Kaiser Janice - Ach, co to był za ślub! 04 - Słodka tajemnica.doc

(927 KB) Pobierz

 

 


PROLOG

-              Pół roku temu twój brat oddał życie za ojczyznę. Nie ma go
już z na tym świecie. Nikt mi nie został oprócz ciebie, Carlo.

A teraz to. Jak mogłeś?! Nie dość się już wycierpiałam?

-              Mamo, to był wypadek. Przysięgam ci.

Carlo Mauro popatrzył na matkę, która nerwowo kręciła się pomiędzy poświstującym kotłem parowym a ścianą kotłowni sta-rej czynszowej kamienicy. Trzy tygodnie przed ogłoszeniem ro-zejmu, który zakończył walki w Korei, zabito starszego z jej synów. Teraz Carlo przysporzył matce dodatkowych zmartwień.

-              To nie była moja wina. Joey pierwszy wyciągnął nóż. Co miałem zrobić? Pozwolić, żeby mnie zarżnął?

-              Nie powinieneś się włóczyć z takimi typami  jak Joey - od-pararła matka. - Ostrzegałam cię! Pokłóciliście się o głupie kości, zabiłeś chłopaka i zrujnowałeś sobie życie!

-              Nie zrujnowałem, mamo. Ucieknę. Wyjadę z Nowego
Jorku.

-              A pewnie. Tylko jak daleko? Policja cię capnie, zanim zdążysz dojechać do New Jersey. Nie dam ci pieniędzy, bo skąd? A ty masz dziewiętnaście lat. Jak sobie wyobrażasz dalsze życie? Będzie cię szukała policja w całych Stanach.

-              To  było w obronie własnej.

-              Kto ci uwierzy? Nikt, wspomnisz moje słowa!

Carlo ukrył twarz w dłoniach. Od dwóch dni ukrywał się w kot-


 



 


łowni kamienicy, w której mieszkała jego babka. Bał się wrócić do domu, bał się pokazać na ulicy. W końcu babce udało się zawiado­mić jego matkę. Gdy tylko zobaczyła syna, mocno go objęła, ucało­wała i wybuchnęła płaczem. I zaraz potem czyniła mu gorzkie wy­rzuty, że zhańbił rodzinę i pamięć nieżyjącego ojca.

Pani Mauro przystanęła. Wsparła ręce na biodrach i przeszyła Carla wzrokiem.

-              Jeśli wydam cię policji, to następne dwadzieścia lat przesie­
dzisz w więzieniu. Nie mogę do tego dopuścić, mimo że jesteś
winny.

Carlo poczuł ściskanie w żołądku. Spojrzał matce w oczy.

-               Więc co zrobisz?

-               Pójdziemy do pana Antonellego. Poproszę go o pomoc.

-               Po co? Pan Antonelli palcem nie kiwnie - płaczliwie po­wiedział Carlo. - Mafia nie dba o takich ludzi jak my.

-               Tobie pewnie by nie pomógł, ale ze mną inna sprawa. - Zacisnęła usta. - Kiedy miałam siedemnaście lat, spotykałam się z jego starszym bratem. To było, zanim poznałam twojego ojca. Mieszkaliśmy w sąsiedztwie Antonellich. Fredo chciał się ze mną ożenić, ale powiedziałam mu „nie", bo go nie kochałam. Tak się tym przejął, że kiedy wyszłam za mąż za twojego ojca, skończył z sobą. Vincent był w tym czasie małym chłopcem, ale któregoś dnia, gdy mijaliśmy się na ulicy, powiedział: „Jeszcze tego pożałujesz". Tylko tyle. Muszę teraz do niego iść i przyznać mu rację. Powinnam była przyjąć jego brata.

-               Co to da?

-               Duma jest dla mężczyzny bardzo ważna. Nawet Vinny Antonelli ma swój honor, dziwny, ale jednak honor.

Idąc z matką zaśnieżonymi ulicami Brooklynu, Carlo miał kapelusz nasunięty na oczy i postawiony kołnierz palta. Nie na­tknęli się na policjantów, ale na widok młodego żołnierza Carlo


się zawstydził. Matka nie powiedziała ani słowa, wiedział jednak, że pomyślała o Tonym.

Gdy weszli do restauracji Vincenta Antonellego, poczuł, że serce mu zamiera. Słyszał o ludziach, którzy prosili Antonellego o pomoc. Nikt nie był już potem tym samym człowiekiem. Cho­dziły pogłoski o strasznym losie tych, którzy złożyli swemu capo di capi obietnice bez pokrycia. Odwiedziny u Vinny'ego uważa­no więc za ostatnią deskę ratunku.

Drzwi otworzył im groźnie wyglądający człowiek, który przez całe życie chyba ani razu się nie uśmiechnął.

-              Poczekajcie - burknął i znikł za kotarą.

Carlo był zdenerwowany. Ludzie przy stolikach obracali w palcach kieliszki z winem i bacznie im się przyglądali. Wkrót­ce mężczyzna z ponurą twarzą wrócił i dał ręką znak, żeby poszli za nim. Carlo znalazł się z matką w zadymionej salce. Przy okrą­głym stole siedział Vinny Antonelli. Kieliszek czerwonego wina, który trzymał w dłoni, lśnił jak rubin w świetle lampy.

Vinny miał około trzydziestu lat. Był ubrany w czarny garni­tur z białym krawatem, ciemne włosy równo rozdzielał przedzia­łek. Twarz przecinała kilkucentymetrowa ukośna blizna, kończą­ca się na podbródku. Carlo widział go kilka razy na ulicy, najczę­ściej obok imponującego buicka, nigdy jednak nie miał okazji spojrzeć mu w oczy. Było to zatrważające doświadczenie.

Antonelli patrzył na nich przez chwilę beznamiętnie, potem skinął dłonią, w której trzymał grube, dymiące cygaro.

-              Dawno się nie widzieliśmy. Rosa. Podobno czegoś ode
mnie chcesz.

Carlo przyglądał się z boku. jak jego matka podchodzi do stołu i klęka u stóp Vincenta Antonellego, zupełnie jakby miała przed sobą księdza w konfesjonale.

Przez dłuższą chwilę Antonelli wydmuchiwał chmury dy­mu ku sufitowi, pozwalając jej płakać. Potem spojrzał na Carla,


 



 




który niepewnie przełknął ślinę, bo czuł, że i jemu zbiera się na łzy.

-              Carlo - odezwał się w końcu. - Czemu stoisz z boku, kiedy
biedna matka błaga o twoje życie. Bądź dobrym synem. Twoje
miejsce jest przy niej.

Carlo niezgrabnie ukląkł obok matki, ale ledwie śmiał spoj­rzeć Antonellemu w oczy. Capo znów zaciągnął się dymem i wy­dmuchnął ciemną chmurę. Zerknął na kieliszek, ale go nie do­tknął.

-              Mój brat bardzo kochał twoją matkę, Carlo - powiedział.
- Mógłbyś być jego synem.

Carlo spuścił wzrok. Bał się, że ze zdenerwowania straci panowanie nad pęcherzem i skompromituje się do cna.

-              Mój brat był bardzo wyrozumiały - ciągnął Antonelli. -
Pewnie życzyłby sobie, żebym i ja wybaczył. A to znaczy, chło­
pcze, że masz szczęście. - Vinny wypuścił następną chmurę dy­
mu. - Chcesz, żebym ci pomógł, Carlo?

Otępiały Carlo skinął głową.

-              W porządku. Ale pamiętaj: każda przysługa ma swoją cenę, tak samo jak za każdą obelgę  jest kara. Jeśli ci pomogę, będziesz moim dłużnikiem. Ponieważ wyświadczam ci wielką przysługę, więc i ty będziesz mi winien wielką przysługę. Rozumiesz?

-              Tak, panie Antonelli.

-              Mówisz „tak", ale nie jestem pewien, czy naprawdę dobrze mnie zrozumiałeś. Dlatego uważnie słuchaj, co ci powiem. Daję ci twoje życie, nowe życie, gdzie indziej, może na przykład w Kalifornii. Twoje kłopoty się skończą, ale od dziś będziesz mi wiele winien, Carlo.

-              Co mam zrobić, panie Antonelli?

Capo zaciągnął się dymem z cygara. Potem pokręcił głową, uśmiechając się pod nosem.

-              Nie wiem.


-              Carlo zrobi wszystko, czego od niego zażądasz - powie­
działa matka.

-               Czy to prawda? - spytał Antonelli. Carlo skinął głową.

-               Tak, prawda.

 

-               A więc zgoda, zapisuję to sobie w pamięci, Carlo. Może upłynąć wiele lat, nim się do ciebie zwrócę. Zrobię to dopiero wtedy, gdy będę potrzebował przysługi tak dla mnie ważnej, jak twoje życie jest ważne dla ciebie. Powiedz, czy przysięgasz na głowę swojej matki, że zawsze i wszędzie będziesz gotów bez wahania spełnić moją prośbę?

-               Tak, panie Antonelli. Przysięgam na życie mojej matki.

-               Grzeczny z ciebie chłopak, Carlo. Pocałuj ją teraz, bo nie ujrzysz jej przez wiele lat. Może nawet już nigdy.

Carlo z wysiłkiem przełknął ślinę. Odwrócił się do matki, pocałował ją w mokry od łez policzek i zerknął na Antonellego. Oczy capo, przysłonięte grubymi powiekami, były mroczne i nie wyrażały niczego.

-              Ciesz się, że masz taką kochającą matkę - powiedział zimno.


 

 




ROZDZIAŁ

1

Na falach, jakieś pół mili od brzegu, kołysał się kuter. Przyglą­dała mu się tak samo jak chwilę wcześniej frachtowcowi wol­no zmierzającemu na północ, do Portlandu, Seattle, a może na Alaskę.

Felicia Mauro przeniosła wzrok na fale pieniście rozbijające się kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym odpoczywały z matką na leżakach w leniwe poniedziałkowe popołudnie. Jej ojciec stał na brzegu i łowił ryby. Właśnie Wykonał potężny zamach wędką i posłał haczyk z przynętą daleko poza grzbie­ty fal.

-              Czy Jonasz już złapał swojego wieloryba? - spytała matka,
wyrwana nagle z drzemki.

-              Nie, ale bardzo się stara.
Louisa ciaśniej otuliła nogi kocem.

-              Tyle lat jestem jego żoną i nigdy nie lubił wędkować - po­
wiedziała. - A teraz jak nie tyra w restauracji, to bez ustanku
ryby, ryby i ryby. Przecież i tak nikt z nas nie je tego, co mu się
uda złapać. Zawsze mu mówię: „Daj spokój biednej rybie. Niech
sobie jeszcze popływa". A on i tak nie wytrzyma bez moczenia
tego kija.

Felicia wbiła wzrok w plecy ojca. Rondo naciśniętego na uszy


filcowego kapelusza zabawnie podwijało się do góry. Spod zaka­sanych do kolan spodni widać było patykowate nogi. Felicia zarzuciła na ramiona gruby, zielony sweter. Wprawdzie był li­piec, ale w San Francisco zdarzają się chłodne lipce, zwłaszcza gdy od oceanu wieje silny wiatr.

-              Któregoś dnia pytam - ciągnęła matka - Carlo, czemu na­
gle po tylu latach zacząłeś łowić ryby. I wiesz, co on na to? Że jak
był chłopcem i mieszkał w Brooklynie, to chodził z chłopakami
pić piwo na Rockaway Beach. A nad wodą stali różni starzy
faceci i łowili ryby. Śmiał się z nich, mówi, ale teraz sam się
zestarzał, więc chce się przekonać, jak to jest.

Felicia uśmiechnęła się. Poczciwy staruszek. Po zawale ser­ca, który przeszedł pół roku temu, bardzo się zmienił. Prawie z dnia na dzień stał się sentymentalnym, melancholijnym i wra­żliwym człowiekiem. Zaczął nawet wspominać o Nowym Jor­ku, chociaż zawsze zachowywał się tak, jakby jego życie zaczęło się od przyjazdu do San Francisco i pracy młodszego kelnera w restauracji w North Beach. Od tamtej pory minęło czterdzieści lat.

-              Ale mnie jego wędkowanie cieszy - mówiła dalej Louisa
Mauro. - Uspokaja go. A ja mogę siedzieć na piachu, okutana jak
Eskimos, mnie to nie przeszkadza.

-             Dla taty nigdy nie istniało nic oprócz pracy.

-             Nie zapominaj o sobie. Felicio.  Jesteś wielką radością  jego życia. - Nastąpiła krótka pauza. - I zgryzotą.

Felicia wiedziała, do czego matka pije. W maju skończyła trzydzieści pięć lat, wciąż jednak była panną. Co zaś najbardziej trapiło jej rodziców, w ogóle nie miała ochoty wyjść za mąż. No może niezupełnie, uwielbiała bowiem dzieci. Niestety, w ostat­nich latach nie zainteresował jej żaden mężczyzna.

-              Wiem, że cię denerwuję - nie ustępowała matka - ale czy
znasz Włocha, który chciałby umrzeć, nie mając wnuków?


 



 


-             
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin