TYTUŁ ORYGINAŁU: THE HOUSE THAT JACK BUILT
PRZEŁOŻYŁ ANDRZEJ SZULC
Ale każdy początek to tylko ciąg dalszy,
A księga przeznaczenia otwiera się pośrodku.
Polski wiersz
Kapłani Majów mieli kalendarz obrzędowy, wedle którego ustalano daty trzynastu festiwali po
dwadzieścia dni każdy. Kalendarz obrzędowy toczył się przez kolejne lata niczym wielkie koło i w
każdym roku festiwale przypadały na inne dni, ale zawsze odbywały się w tej samej kolejności.
Kapłani potrafili obliczyć, co w danym dniu będzie robiła, widziała albo słyszała cała
społeczność. Karty zostały rozdane już wcześniej.
William Burrougbs
Gdyby czas był sadzawką, moglibyśmy klęknąć przy jej brzegu i przyglądać się naszym
odbiciom, a także temu, co widać pod nimi. Zamiast oglądać się w czasie wstecz, moglibyśmy
patrzeć w głąb - tak jakbyśmy usuwali kolejne warstwy palimpsestu - i różne fragmenty
przeszłości - widoki, dźwięki, głosy i sny - unosiłyby się ku powierzchni: unosiły i opadały, a
głęboka sadzawka zawierałaby je wszystkie, tak aby nic nie przepadło i nic nie odeszło na
zawsze.
Lucie Duff Gordon
- Nie może pan spróbować Broadwayem? - zapytał Craig. Padał tak gęsty deszcz, że
wycieraczki taksówki nie nadążały zbierać wody. Przed nimi wzdłuż całej Ósmej Alei bez
przerwy zapalały się i gasły czerwone światła hamulcowe.
- Na Broadwayu jest to samo, przyjacielu - odparł beznamiętnie kierowca. Miał śniadą
pociągłą twarz i dziwną wełnianą czapeczkę, która wyglądała jak odwrócona do góry dnem
doniczka. Z napisu na blaszanym identyfikatorze wynikało, że nazywa się Zaghlul Fuad. -
Zakorkowana jest cała dzielnica teatralna - powiedział i pociągnął nosem. - Pada deszcz.
- Pada deszcz? - powtórzył z przekąsem Craig. - Co pan powie? W ogóle bym nie
zauważył.
Zerknął na zegarek, choć od momentu, kiedy robił to po raz ostatni, nie minęła jeszcze minuta.
Miał zjawić się w restauracji Petrossian najpóźniej o wpół do ósmej, by zasiąść do wystawnej
kolacji razem z panem Ipi Hakayawą. Pan Ipi Hakayawa był ich najbogatszym i najbardziej
prestiżowym klientem i zaprosił Craiga oraz jego partnera Stevena na uroczysty wieczór z
szampanem i kawiorem - nie tylko po to, żeby podziękować im za znakomite przygotowanie
sprawy przeciwko Nash Electronics - najbardziej kosztownego procesu o pogwałcenie praw
patentowych w historii sądownictwa - ale by zapoznać ich z kolejnym etapem walki, jaką
zamierzał podjąć z amerykańskim protekcjonizmem, składając pozew przeciwko
Departamentowi Handlu.
Craig znał wystarczająco dobrze zasady japońskiej etykiety, żeby wiedzieć, że choć pan
Hakayawa nie skomentuje ani jednym słowem jego spóźnienia, prywatnie będzie się czuł
głęboko urażony.
Jeśli ktoś buli facetowi milion trzysta tysięcy za usługi prawne, może oczekiwać, że w
spotkaniu nie przeszkodzi mu tak banalny incydent jak oberwanie chmury.
Samochody przesunęły się kilka kolejnych jardów do przodu i ponownie rozbłysły światła
hamulcowe. Deszcz bębnił wściekle o dach i zalewał zaparowane szyby. Craig przetarł okno
rękawem i wyjrzał na zewnątrz. Znajdowali się dopiero na wysokości Czterdziestej Szóstej - do
celu pozostało jeszcze jedenaście przecznic.
- Niech pan skręci w prawo w Czterdziestą Ósmą - warknął.
- Mówiłem ci, przyjacielu, na Broadwayu jest to samo.
- Niech pan po prostu skręci, dobrze? Jeśli na Broadwayu jest to samo, niech pan spróbuje
Szóstą.
- Na Szóstej jest to samo, na Madison też to samo.
- Słuchaj pan, nie potrzebuję, żeby jakiś pierdolony Egipcjanin mówił mi, jak mam jeździć
po moim własnym mieście.
Zapadła chwila ciszy. Taksówka przed nimi podpełzła trochę do przodu, ale Zaghlul Fuad nie
ruszył za nią, lecz obrócił się i utkwił w Craigu swoje czarne, duże, załzawione oczy.
Stojący za nimi taksówkarz nacisnął klakson. Craig wzruszył ramionami.
- Dobra, przepraszam. Jestem po prostu spóźniony i miałem zły dzień. Przepraszam, nie
chciałem być niegrzeczny.
Zaghlul Fuad wpatrywał się w niego dalej z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. A potem, nie
odwracając się do przodu, skasował licznik.
- Miałeś zły dzień, przyjacielu? A wiesz, co mi się dzisiaj przydarzyło? Dzisiaj umarł mój
ojciec.
- Niech pan posłucha, przecież pana przeprosiłem. I przykro mi z powodu pana ojca. Czy nie
moglibyśmy po prostu... - Craig wskazał głową w stronę taksówki przed nimi, która przesunęła
się dalej o kolejne trzy długości samochodu. Taksówkarz z tyłu trąbił jak oszalały.
- Mój ojciec też był pierdolonym Egipcjaninem - powiedział Zaghlul Fuad. Wymawiał
każde słowo z wielką delikatnością. Miał piskliwy, prawie kobiecy głos. - Starał się zawsze ze
wszystkich sił, tak samo, jak ja zawsze się staram. Czasami mu się nie udawało. Mnie też nie
zawsze się udaje. Czasami nie udaje mi się dowieźć pasażerów tam, gdzie sobie życzą. Nie
zawiozę pana tam, gdzie pan sobie życzy. Niech pan wysiada z mojej taksówki.
- O czym pan mówi? Oszalał pan?
- Powiedziałem: niech pan wysiada z mojej taksówki.
- Pada deszcz, na litość boską!
- Pada deszcz? Co pan powie? W ogóle bym nie zauważył. Craig poczuł nagły przypływ
frustracji i gniewu, nad którym
ledwie potrafił zapanować. Referując stanowisko swojej kancelarii na sali Sądu Handlu
Międzynarodowego Stanów Zjednoczonych, stawił czoło dwa razy od siebie starszym
adwokatom. Wymownym, twardym, siwowłosym, odzianym w srebrzyste garnitury mężczyznom
o grzmiących mentorskich głosach. Ale jak miał poradzić sobie ze stukniętym egipskim
taksówkarzem, którego ojczyznę właśnie nieopatrznie obraził i który miał do stracenia najwyżej
parę dolców?
- W porządku - powiedział. - Zawrzyjmy umowę. Niezależnie od tego, ile wystuka
taksometr, płacę podwójnie. - Wyjął portfel z krokodylej skóry i wyciągnął z niego studolarowy
banknot. - Proszę popatrzeć. Daję panu setkę. Niech pan mnie tylko tam zawiezie. Mam bardzo
ważne spotkanie z bardzo ważnym klientem. Jestem spóźniony, i to już jest katastrofa. Ale jeśli
pojawię się tam poważnie spóźniony i na dodatek przemoczony, to będzie prawdziwa katastrofa.
Chcę powiedzieć, że to będzie... - Craig przerwał i przesunął palcami po grdyce.
Na twarzy Zaghlula Fuada nadal nie odbijały się żadne uczucia.
- My, Egipcjanie, mówimy, że człowiek, który nie liczy się ze słowami, na pewno skończy z
poderżniętym gardłem.
- Naprawdę? A my, nowojorczycy, mówimy, że taksówkarz ma obowiązek zawieźć pasażera
w każdy punkt miasta i jeśli tego nie zrobi, wydział komunikacji odbierze mu koncesję.
Zaghlul Fuad opuścił i podniósł niczym jaszczurka swoje ocienione długimi rzęsami powieki
- tak, jakby chciał na zawsze zapamiętać twarz Craiga.
- Utrata koncesji będzie niewielką ceną za pozbycie się kogoś, kto nie traktuje z szacunkiem
swoich bliźnich. Proszę, niech pan wysiądzie z mojej taksówki.
- Co to za wygłupy? Oszalał pan? Wypuścili pana z Bellevue?
- Proszę wysiąść.
Wokół nich rozbrzmiewała ogłuszająca kanonada klaksonów.
- Zabieraj stąd dupę, ty głupi brudasie! - usłyszał Craig. - Zjeżdżaj z drogi, sukinsynu! -
Gdzie, do diabła, są gliniarze, kiedy się ich naprawdę potrzebuje, pomyślał.
Zacisnął zęby i wziął głęboki oddech. I tak stracił już kilka drogocennych minut na kłótnię.
Pozostawało mu tylko jedno: wysiąść i iść dalej na piechotę. Wyjął portfel i zapisał drżącą ręką
numer koncesji Zaghlula Fuada. Był tak wściekły i upokorzony, że ledwie mógł utrzymać
długopis w ręku.
Otworzył drzwi taksówki. Do środka natychmiast wpadły potoki deszczu.
- Jesteś skończony - powiedział, grożąc palcem Zaghlulowi Fuadowi. - Rozumiesz?
Postaram się, żeby odebrano ci koncesję, nawet jeśli będzie miało mi to zająć całe życie, ty głupi
egipski kutasie.
- Salaam, effendi - odparł Zaghlul Fuad bez śladu ironii w głosie.
Craig przebiegł Czterdziestą Ósmą Ulicę, klucząc między trąbiącymi hordami taksówek i
limuzyn. Poniósł wysoko klapy swojej szarej marynarki od Alana Flussera, ale niewiele to
pomogło. Deszcz zacinał lodowatymi strugami, rynsztokami płynęły rwące potoki wody,
wszędzie walały się szkielety połamanych parasoli. Craig przemókł do suchej nitki, zanim
dobiegł do chodnika, a potem wdepnął prosto w kałużę i cały but zalała mu lodowata woda.
Podniósł jeden z połamanych parasoli, potrząsnął nim i próbował go otworzyć, ale parasol był
sztywny niczym martwy pterodaktyl, więc po chwili, klnąc głośno, rzucił go z powrotem na
ziemię. Swój własny płaszcz i parasol zostawił w kancelarii Fishera i Bellmana na
siedemdziesiątym szóstym piętrze World Trade Center II. Co gorsza, zostawił tam również swój
przenośny telefon, mając zamiar zabrać wszystko po lunchu. Niestety lunch przedłużył się aż do
godziny siódmej pięć, kiedy Khryssa obudziła go pocałunkiem, pytając: „Czy nie musisz już
przypadkiem wyjść?”
A potem odgłos pierwszego gromu zatrząsł szybami mieszkania Khryssy i z kominka spadł
pluszowy miś, którego dał jej kiedyś w prezencie.
Teraz mógł tylko biec truchtem do Petrossiana, mając nadzieję, że Steven dotrzyma
towarzystwa panu Ipi Hakayawie, a kelner znajdzie dla niego suchy garnitur. Będzie musiał
wymyślić jakąś niesamowitą historię, żeby usprawiedliwić swoje spóźnienie. Z całą pewnością
nie mógł poinformować pana Hakayawy, że spędził całe popołudnie w łóżku ze swoją
dziewiętnastoletnią kochanką. Może powie, że zmarł mu ojciec.
Tupiąc głośno, zbliżał się do Broadwayu. Gęste brązowe włosy oblepiły mu czaszkę i
wyglądał teraz, jakby miał na głowie pływacki czepek. Był dużym, zdrowym mężczyzną i w
ogóle nie przypominał z wyglądu swego ojca (który umarł przed ponad siedmiu laty na raka
płuc). Miał kwadratową, mięsistą twarz, która ludziom kojarzy się na ogół z zamożną farmerską
rodziną albo dynastiami demokratycznych polityków. Jego obecny wygląd z pewnością nie
przywodził na myśl astmatycznego dzieciństwa, spędzonego w obskurnej kamienicy bez windy
przy Lispenard Street, ani bladego samotnego chłopca w okularach i zrobionej na drutach
zielonej wiatrówce, z powodu której tak bezlitośnie mu dokuczano.
Kiedy tak biegł, rozchlapując kałuże na Czterdziestej Ósmej Ulicy, mógł być przemoczony do
suchej nitki i zdyszany, ale wciąż sprawiał wrażenie zamożnego i wpływowego obywatela i
pewnie dlatego kuląca się w wejściu do drogerii K-Plus dziewczyna z kręconymi włosami
wyskoczyła nagle na chodnik i złapała go za rękaw.
- Niech pan mi pomoże!
- Puszczaj! - zawołał, próbując się wyrwać, ale ona nie dawała za wygraną.
- Niech pan mi pomoże! Musi mi pan pomóc...
Craig zatrzymał się, czując chlupoczącą w butach wodę. Dziewczyna ściskała go za rękaw,
jakby miała za chwilę utonąć, i tak rzeczywiście wyglądała. Miała okrągłą, spuchniętą białą
twarz, a z czoła i nosa płynęła jej zmieszana z krwią woda. Ubrana była w mokrą kurtkę z czarnej
skóry oraz krótką czarną spódniczkę i kuśtykała na połamanych obcasach. Nie mogła mieć
więcej niż piętnaście, szesnaście lat.
- Niech pan mi pomoże! - powtarzała piskliwym, zdyszanym głosem. - Wciągnęli tu
moją przyjaciółkę! Wciągnęli tu moją przyjaciółkę! Niech pan mi pomoże!
- Posłuchaj, wezwę gliniarza - powiedział jej Craig. - Ty zostań tutaj. Słyszysz mnie?
Zostań tutaj, a ja wezwę gliniarza.
- Musi mi pan pomóc, oni ją gwałcą! Proszę! Musi mi pan pomóc! Craig złapał ją za
ramiona.
- Spokojnie, opanuj się! Kto gwałci twoją przyjaciółkę? Gdzie?
Dziewczyna obróciła się i wskazała drzwi do drogerii. Dopiero teraz Craig zorientował się, że
sklep jest zamknięty i opuszczony. Obok reklam Pepto-Bismolu, Maaloxu i Vaseline Intensive
Care na brudnych zaczernionych szybach nalepione były paski z napisem „Sprzedaż z powodu
bankructwa”. Drzwi były uchylone, ale wewnątrz panowała nieprzenikniona ciemność.
Craig puścił dziewczynę i zajrzał bez zbytniego entuzjazmu do środka. Wokół niego bębniły
krople deszczu, głośne jak stojąca owacja. Trąbiły klaksony, wyły syreny. Dziewczyna
spoglądała na niego swoimi podobnymi do rodzynek czarnymi oczyma, trzęsąc się cała i nie
zwracając uwagi na kapiącą jej z podbródka krew.
- Proszę, niech pan mi pomoże, oni ją gwałcą - wymamrotała.
Craig podniósł rękę do twarzy i otarł wierzchem dłoni krople deszczu.
- Ilu ich jest? - zapytał.
- Tylko dwóch. Proszę, niech pan mi pomoże.
Obejrzał się do tyłu, ku Ósmej Alei, a potem spojrzał w przeciwną stronę, w kierunku
Broadwayu. Wszystkie korkujące ulicę samochody miały pozamykane szczelnie szyby. Chlapiąc
wodą ruszył do najbliższej taksówki i zapukał w okno kierowcy, jednak ten potrząsnął tylko
przecząco głową. Omijając głęboką kałużę, podbiegł do następnego samochodu, niebieskiego
buicka, z siedzącym za kierownicą łysiejącym biznesmenem w samej koszuli, i postukał również
w jego szybę, ale biznesmen zablokował wszystkie drzwi i nawet nie obrócił się w jego stronę.
Craig zapukał po raz drugi w szybę buicka.
- Gwałcą tutaj dziewczynę! Słyszy mnie pan? Gwałcą tutaj dziewczynę! Niech pan wezwie
gliniarzy, to wszystko, co musi pan zrobić!
Biznesmen mruknął coś i przejechał kilka jardów dalej. Craig wyprostował się, ociekając
wodą i czując, jak ogarnia go desperacja. Dziewczyna ponownie złapała go za ramię.
- Proszę! - krzyczała. - Proszę!
- Słuchaj! - zawołał, próbując przebić się przez uliczny hałas i szum deszczu. - Czy
któryś z nich jest uzbrojony? Czy mają pistolety, noże albo coś w tym rodzaju?
Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową. Jej twarz była śliską maską lepkiej, rozwodnionej
deszczem krwi.
- Jest ich tylko dwóch. Proszę...
Co tam, do diabła, pomyślał Craig. I tak jestem już spóźniony. I tak zmoczył mnie deszcz. Na
Boga, dam sobie przecież radę z dwoma wyrostkami. Na pewno nie są zbyt sprawni. Wątpię, czy
przebiegają każdego ranka sześć mil i ćwiczą trzy razy w tygodniu w adwokackim klubie
sportowym. Zresztą jestem w tej chwili wystarczająco wkurzony, żeby poradzić sobie z każdym.
Ruszył z powrotem w stronę uchylonych drzwi. Dobiegał zza nich zapach wilgoci, pleśni i
uryny. Pchnął drzwi szerzej i utkwił wzrok w ciemności.
- Jest tam kto? - zawołał. - Jeśli mnie słyszycie, wynoście się stąd, do diabła, i to szybko!
Nie było żadnej odpowiedzi. Tylko szmer cieknącego po murach deszczu. Oczy Craiga
przyzwyczajały się stopniowo do ciemności. Zobaczył przed sobą rząd pustych regałów.
- Jak się nazywa twoja przyjaciółka? - zapytał dziewczynę.
- Susan - odparła, mrugając prawym okiem, jakby nie spodziewała się, że jej uwierzy.
- W porządku. - Craig sięgnął do kieszeni i wyjął dziesięć centów. - Wezwij gliniarzy i
ambulans, a ja poszukam tej twojej przyjaciółki.
Dziewczyna pokuśtykała w stronę Ósmej Alei, ocierając twarz chusteczką. Craig stał w
wejściu i obserwował ją przez kilka chwil, nie dosyć długo jednak, żeby zobaczyć, jak się obraca
i na jej twarzy pojawia się uśmiech.
Wszedł do pogrążonej w mroku drogerii, stąpając po potłuczonym szkle i piasku.
- Susan! - zawołał. - Jeśli mnie słyszysz, Susan, musisz tylko krzyknąć albo dać jakiś
znak. Kopnąć obcasem w podłogę, cokolwiek.
Przystanął przy rzędzie regałów i zaczął nasłuchiwać. Z początku nie słyszał kompletnie nic,
ale potem dobiegło go cichutkie kapanie. Trapp, trapp, trapp, jakby ktoś stukał obcasami po
podłodze z surowych desek. Woda kapała również z jego garnituru - miękkie nieregularne plip,
plop, plip. Zaczął podejrzewać, że nikogo tutaj nie ma; że dziewczyna z zakrwawioną twarzą
zrobiła mu głupi kawał. W Nowym Jorku, gdzie po ulicach szwendało się tylu świrów, wszystko
było możliwe.
- Susan? - zawołał.
Minęła prawie cała minuta i nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Chciał już odwrócić się i
odejść, kiedy dobiegło go nagle stłumione kwilenie. Przypominało miauczenie kota, ale
niezupełnie. Bardziej już dźwięk, jaki wydaje dziewczyna z zakneblowanymi ustami.
Ruszył po omacku w głąb sklepu.
- Susan? To ty, Susan? Jeśli mnie słyszysz, kopnij obcasem w podłogę. Śmiało, kopnij!
Dał kolejny krok do przodu i natknął się na stos drucianych półek i stojaków. Odsunął je na
bok, ale potem nadepnął na kilka leżących na podłodze szyb, które pękły z ostrym brzękiem pod
jego podeszwą.
Właśnie z powodu tego brzęku nie usłyszał, kiedy ktoś podbiegł do niego i uderzył go z całej
siły w żołądek.
Nieraz już w życiu porządnie oberwał - uprawiając boks, racquetball i inne sporty - ale
nigdy nie otrzymał takiego uderzenia. Runął do tyłu na stos drucianych półek i potłuczone szkło,
jakby potrąciła go rozpędzona taksówka. Jego głowa uderzyła w ścianę ze strasznym głuchym
łomotem i przygryzł sobie górną wargę. Był tak oszołomiony, że nie mógł oddychać, a kiedy
oparł się o podłogę, próbując się podnieść, lewą dłoń pokaleczyły mu ostre jak brzytwa okruchy
szkła.
A potem ktoś złapał go za klapy marynarki i podniósł na nogi. Ktoś młody i szczupły,
pachnący deszczem, papierosami i alkoholem.
Był także ktoś inny. Ktoś, kto stał bardzo blisko za jego plecami. Zbyt blisko, żeby żywić
przyjazne zamiary.
- Co tutaj robisz, koleś? - zapytał ten, który stał z tyłu. - Ktoś cię tutaj zapraszał?
Craig zacharczał i zakaszlał. Miał wrażenie, że żołądek płonie mu żywym ogniem. Nigdy nie
myślał, że uderzenie może tak boleć.
- Szukałem Susan - udało mu się w końcu wykrztusić.
- Nie ma tutaj żadnej Susan, koleś. Żadnej panienki. Tylko on i ja.
- W takim razie w porządku. Pomyliłem się. Przepraszam.
- Cieszy nas to, że przepraszasz. Ale samo „przepraszam” nie wystarczy. „Przepraszam” nic
nie kosztuje. Od „przepraszam” nikt nie poczuje się lepiej z wyjątkiem frajera, który to mówi.
Craig poczuł, jak ogarnia go przerażenie. Dygotał z zimna, tak jakby ktoś wylewał na niego
jedno po drugim kolejne wiadra lodowatej wody. Było mu niedobrze, ale nie mógł wymiotować.
Miał wrażenie, jakby wycięto mu żołądek. Dlaczego było mu tak zimno?
- Czego chcecie? - zdołał zapytać zdławionym głosem.
- Twoich pieniędzy, koleś. Twoich kart kredytowych. Twoich klejnotów. Wszystkiego, co
masz.
Craig wziął głęboki oddech i chciał coś powiedzieć, ale nagle targnęły nim torsje i
zwymiotował żółć, krew i do połowy przetrawioną bułkę z kurczakiem, którą zjadł u Khryssy.
- Hej, koleś, jesteś obrzydliwy. Jesteś chory.
- Weźcie, co chcecie - wystękał.
- Dobrze, dobrze. Ale nie puszczaj na mnie pawia.
- Zabierajcie wszystko, po prostu weźcie, co chcecie - powtórzył, wypluwając kawałek
kurczaka. U podbródka zawisła mu kwaśna nitka śliny.
- Odrażający z ciebie frajer, wiesz? Widziałem psy, które zachowywały się przyzwoiciej.
Craig stał dygocząc, z opuszczoną głową i skulonymi ramionami. Młodzieniec sięgnął do
wewnętrznej kieszeni jego marynarki i wyciągnął portfel. Szybkie brudne palce przeszukały inne
kieszenie, wyjmując długopis, wieczne pióro, kalkulator i drobne pieniądze.
- Będziesz się cieszył, że to zrobiłeś, koleś. Nie każdy ma okazję dofinansować Aktuz.
...
amok10