżową bramę. Niektórzy parami, inni w
pojedynkę, wszyscy podążali jedną ścieżką przez góry. Jakiś wężosmok zbudził się i wytknął
łeb na ścieżkę. Gdy tylko poznał jeźdźców, uskoczył w bok i przypadł do ziemi. Nawet nie
drgnął, dopóki nie zniknęli mu z oczu.
Po wyjeździe z Gór Tyber wojownicy rozdzielili się i każdy ruszył w swoją stronę.
Wiedzieli, że śmiertelni ludzie nie zwrócą większej uwagi na samotnych jeźdźców. Ci, którzy
śmieliby stanąć im na drodze, trafiliby w objęcia śmierci.
Jeździec kierujący się na południe zwolnił, gdy towarzysze zniknęli mu z oczu. Przed
nim rosła niewielka kępa drzew i tam się zatrzymał. Patrząc w ciemność, usiadł i czekał.
Niedługo. Po paru minutach dołączył do niego drugi Smoczy Król. Przywitali się bez
słowa. Ich zachowanie nie było przyjazne; łączył ich wspólny cel i pragnęli go osiągnąć jak
najmniejszym kosztem.
Przybysz dobył z pochwy wielki miecz i wyciągnął go, ostrzem do przodu, w stronę
drugiego. Ten położył na czubku dłoń w rękawicy. Jego oczy zapłonęły, gdy wezbrała w nim
moc. Przepłynęła przez rękę, przez dłoń i wsączyła się w samą broń.
Kiedy skończyli, miecz jarzył się i pulsował. Stopniowo światło ciemniało, jak gdyby
metal chłonął moc. Po chwili miecz wrócił do poprzedniego stanu, choc lekko wibrował.
Drugi jeździec schował go do pochwy.
Popatrzyli na siebie, porozumiewając się na poziomie odmiennym od znanego
ludziom. Pokiwali głowami. Dokonało się to, co musiało się dokonać. Drugi smok trącił
ostrogą boki wierzchowca i odjechał. Nie dążył w stronę swojego królestwa; cel jego podróży
leżał na południu.
Pozostały jeździec patrzył za nim, dopóki nie skryła go ciemność. Jego oczy
przesunęły się w kierunku potężnego pasma gór, w szczególności ku szczytowi Kivan Grath.
Po chwili odwrócił się i odjechał.
Koła wydarzeń zostały wprawione w ruch.
- Gdzie moje piwo?
Gospoda Pod Łbem Wężosmoka słynęła z rozmaitości klientów, niektórych ludzkich,
innych nie. Do tych nieludzkich należał ogr, który walił mięsistą pięścią w stół, aż sypały się
drzazgi. Jego zachowanie idealnie harmonizowało z twarzą - bezczelną i szpetną.
Ślepia wyszukały w tłumie czarnowłosego dwudziestoparoletniego młodziana, który
stał z kuflem przy beczce i klął piwo, że tak wolno leje się z kurka. W oczach ogra był
brzydki jak każdy człowiek, lecz wedle norm ludzkich miał regularne rysy. Nie było to
oblicze bohatera, ale silnie zarysowana szczęka, lekko zadarty nos i bystre oczy czyniły je
prawie przystojnym.
Klienci stojący nieopodal mimowolnie utworzyli barierę, która skryła go przed
wzrokiem spragnionego ogra, ale chłopak wiedział, że wielkolud mu nie odpuści. Było to
tylko kwestią czasu.
Skoczył ku niemu, nerwowy i bez śladu chęci, jednak musiał to zrobić, gdyż był
służącym w oberży. Szybko postawił ciężki kubek na stole i pobladł, gdy kropla wzburzonego
piwa o włos minęła pysk ogra. Spodziewał się, że zaraz przemknie mu przed oczyma całe
jego raczej nudne życie.
Stwór zmierzył go morderczym wzrokiem, na szczęście doszedł do wniosku, że piwo
jest ważniejsze. Rzucił mu monetę, poderwał kubek i opróżnił haustem, który zwaliłby z nóg
większość ludzi. Cabe szybko wycofał się do kuchni.
- Cabe! Przyniosłeś Deidrze prezent?
Zwinna, szczupła ręka wyłuskała monetę, a właścicielka ręki przytuliła do niego bujny
biust. Deidra obdarzyła go długim, soczystym całusem, następnie zręcznie wsunęła monetę za
kawałek szmatki, który bez powodzenia starał się przysłaniać jej kobiece atrybuty.
Potrząsnęła ciemnoblond włosami i uśmiechnęła się, widząc, jak wlepia oczy w jej obfite
piersi.
- Niezły widok, co nie? Może później. Dla Cabe’a zawsze było później.
Deidra odwróciła się, zakręciła biodrami i wyszła z tacą do karczmy. Cabe patrzył za
nią, dopóki nie zginęła mu z oczu, i poniewczasie przypomniał sobie o utraconej monecie.
Może była tego warta... ale później.
Wiedział, że Deidra lubi mężczyzn z pieniędzmi, lecz chyba miała do niego słabość -
no, w pewnym stopniu. Trzeba przyznać, nie był brzydki i choć nie zaliczał się do bohaterów,
potrafił poradzić sobie w walce... pod warunkiem, że udało mu się wytrwać dość długo. Z
jakiegoś powodu Cabe prawie zawsze uciekał, gdy zanosiło się na bijatykę. To dlatego
pracował w tawernie i nie chadzał własnymi drogami jak jego ojciec, łowczy króla Mito Pica.
Choć z Cabe’a na łowach nie było żadnego pożytku, ojciec nigdy się tym nie trapił. Był nawet
zadowolony, gdy syn powiedział mu, że znalazł pracę w podrzędnej karczmie. Raczej dziwne
podejście jak na wojownika, ale Cabe go kochał.
...
amok10