Feliks W. Kres
Gówno
1.
Olbrzymi plac, położony tuż obok portu, dźwigał na szerokich plecach targowisko. Handlowano tu przez okrągły rok, wyjąwszy miesiące, kiedy kapryśna pogoda zmuszała zarówno sprzedawców, jak i nabywców do wyczekiwania spokojniejszych dni. Jesienne sztormy, tłukące brzegi Garry, przybywały na skrzydłach wichrów, które w mgnieniu oka mogły unicestwić setki bud i kramów; jesienią handel zamierał, uciekał do niezliczonych sklepików, jarmarczne budy zaś z otwartego rynku przenoszono w głąb ulic, gdzie się tuliły do ścian domów. Teraz jednak trwała wiosna i na Morskim Targu kłębił się pośród straganów wielojęzyczny tłum, złożony z przedstawicieli wszystkich możliwych profesji – i wątpić należy, czy pod niebem Szereru istniało coś, czego nie można by na Morskim Targu kupić. Ot, na skraju placu, pod płóciennym daszkiem, okraczając zydel siedział smutny grubasek sprzedający łodzie; wprawdzie nie sposób było żadnej dojrzeć, ale za to na szyldzie widniał bardzo ładny malunek rzecznej szkuty, który to malunek, dla większej pewności, objaśniono napisami w czterech głównych językach Szereru. Stało tam: BARKI I ŁODZIE, KUPNO-SPRZEDAŻ. Smutny grubasek trzymał flaszę z inkaustem i plik czystych kart, na których mógł od ręki sporządzić umowę o zupełnie dowolnej treści.
Na grubaska, na szyld i na butlę z inkaustem spozierał właśnie trzydziestokilkuletni, łysy jak kolano mężczyzna; ani chybi, jego postura była przyczyną smutku na twarzy kupca. Łysol gapił się i gapił, a potrącany przez przechodniów nawet nie drgnął, był to bowiem nie grubasek, lecz grubas, na dodatek grubas wysoki, zdrowy, krzepki do nieprzyzwoitości; grubas, który jak się zdawało, jednym pierdnięciem po wieczerzy mógł wymieść gości z najobszerniejszej gospody. Korpulentny handlarz na zydelku z pewnością nie mógł dokonać podobnego czynu, miał więc czego olbrzymowi zazdrościć. Popatrzyli na siebie – jeden smutno, drugi z wyższością – po czym grubas odszedł, trzęsąc gruntem przy każdym stąpnięciu.
Z jakichś powodów tłuściochy cieszą się opinią ludzi dobrodusznych i poczciwych. Sprzedawca łodzi bacznie przyglądał się brzuchowi, nie zaś twarzy łysola i prawdopodobnie z tego tylko powodu nie obsikał swojego zydelka, była to bowiem twarz sukinsyna jakich mało, draba niemiłego a wstrętnego, któremu na dodatek przynajmniej cztery razy śmierć z bliska zajrzała w oczy. Cztery razy – bo wielki tłuścioch tyle dokładnie szram nosił na paskudnej gębie i nie były to bynajmniej pamiątki po nieuważnym goleniu. Policzek rozchlastano mu jakimś długim ostrzem, najpewniej mieczem, podobnym narzędziem naznaczono też czerep, który dzięki temu upodobnił się mocno do zadka. Pod okiem widniała mniejsza blizna, chyba od noża, a luk brwiowy, zgrubiały na całej długości, rozwalono przed laty maczugą albo może wyjątkowo mocną pięścią. Przeciskając się przez tłum grubas straszył przechodniów gębą, a gdy to nie pomagało, bezceremonialnie odsuwał ich na boki, używając ręki, która poniżej łokcia miała grubość łydki, a powyżej – uda. Wyjął bułkę z kosza niesionego przez sprzedawcę, zapłacił, włożył ją do ust, pożarł i ruszył dalej, aż dotarł do czegoś w rodzaju karczmy pod gołym niebem. Na dość znacznej przestrzeni ustawiono ogromne stoły i bardzo długie ławy, między którymi stale kręcili się przekupnie, ale tylko tacy, którzy oferowali jadło bądź napitki, bo innych przekupniów do stołów nie puszczano. Na szerokich blatach, oprócz misek ze strawą i kubków, leżały najrozmaitsze dobra, oglądane przez zadowolonych albo skwaszonych nabywców; widywało się całe rodziny, które poczyniwszy zakupy, posilały się teraz i cieszyły, ale jeszcze częściej kłóciły bądź nad czymś zastanawiały. Grubas usiadł na ławie, posłuchał skrzypienia pod dupskiem, a gdy zamieniło się w trzeszczenie, wstał i poszedł ku następnej, na oko solidniejszej, usiadł raz jeszcze, zachowując przy tym najwyższą ostrożność, znowu wstał i wypatrzywszy tęgi słup, do którego ktoś przytwierdził wskazujące drogę tabliczki z najrozmaitszymi rysunkami, oparł się on, założył ręce na piersi i odpoczywał stojąc, skoro siedzieć niestety nie mógł. Oglądał tłum przy stołach, prześlizgując się po nim spojrzeniem zwykłego gapia – kogoś, kto nikogo nie szuka, na nikogo nie czeka; ot, po prostu przygląda się ludziom, tak jak gdzie indziej by się przyglądał mewom albo krzakom.
Niedaleko miejsca, w którym stał, widniała wolna przestrzeń – wyglądało to tak, jakby jeden stół spomiędzy innych wyniesiono, może dla dokonania naprawy (czyżby usiadł na nim ktoś ciężki... ?). Na ławach wokół tego miejsca wydzierała się jakaś banda zbójów, niechlujnych że aż przykro, za to obwieszonych złotymi kolczykami, umocowanymi gdzie tylko się dało, a były to kolczyki o rozmiarach kółek, jakie wpina się bykom w nozdrza. Między zbirami siedzieli dwaj muzykanci; jeden wcale zręcznie wypukiwał rytm na bębenku, drugi zaś piskał na flecie czy fujarce. Wrzaski gruchnęły ze zdwojoną mocą, przeradzając się w owację, po czym przycichły; w kręgu gapiów pojawiła się dziewczyna.
Nie tylko łysy grubas oglądał niezwykły występ. Coraz więcej ludzi podnosiło się z ław, chcąc zobaczyć tancerkę nad głowami siedzących obwiesiów. Wirująca w tańcu bosonoga dziewczyna podniosła stary marynarski pląs do rangi oszałamiającego widowiska, kręcąc się z rozkrzyżowanymi ramionami, to znów unosząc je nad głowę, przeplatając krok w lewo albo w prawo – a wszystko to czyniła na oślep, bo z przewiązanymi barwnym fularem oczami. Miała na sobie rozdartą i zawiązaną na węzeł koszulę, okrywającą bardzo duże piersi, pękate niczym dwa dzbanki, niżej zaś nosiła szare żeglarskie hajdawery, nad którymi widniał goły, wydęty, ładnie zaokrąglony, siedmio- lub ośmiomiesięczny, brzuszek. Na owym brzuszku, trochę powyżej pępka, bardzo starannie po garyjsku wypisano inkaustem „skurwysyn". Litery na spoconej skórze zaczynały się powoli rozpływać.
Melodia nabierała tempa, brudne draby zdumiewająco składnie, coraz szybciej nuciły każdy refren, strzelając przy tym palcami; było całkiem jasne, że piękna pannica nie po raz pierwszy tańczy dla tych ludzi. Wymykające się spod chustki niebywale bujne, potargane włosy zakrywały, to znów odsłaniały twarz, której widoczna pod fularem część wydawała się wprost doskonała; tych rysów nie mógł oszpecić nawet krowi – bo cóż z tego, że zloty? – kolczyk wpięty w przegrodę nosową, tak gruby, ciężki i wielki, że opierał się na górnej wardze. Dzwoniły bransolety i łańcuszki opinające kostki nóg, migotały pierścionki na palcach dłoni i stóp. Zachwycony wdziękiem i urodą młodej kobiety, oparty o słup grubas mimowiednie jął się uśmiechać i w tym uśmiechu jego szpetne bandyckie oblicze ogromnie złagodniało. Może jednak nie bez kozery uważano tłuściochów za ludzi dobrodusznych i poczciwych... ?
Ten jednak, poczciwy czy nie, był na pewno mało spostrzegawczy; uśmiechając się do swych myśli nie zauważył, że dziwnie wielu ludzi, raz tylko zerknąwszy na tancerkę, oddalało się spiesznie, zamiast podziwiać jej występ.
W opętańczym rytmie nadawanym przez bębenek, którego głos był...
renfri73