Barbara Bretton
Tytuł oryginału: Somewhere In Time
Pokonując swym czarnym porsche kręty podjazd do Rutledge House, Zane Grey Rutledge musiał zwolnić i wrzucić drugi bieg. Pod kołami zazgrzytał żwir, drobne kamyki posypały się na błyszczącą maskę i błotniki samochodu. Nagle jakiś większy odłamek trzasnął w szybę, pozostawiając pajęczynę pęknięć. Zane zaklął cicho. Zatrzymał samochód tuż za ciężarówką firmy przewozowej i zgasił silnik. Spojrzał na dom. Cegły dawno już straciły swój pierwotny kolor, a deszcze wygładziły kamienie, ale budynek wciąż prezentował się okazale. Była to siedziba tak wielu pokoleń rodu Rutledge, ze Zane nie miał nawet pojęcia, ilu. - Pewnego dnia będzie to miało dla ciebie duże znaczenie - powiedziała mu babka na krótko przed śmiercią. - Rodzina jest najważniejsza.
Sara Jane zmarła już trzy miesiące temu i Zane wreszcie kończył załatwiać sprawy spadkowe. Ostatnio miał wrażenie, że babka wciąż go obserwuje i kręci głową, jak wtedy, gdy przyłapała go na piciu piwa w niewłaściwym towarzystwie.
Mężczyzna rozparł się wygodnie na siedzeniu i patrzył, jak robotnicy wynoszą z domu skarby zgromadzone przez liczne pokolenia jego przodków. Portrety dawno zmarłych przedstawicieli rodu, książki i pamiątki, ponoć tak ważne dla historii rodziny i kraju. Zabębnił nerwowo palcami o kierownicę. Dobrze zrobiłem - pomyślał. Do diabła, w tych okolicznościach nie mógł zrobić nic innego. Nie miał najmniejszej ochoty zostać kustoszem muzeum, które udawałoby normalny dom. Nie chciał zmieniać trybu życia tylko po to, aby dbać o los tych przedmiotów, choćby były najcenniejsze. Dotychczas udawało mu się unikać odpowiedzialności i nie miał ochoty stracić reputacji zakały rodziny.
Trudno zresztą było mówić o rodzinie. Po śmierci Sary Jane z niegdyś potężnej rodziny Rutledge z Pensylwanii pozostał tylko Zane, któremu wypadło pielęgnować rodzinną tradycję, wywodzącą się z czasów wojny o niepodległość. Szkoda, że nie pozostał nikt, kto mógłby docenić ironię losu.
- Pan Rutledge? Tak się bałam, że się nie spotkamy!
Zane drgnął. Z otwartego okna wychylała się ku niemu kobieca postać.
- Jestem Olivia McRae - powiedziała, uśmiechając się nieśmiało. - Poznaliśmy się tydzień temu.
- Pamiętam - odrzekł, wysiadając z samochodu. Uścisnął szczupłą, ptasią dłoń starszej pani. - To pani reprezentuje Towarzystwo Historyczne Wschodniej Pensylwanii.
Olivia McRae uśmiechnęła się lekko. Zane pomyślał, że kiedyś pewnie wszyscy się za nią oglądali.
- Jesteśmy panu niezwykle wdzięczni. Mam wrażenie, że w tym roku Gwiazdka nadeszła wcześniej niż zwykle.
Rutledge rzucił jej zdziwione spojrzenie. Za co mogła mu dziękować? W ciągu ostatnich paru dni myślał o pani McRae jak o swojej wybawicielce. Dzięki niej mógł przestać troszczyć się o Rutledge House i jego skarby.
- To była dla mnie prawdziwa przyjemność - odrzekł, starając się ukryć zdziwienie.
- Och, to również dobry dzień dla tego domu - powiedziała starsza pani z wyraźnym podnieceniem. - Jestem pewna, że pańska babka, Sara Jane, gorąco poparłaby pana decyzję.
- „Gorąco” to może nieco zbyt mocne słowo - skrzywił się ironicznie Zane. - Raczej jakoś musiałaby się z tym pogodzić.
Dla Sary Jane zawsze najważniejsze były więzy krwi, a nie fakt, że stary dom powoli obracał się w ruinę. Na jego utrzymanie nie wystarczyłyby dochody całej rodziny. Jednak dopóki Rutledge House był wciąż rodzinną rezydencją, dopóty dla babki wszystko było w porządku.
- Proszę tylko dać nam trochę czasu - Olivia McRae poklepała go po ramieniu. - Gdy przyjedzie pan tu następnym razem, ten wspaniały dom będzie już wyglądał inaczej. Doprowadzimy go do dawnej świetności.
- To teraz pani sprawa. Pani i stanu Pensylwania. - Tak naprawdę, Zane miał w nosie, czy kiedyś jeszcze zobaczy Rutledge House.
- Bardzo nam zależy na pana opinii - odrzekła starsza pani. - Prócz tego bardzo chcielibyśmy, aby ktoś z rodziny Rutledge był członkiem rady nadzorczej muzeum.
- Bardzo mi przykro - odrzekł nieco zbyt pośpiesznie Zane. - Chyba nie będę podtrzymywał więzi z tym miejscem.
- Bardzo przepraszam - powiedziała Olivia, a w jej oczach pojawiły się łzy. - Jaka jestem bezmyślna! To musi być dla pana ciężkie przeżycie. Pańska babka umarła tak niedawno...
Rutledge odwrócił wzrok. Rzadko dawał się wyprowadzić z równowagi, ale rozmowa o babce zawsze powodowała taki efekt.
- Muszę jechać na lotnisko - powiedział szorstko. W rzeczywistości miał lecieć następnego dnia. Jednak z jego punktu widzenia poddawanie się emocjom było groźniejsze niż skok z samolotu bez spadochronu. - Lepiej już pójdę.
- Wziął pan paczkę, prawda? - zapytała Olivia, zaglądając do wnętrza samochodu.
- Jaką paczkę? - zmarszczył brwi Zane. - Nie wiem, o co chodzi.
- Och, panie Rutledge, musi pan wziąć paczkę, którą przygotowałam dla pana. - Olivia spojrzała na niego z entuzjazmem. - To mundur.
- Do licha - mruknął pod nosem Zane. - Zapomniałem.
„W każdym pokoleniu pierworodny chłopiec otrzymuje pod opiekę mundur”. Sara Jane wypowiedziała te słowa w dniu jego dwunastych urodzin, wręczając mu starannie zawiązaną paczkę.
,pewnego dnia przekażesz go swemu synowi”.
Zane pomyślał, że jeśli tylko będzie to od niego zależało, to nigdy się tak nie stanie. Wcale nie zapomniał o mundurze. Dobrze wiedział, gdzie jest: na strychu, pogrzebany pod grubą warstwą kurzu, jak wszystko, co należy do przeszłości.
- Proszę poczekać - poleciła mu pani McRae. - Zaraz przyniosę paczkę.
Miał ochotę wskoczyć do samochodu i uciec, gdzie pieprz rośnie. Jak daleko sięgał pamięcią, ten cholerny mundur stanowił kluczowy element rodzinnej tradycji. Jego babka opowiadała mu nie kończące się historie o brawurowych wyczynach przodków, którzy tak naprawdę posługiwali się bronią chyba tylko podczas polowania na kaczki.
Olivia McRae nie kazała mu długo czekać.
- Proszę - powiedziała, podając duży, starannie zapakowany pakunek. Niosła go niczym matka swoje pierworodne niemowlę. - Pomyśleć, że mógł pan wyjechać bez munduru.
Zane spojrzał na paczkę z pewnym zaciekawieniem.
- Cięższa niż myślałem - zauważył. - Jest pani pewna, że nie ma tam muszkietu?
- Och, pan ze mnie żartuje... - Na policzkach pani McRae pojawiły się rumieńce. - Przecież z pewnością widział pan ten mundur tysiące razy.
- Niestety, nigdy nie poświęcałem mu zbytniej uwagi.
- To na pewno nieprawda.
- Nie interesuję się antykami.
- To coś więcej niż antyk - powiedziała pani McRae, wyraźnie zgorszona. - To część amerykańskiej historii... pańskiej historii. - Przerwała i poklepała dłonią paczkę.
- Proszę ją otworzyć, panie Rutledge. Chciałabym zobaczyć pana twarz, gdy...
- Później to zrobię - przerwał jej Zane, podchodząc do samochodu. - Teraz muszę pędzić na lotnisko.
- Oczywiście - z twarzy Olivii zniknął uśmiech.
Zane dostrzegł w jej oczach wyraźne rozczarowanie. Czemu jednak miałby mieć dla niej jakieś względy? Rozczarowywanie ludzi było jego specjalnością. Rzucił pakunek na tylne siedzenie, kiwnął głową na pożegnanie i ruszył w kierunku bramy.
Manhattan, jak zwykle, powitał go z szeroko otwartymi ramionami. Anonimowe życie w tłumie działało kojąco na jego niespokojną naturę, zupełnie odwrotnie niż ciepło domowego ogniska. Tutaj nikt od niego niczego nie oczekiwał i Zane czuł się wolny od wszelkich zobowiązań.
Nie zniechęcił go nawet tłok w tunelu Lincolna ani korek, jaki musiał pokonać po drodze do domu na wschód od Piątej Alei. Mieszkał w apartamencie na trzydziestym piętrze wieżowca, pozbawionego wszelkiego indywidualnego wyrazu i wznoszącego się w pobliżu UN Plaża. Kupił to mieszkanie parę lat wcześniej, gdy wygrał mnóstwo pieniędzy w Monte Carlo. „Nie można zakorzenić się w powietrzu” - tak skomentowała to babka, kręcąc głową z wyraźną niechęcią. Zane uśmiechnął się wtedy i powiedział, że właśnie dlatego wybrał takie mieszkanie.
Nie pragnął domu, w każdym razie nie w takim sensie, jak rozumiała to Sara Jane. Między innymi z tego powodu rozpadło się jego małżeństwo. Mieszkanie stanowiło dla niego bazę. Tu gromadził zapasy, odbierał pocztę i przygotowywał plany kolejnych eskapad. Gonitwa z bykami w Pampelunie, Wybrzeże Kości Słoniowej, teraz Tahiti. Miejscowość nie miała nawet znaczenia, chodziło tylko o to, aby się nie zatrzymywać.
Już jako dziecko nauczył się, że przywiązanie do miejsca może spowodować kłopoty. Nigdy o tym nie zapominał i nie zamierzał wić sobie wygodnego gniazdka.
- Dzień dobry, panie Rutledge - odźwierny w liberii powitał Zane'a, uchylając czapki. - Myślałem, że wyjechał pan do Australii.
- Tahiti - odrzekł Zane, wchodząc do lśniącego marmurami hallu. - Jadę jutro po południu.
Odźwierny, emerytowany mechanik z Bensonhurst, głośno westchnął.
- Boże, to się nazywa życie - powiedział, masując sobie kark. - Pan chyba widział już wszystko, co warto zobaczyć...
- Mniej więcej - odparł. Wielu mogło mu pozazdrościć, ale on wciąż czuł się nieusatysfakcjonowany.
- Przykro mi z powodu pańskiej babki. Mam nadzieję, że nie cierpiała długo.
- Na szczęście - powiedział Zane, idąc w stronę windy. - Dziękuję za zainteresowanie.
Już po krótkiej chwili znalazł się w swoim apartamencie na trzydziestym piętrze. Rozejrzał się wokół. Szarosrebrne ściany, niemal pusty, wypolerowany parkiet. W wystroju wnętrza widać było tak bezwzględne dążenie do funkcjonalności kosztem elegancji, że dzięki temu apartament nabrał wręcz swoistego stylu. Zane'a nic to nie obchodziło. Beztrosko rzucił paczkę z mundurem na jeden z chromowanych, nowoczesnych foteli. Troska o styl nie leżała w jego charakterze. Prócz podróży, niewiele go w życiu obchodziło. Sara Jane stanowiła jeden z nielicznych wyjątków od tej reguły.
Zerwał z szyi krawat, zrzucił marynarkę i sięgnął po stojącą na barku butelkę szkockiej whisky. Nowoczesne życie ma swoje zalety, ale nawet cuda dwudziestego wieku nie mogły zastąpić mu słodkiego zapomnienia, jakie znajdował w butelce dobrego alkoholu. Nalał sporą porcję do odpowiedniej szklanki, przyjrzał się jej krytycznie, po czym napełnił naczynie niemal po brzegi.
Sara Jane Rutledge przeżyła dziewięćdziesiąt trzy lata. W ciągu całego życia, z wyjątkiem jednego roku, cieszyła się dobrym zdrowiem. Gdy dowiedziała się, że wkrótce umrze, przyjęła to ze spokojem i godnością. Zane miał wątpliwości, czy sam zdobyłby się na taką odwagę.
- Kolejna przygoda - powiedziała babka podczas ich ostatniej rozmowy. - Może to dziwne, ale czekam na nią z niecierpliwością.
Wspominając te słowa, Zane potrząsnął głową i napił się whisky. Niektórzy ludzie sądzili, że nieustannie igra ze śmiercią. Wyścigi samochodowe i motorowodne, skoki ze spadochronem... W rzeczywistości wcale nie szukał śmierci. Po prostu już od wczesnej młodości nauczył się w ten sposób uciekać od poczucia osamotnienia. Ciągle naprzód.
Wszystko w życiu przychodziło mu z łatwością. Zawsze tak było. W szkole, gdy tylko chciał, miał dobre stopnie. Bez trudu zdobywał kobiety. Miał dar obserwacji i znakomitą pamięć. Z reguły nawet z poważnych wypadków wychodził bez szwanku. Jedyne, co mu się nie udało, to małżeństwo, ale Zane uważał, że to nie ma dla niego żadnego znaczenia.
Zerknął na leżącą na fotelu paczkę.
- Niewiele brakowało, a wyjechałbym bez ciebie - powiedział. Zauważył ją dwa dni wcześniej na strychu w Rutledge House, gdy pokazywał ludziom z firmy przewozowej, co mają zapakować. Oczywiście, polecił zabrać mundur do muzeum, wraz ze wszystkimi pozostałymi pamiątkami rodzinnymi.
Czemu zatem nie zostawił go tej miłej Olivii McRae i nie pozbył się w ten sposób kłopotu? Żadne prawo nie zabrania rozdawania rodzinnego dziedzictwa. Gdyby takie prawo istniało, nie zdołałby się pozbyć również rodzinnych portretów, biżuterii i biblioteki babki.
- Nie myślałeś chyba, ze pójdzie ci ze mną tak łatwo, chłopcze?
Zane drgnął, rozlewając whisky na koszulę. Dwa łyki alkoholu i już słyszy głos Sary Jane? To śmieszne. Pomyślał, że to pewnie głos sumienia. Gotów był dać babci wszystko, z wyjątkiem tego, na czym zależało jej najbardziej: prawnuka, który utrzymałby ciągłość rodu Rutledge.
- Jeszcze nie jest za późno, Zane. Otwórz oczy i rozejrzyj się wokół, a twoje serce rychło odnajdzie...
Wcale nie był pewien, czy w ogóle ma serce.
Odstawił szklankę i podszedł do fotela, na którym położył paczkę z mundurem. Doświadczenie nauczyło go, że najlepszy sposób rozwiązywania problemów polega na chwyceniu byka z rogi.
- No, dobra - powiedział, rozwiązując sznurek. Niedoczekanie, aby się bał nadjedzonego przez mole munduru. - Zobaczmy, co tu właściwie mamy.
Odsunął na bok żółte bryczesy i przyjrzał się granatowej kurtce z ciemnymi wyłogami. Metalowe guziki wyraźnie pociemniały ze starości. Mundur nie wyróżniał się niczym specjalnym poza dziwnym, ozdobnym haftem wewnątrz lewego mankietu i pod kołnierzem. Zane przyjrzał się uważnie kurtce. Ze zdziwieniem stwierdził, że chyba pasowałaby na niego, choć był o wiele wyższy niż dzisiaj przeciętny mężczyzna. Nie znał się na historii, ale dobrze pamiętał, jak rok temu, nurkując u wybrzeży Florydy, zwiedził wrak zatopionego żaglowca. Wtedy uderzyły go niewielkie rozmiary wszystkich elementów wyposażenia.
- Co zamierzasz zrobić? Chyba nie chcesz go rzucić do szafy i zapomnieć o nim? Jesteś mi coś winien...
- To już się robi śmieszne - powiedział głośno Zane.
- Jadę na Tahiti. Nie mam czasu na takie bzdury.
- Znajdź trochę. Nigdy ci go nie żałowałam...
Nie mógł zaprzeczyć. Sara Jane była jedyną osobą, na którą zawsze mógł liczyć, nigdy go nie zawiodła. Przynajmniej to jedno powinien dla niej zrobić, nawet jeśli nie miało to już najmniejszego znaczenia.
Dwie godziny później znów zasiadł za kierownicą swojego porsche. To niemożliwe - pomyślał po raz setny. Nie mógł w to uwierzyć. A jednak wszyscy, których spytał, powiedzieli mu to samo.
- Powinien pan zwrócić się do Emilie Crosse - poradzili mu dwaj kustosze i profesor z Rutgers. Zgodnym chórem chwalili profesjonalizm tej kobiety o staromodnym nazwisku i oryginalnym zawodzie. I na dokładkę - jego eks - żony.
- Nie grasz fair, Saro Jane - mruknął Zane, jadąc w stronę tunelu Lincolna. - Nic z tego nie będzie. Oddam jej mundur i znikam, rozumiesz?
- To dopiero początek, chłopcze. Dopiero początek...
W chwili, gdy właśnie w jej życiu miała nastąpić radykalna zmiana, Emilie stała na drabinie i podlewała kwitnącą begonię, która niewątpliwie miewała w swym życiu lepsze okresy. Akurat zastanawiała się, czy nie skrócić męczarni roślinki, gdy ryk samochodowego silnika przerwał jej rozmyślania.
Nie spodziewała się nikogo. Zazwyczaj na tej uliczce pojawiał się tylko biało - niebieski samochód listonosza, a jego silnik raczej krztusił się i kaszlał, a nie ryczał.
Emilie zeszła z drabiny i wytarła ręce w spodnie. Wyjrzała na ulicę. Ryk silnika wyraźnie się zbliżał. Po chwili ze zdumieniem patrzyła na pędzący uliczką czarny samochód. Nie znała się na autach, ale nawet kompletny laik mógłby się domyślić, że suma, którą zapłacił właściciel tego smukłego cudeńka, wystarczyłaby na utrzymanie wszystkich szkół w Crosse Harbor.
Kierowca jechał tak, jakby właśnie zbliżał się do mety wyścigu Indianapolis. Nagle rozległ się pisk hamulców i nieznajomy zatrzymał się tuż obok jej forda. Parsknęła z oburzeniem. Nie znosiła ludzi prowadzących tak, jakby byli sami na drodze. Szczególnie ostro reagowała na kierowców luksusowych samochodów. Z jej punktu widzenia, każde auto to tylko kupa żelastwa, cztery gumowe koła i tysiące innych części, psujących się w najmniej stosownym momencie.
Poznała, że to porsche. Co za szpan! - skrzywiła się ironicznie.
Znała w życiu tylko jednego mężczyznę, którego nie mógł przyćmić nawet taki samochód. Zwariowała na jego punkcie tak bardzo, że wyszła za niego za mąż, ale starczyło jej zdrowego rozsądku, aby już po sześciu miesiącach zdecydować się na rozwód.
- To niemożliwe - powiedziała do siebie, zatrzymując się na stopniach tarasu. Ze wszystkich sił starała się opanować nagłą falę podniecenia, która nakazywała jej zbiec na dół i szybko otworzyć drzwi samochodu. Przyćmione szyby powinny być zakazane - pomyślała bezładnie. To niesprawiedliwe, żeby kierowca mógł ją widzieć, a ona jego nie...
Drzwiczki otworzyły się i z wozu szybko wyskoczył mężczyzna.
Emilie oparła się o poręcz. Czuła się tak, jakby nagle spojrzała prosto w słońce. Poznała go natychmiast. Miała wrażenie, że patrzy na niebezpiecznego i pociągającego pirata z okładki romantycznej powieści. Ta postać nie mogła należeć do tego świata.
Uszczypnęła się mocno w ramię, ale rzekoma zjawa nie znikła. Mężczyzna zbliżał się do niej. Emilie miała ochotę uciec i gdzieś się schować. Pomyślała, że musi natychmiast zajr...
agsa7