Canoandes_Na_podboj_kanionu_Colca_i_gorskich_rzek_obu_Ameryk_becano.pdf

(7459 KB) Pobierz
Canoandes
Rozdział I
Meksyk
K iedy pod koniec marca 1980 roku ponownie zna-
Nakaz Almaturu wywołał burzliwą dyskusję w  naszej nie-
wielkiej grupie. Podzieliliśmy się na dwa obozy: tych, którzy
chcieli się podporządkować i  wracać do Polski, oraz tych,
którzy za wszelką cenę pragnęli kontynuować dalszą podróż.
Sprawa miała się rozstrzygnąć na spotkaniu z  ambasadorem
Józefem Klasą.
leźliśmy się w  Meksyku, niemal od razu ruszyliśmy
na podbój rzek. Spłynęliśmy jako pierwsi Río Moc-
tezuma i Río Atoyac. Na początku kwietnia znaleźliśmy się na
niebezpiecznych wodach Río Santa Maria, która płynie korytem
wydrążonym w aż pięciu niezwykle zróżnicowanych kanionach.
Rzeka okazała się dla nas największym z dotychczasowych wy-
zwań. W ciągu dziewięciu dni pokonaliśmy 170 kilometrów, za-
liczając dwadzieścia jeden przenosek w miejscach, które okazały
się niespływalne. Do tego straciliśmy cały zapas żywności pod-
czas wywrotki pontonu i przez kilka kolejnych dni żywiliśmy się
wyłącznie złapanymi przez siebie rybami. Przeszliśmy prawdziwy
test sprawności, cierpliwości i pokory wobec natury.
Kiedy usiedliśmy w bibliotece i zaczęliśmy rozmawiać z kon-
sulem Stanisławem Ratajczakiem, z trudem zachowywaliśmy
spokój. Ambasador był zajęty, dołączył do nas jednak nieco
później. Obydwaj dyplomaci, bardzo nam przychylni, słucha-
li z  uwagą naszych argumentów. Marek Byliński, kierownik
wyprawy, zaciekle bronił decyzji Almaturu, uważając, że jest
odpowiedzialny za sprowadzenie wszystkich do kraju. Część
grupy, sami kawalerowie (reszta miała już rodziny), czyli ja
– Andrzej Piętowski, Piotr Chmieliński, Jurek Majcherczyk
i  Jacek Bogucki, staraliśmy się przekonać wszystkich, że bez
dotarcia do Ziemi Ognistej nie ma po co wracać do kraju.
Zbyszek Bzdak, fotograf wyprawy, był niezdecydowany.
Z  jednej strony czuł lojalność wobec kierownika, któremu
podlegał, z  drugiej zaś miał uczucie niedosytu, w  końcu
przyjechał tu, by zrobić niepowtarzalne zdjęcia niezwykłych
miejsc. W pewnym momencie Marek poprosił o przerwę, aby
załatwić coś na mieście, i wyszedł.
Gitara i śpiew towarzyszyły spotkaniom na każdym szczeblu – tu Andrzej Piętowski gra na gitarze
po spotkaniu z członkami Klubu Wspinaczy w Meksyku
fot. Zbigniew Bzdak
Canoandes 79 nieoczekiwanie stała się wyprawą, która zde-
cydowała o  moich dalszych losach i  moim miejscu na ziemi,
podobnie jak w  przypadku kolegów, z  którymi dotarłem nad
Río Colca i do Ziemi Ognistej. Zbieg wielu okoliczności, w tym
także politycznych, sprawił, że Polskę, zamiast po kilku miesią-
cach od wyjazdu, zobaczyłem po jedenastu latach. Właściwie
nie powinien się temu dziwić, wyprawa od początku wymykała
się przemyślanym i przygotowanym przez nas planom. Pomimo
zawirowań i komplikacji pozwoliła jednak zrealizować powzięte
zamiary i w nowej sytuacji wytyczyć życiowe cele.
Wróćmy teraz do roku 1980, kiedy opuściliśmy przyjazne
Casper w  Stanach Zjednoczonych i  z  nowiutkim pontonem,
wiosłami, kamerami oraz innym sprzętem znaleźliśmy się znów
w Meksyku.
W planach mieliśmy podbój kolejnych rzek w tym kraju, a po-
tem przejazd przez Amerykę Środkową, przepłynięcie kanionu
Colca w Peru i dotarcie do Argentyny i jej Ziemi Ognistej. Ale
o tym opowie już Andrzej Piętowski.
Pełni wiary w  swoje możliwości i  z  głowami przepełnionymi
planami o zdobywaniu kolejnych rzek wróciliśmy do Ciudad de
México. I  tu nasz entuzjazm gwałtownie zgasł. W polskiej am-
basadzie czekała na nas wiadomość, która nadeszła z Almaturu.
Właściwie nie tyle wiadomość, co kategoryczne wezwanie do
natychmiastowego zakończenia wyprawy i  powrotu do Polski.
Czyżby nasz sen o Argentynie i nieprzepłyniętych rzekach w An-
dach miał się nie ziścić? Tyle przygotowań, tyle pokonanych
przeszkód, tyle pracy włożonej w organizację wyprawy i wszyst-
ko miało pójść na marne? Trudno było się pogodzić z taką myślą.
Waszyngton, styczeń 2013
18
19
996315222.048.png 996315222.058.png 996315222.063.png 996315222.064.png 996315222.001.png 996315222.002.png
 
Canoandes
Meksyk
Zebraliśmy się ponownie późnym popołudniem. Czekaliśmy
na Marka. Właściwie nic nowego nie mieliśmy sobie do po-
wiedzenia. Wszystkie argumenty zostały przedstawione, teraz
musieliśmy tylko poczekać na decyzję ambasadora. W  końcu
rozległ się ostry dźwięk dzwonka do drzwi. Wrócił Marek, go-
tując się z wściekłości. Wszedł do biblioteki i krzyknął:
– Kto zabrał pieniądze z konta wyprawy?!
– Ja zabezpieczyłem nasze wspólne pieniądze, abyśmy mogli
skończyć wyprawę do Ziemi Ognistej – odpowiedziałem.
Podczas mojej nieobecności obaj panowie – ambasador i kon-
sul – naradzili się i  ustalili plan, który miał pogodzić naszą
grupę. Po dostarczeniu przeze mnie pieniędzy i ich przeliczeniu
ambasador oznajmił:
– Rozmawiałem z  niektórymi z  was oraz z  panem konsulem
i doszliśmy do wniosku, że ci, którzy chcą, powinni kontynuować
wyprawę. Pozostali wrócą do domu przy pierwszej nadarzającej
się okazji. Samochód i sprzęt odeślemy do Almaturu najbliższym
statkiem. Grupa kontynuująca wyprawę ma wybrać kierownika
i ustalić, jaki sprzęt jest jej niezbędny. Nie chcemy więcej słyszeć
o nieporozumieniach. Jesteście tutaj, aby wykonać założony pro-
gram. Pamiętajcie, że reprezentujecie Polskę, a nie tylko siebie.
Teraz czekam na wybór nowego kierownika wyprawy.
Tuż przed spotkaniem w  ambasadzie doszliśmy z Piotrem do
wniosku, że trzeba zabezpieczyć nasze wspólne zasoby inanso-
we. Po kryjomu wymknąłem się z naszego obozu i pojechałem
do banku. Pieniądze zdeponowałem u  znajomych Polaków
pracujących w  meksykańskim biurze Organizacji Narodów
Zjednoczonych.
Po tych słowach wyszedł. Zrozumieliśmy, że nie czas na kłótnie
i przepychanki. Po krótkiej dyskusji zostałem zgłoszony na kie-
rownika. Głosowanie było jednomyślne. Otrzymałem krótkie
brawa i wyszliśmy z biblioteki.
Przysłuchujący się nam ambasador był zbulwersowany. Chyba
po raz pierwszy, odkąd go poznałem, podniósł głos. I zawsty-
dził nas wszystkich.
– To wy nosicie krzyżyki na szyjach, chodzicie do kościoła, a za-
chowujecie się jak… – tu głos mu się urwał – …jak chuligani.
Ciszę, która zapadła po tych słowach, przerwał jego już spokoj-
ny głos:
– Panie Andrzeju, daję panu mojego kierowcę. Pojedzie pan
natychmiast i przywiezie pieniądze. Ma pan na to czterdzieści
pięć minut. Pieniądze zdeponujemy w  sejie ambasady. A po-
tem zaczniemy rozmawiać.
– Tak jest, panie ambasadorze – odparłem. Jego słowa za-
brzmiały dla mnie tak, jakby nie wszystko było jeszcze stracone.
Wsiadłem do czekającego przez ambasadą auta i wraz z kierow-
cą popędziliśmy do znajomych, u których zostawiłem pieniądze
wyprawy.
Reorganizacja naszej wyprawy wymagała podzielenia ekwipun-
ku na ten, który mieliśmy zabrać w dalszą podróż, i ten, który
musiał wrócić do kraju. Część pieniędzy przekazaliśmy kole-
gom odlatującym do Polski. Niebawem ciężarówka, motocykle
i sprzęt załadowane na statek w porcie Veracruz odpłynęły wraz
z  naszym kierowcą Jankiem. A  my musieliśmy znaleźć nowy
środek lokomocji.
Zadzwoniłem do naszych przyjaciół Jadzi i  Jurka Jabczyńskich,
którzy prowadzili słynny Cyrk Jabczyńskich. Mieszkali w  Las
Vegas. Poprosiłem ich o  znalezienie taniej furgonetki lub vana,
abyśmy mogli pojechać do Argentyny. „Nie ma sprawy” – usły-
szałem. „Oddzwonimy za dzień lub dwa”. Następna rozmowa
była już zaproszeniem: „Przyjeżdżajcie, mamy coś na oku”.
Río Santa Maria w Meksyku to kolejny podbój Canoandes 79;
w kajaku Piotr Chmieliński
fot. Zbigniew Bzdak
20
21
996315222.003.png 996315222.004.png 996315222.005.png 996315222.006.png 996315222.007.png 996315222.008.png 996315222.009.png 996315222.010.png 996315222.011.png 996315222.012.png 996315222.013.png 996315222.014.png 996315222.015.png 996315222.016.png 996315222.017.png 996315222.018.png 996315222.019.png 996315222.020.png 996315222.021.png 996315222.022.png 996315222.023.png 996315222.024.png 996315222.025.png
 
Canoandes
Meksyk
Poleciałem razem z Piotrem. Jadzia i  Jurek odebrali nas z  lot-
niska, jak zawsze uśmiechnięci, okazujący radość na widok sta-
rych przyjaciół. Po południu Jurek, szef akrobatów cyrkowych
pracujących w hotelu Hilton-Flamingo, zaprosił nas na spotka-
nie z zespołem. Staliśmy w kręgu na placu w centrum miasta,
przed ich mieszkalnymi wozami kempingowymi. Jurek wyszedł
na środek placu tym swoim charakterystycznym „gumowym”
krokiem akrobaty i oznajmił:
– Naradziliśmy się z całą grupą. Mamy stałą pracę i nie musimy
przewozić trampolin oraz sprzętu do wielu miejsc. Doszliśmy
więc do wniosku, że nasza furgonetka Chevrolet Cheyenne
nie jest nam potrzebna. Dlatego darujemy ją waszej wyprawie.
Mamy nadzieję, że będzie wam służyć do samej Ziemi Ognistej.
Na twarzach akrobatów malowały się życzliwe uśmiechy. My
z Piotrem staliśmy jak wmurowani. Byliśmy kompletnie zasko-
czeni gestem przyjaciół, myśleliśmy nawet, że trochę jesteśmy
go niegodni. Wybąkałem coś jak zapytanie, czy to naprawdę
jest prezent. Akrobaci roześmiali się tylko i otoczyli nas zwar-
tym kołem, gratulując i  zapraszając na wieczorne przyjęcie
w schronisku, wysoko ponad Las Vegas, w Sierra Nevada. Piotr
dostał kluczyki do samochodu, a ja tytuł własności do naszego
nowego wspaniałego auta.
Na złomowisku zakupiliśmy białą naczepę kempingową do
zamontowania na platformie, z drzwiami z  tyłu, do tego dwa
skórzane fotele i  mnóstwo innych niezbędnych rzeczy. Pod-
pięliśmy jeszcze do furgonetki platformę dwukółkę, na której
mieliśmy zbudować nową przyczepę kajakową.
Następnego dnia wyruszyliśmy z  zawrotna prędkością 70 mil
na godzinę na południe, do granicy z  Meksykiem. Celnicy
meksykańscy chcieli wprawdzie opodatkować dwóch gringos ,
ale pokazaliśmy im list od prezesa Narodowego Instytutu Spor-
tu i  pisma z  ambasady, wręczyliśmy kilka proporczyków oraz
broszurek wyprawy i pozwolono nam jechać dalej.
Nazajutrz przerejestrowaliśmy samochód na moje nazwisko, bo
miałem już amerykańskie prawo jazdy z Chicago. Do zderza-
ków przykręciliśmy niebieskie tablice rejestracyjne z  Nevady.
Podróżowaliśmy wzdłuż Sierra Nevada, półpustynnych wzgórz
porośniętych kaktusami. Słońce prażyło niemiłosiernie. Ja pro-
wadziłem, a Piotr, wysmarowany obicie olejem diesla, opalał się
w najlepsze, rozparty na jednym ze skórzanych foteli, które przy-
kręciliśmy do podłogi przyczepy. Odkąd go znałem, uwielbiał się
opalać. Widziałem Piotra w lusterku wstecznym – gdy chciał się
zatrzymać, po prostu dawał znak. Po czterech dniach dotarliśmy
do stolicy, zajeżdżając z gracją przed dom przyjaciół, u których
się zatrzymaliśmy. Byli pod wrażeniem naszego nowego auta,
informacji o niesamowitej szybkości, jaką nasz „chevy” rozwijał,
i o zaoszczędzonej fortunie. Zaprzyjaźniony kajakarz, Luis Sier-
ra, zabrał auto do warsztatu na politechnice i w ciągu tygodnia
mieliśmy nową przyczepę na kajaki, wyposażone wnętrze nacze-
py kempingowej i nawet dzwonek do kabiny kierowcy. Wszystko
za darmo – kolejny prezent dla los amigos Polacos .
Nowy samochód potrzebował nowej przyczepy;
musiała ona pomieścić większą część bagażu wyprawy
fot. Zbigniew Bzdak
wizy, dokładnie określając i dokumentując cel podróży. To zaś
trwało wieki. Na szczęście konsul, będący dziekanem Korpusu
Konsularnego, zwołał dwie narady konsulów akredytowanych
w Meksyku i tak pokierował sprawą, że w ciągu tygodnia uzy-
skaliśmy pozwolenie na wjazd do wszystkich krajów. Z wyjąt-
kiem Hondurasu.
Moim zadaniem było odebrać wszystkie wizy z  konsulatów
zlokalizowanych w różnych częściach Ciudad de México. Jeź-
dziłem na motocyklu, w  żółtym kasku hokejowym produkcji
ZSRR na głowie i  podkoszulku z  napisem „Polonia”. Mój
wygląd musiał wzbudzać sympatię, bo często zwalniano nas
z opłat za pieczątki i znaczki w paszportach. Cieszyłem się też
sporym zainteresowaniem ze strony urzędniczek konsularnych,
które częstowały mnie kawą najwyższej jakości.
Podczas gdy my dokonywaliśmy reorganizacji naszej wyprawy,
konsul Ratajczak robił wszystko, co w jego mocy, by umożliwić
nam uzyskanie wiz do bananowych republik. Problem w tym,
że władzę w Nikaragui przejął rząd promoskiewski zwalczany
przez oddziały contras wspomagane przez CIA i  prezydenta
Ronalda Reagana. Groźba rozprzestrzenienia się wpływów ko-
munistycznych zawisła nad całym regionem. Polska znalazła się
na liście państw, których obywatele musieli się starać o specjalne
Od dawna byliśmy gotowi do wyjazdu na południe. Sprzęt pły-
wacki został sprawdzony na rzece Amacuzac, samochód przy-
stosowany do jazdy w terenie, dwa zapasowe koła zamontowane
Guillermo López Portillo był pod wrażeniem naszych dokonań oraz naszego samochodu,
który otrzymaliśmy od cyrkowej grupy Jabczyńskich z Las Vegas
fot. Zbigniew Bzdak
22
23
996315222.026.png 996315222.027.png 996315222.028.png 996315222.029.png 996315222.030.png 996315222.031.png 996315222.032.png 996315222.033.png 996315222.034.png 996315222.035.png 996315222.036.png
 
Canoandes
Meksyk
nad kabiną, a Ministerstwo Spraw Zagranicznych w Tegucigal-
pie nadal milczało odnośnie naszych pozwoleń na przejazd
przez Honduras. Upłynął miesiąc od powrotu z  Las Vegas
i  trochę się już niepokoiliśmy o  losy naszej wyprawy. Fiesty
pożegnalne odbywały się nieprzerwanie w  każdy weekend.
Konsul Ratajczak był jednak dobrej myśli.
– Panowie, sprawa będzie pozytywnie załatwiona – powtarzał.
Podziękowaniom z  obydwu stron nie było końca, czułem się
świetnie w  roli prawie konsula Polski w Meksyku. Wróciłem
radosny z  naszymi paszportami zawierającymi komplet nie-
zbędnych wiz. Koledzy powitali mnie entuzjastycznie. Wresz-
cie nadszedł czas wyjazdu. Ambasada polska zaprosiła nas na
pożegnalne spotkanie. Wcześniej jednak wydaliśmy najdłuższą
iestę pożegnalną w obozie przy olimpijskim torze kajakowym
Cuemanco. Żegnaliśmy wielu przyjaciół, tak Polaków, jak
Meksykanów. A potem udaliśmy się do ambasady znajdującej
się przy swojsko brzmiącej dla naszych uszu Calle Cracovia.
Ostatnie słowa podziękowań i w drogę!
Któregoś poranka zadzwoniłem do ambasady i wreszcie usły-
szałem komunikat, na który od tak dawna czekaliśmy.
– Proszę jechać z paszportami do konsulatu Hondurasu. Czeka
na pana konsul o  długim, pięknie brzmiącym hiszpańskim
nazwisku. Niestety, będzie opłata, po dziesięć dolarów od wizy
– poinformował mnie Stanisław Ratajczak.
Pospiesznie przebrałem się w bardziej wizytowy strój i pogna-
łem na motorze do śródmieścia. Zaparkowałem motocykl na
chodniku przed wejściem do konsulatu honduraskiego i zgło-
siłem ochroniarzowi, że ma go pilnować. Nie wiedząc, kim
jestem, posłusznie odparł: „ Si señor, no hay ningún problema ”,
Tak, proszę pana, oczywiście. I uśmiechnął się służbowo, od-
słaniając piękne białe zęby. Wypełniłem formularze, podałem
paszporty do okienka konsularnego. Poczęstowano mnie café
de altura – najlepszym gatunkiem kawy, którą uprawia się
wysoko w  górach – i  kazano czekać. Zaczęło mi się dłużyć.
Po trzeciej kawie, kiedy byłem już mocno pobudzony kofeiną,
zostałem poproszony do gabinetu konsula. Przystojny młody
dyplomata podał mi rękę na powitanie. Zaczął rozwodzić się
nad przykładnymi stosunkami łączącymi go z  jego przyjacie-
lem konsulem Ratajczakiem. Przepraszał też kilka razy, że mu-
sieliśmy tyle czekać na wizy do jego pięknego kraju. W końcu
wręczył mi paszporty, w których tkwiły kartki z wizami i wie-
loma pieczątkami.
No hay ningún problema, señor Pietowski . Nie mogłem wam
wbić wiz do paszportów, bo wystawiłem wizy tranzytowe na
czterdzieści osiem godzin. Ale to wam na pewno wystarczy na
przejazd do Nikaragui – zapewnił.
Chevrolet, pokonując ostre zakręty, wspinał się na krawędź
Sierra Nevada. Z  góry spoglądaliśmy na malejące w  dolinie
jedno z największych miast naszej planety. Byliśmy wzruszeni,
przypominając sobie tysiące sytuacji, w  większości dobrych
lub nawet wspaniałych, jakie przeżyliśmy w tym mieście wśród
fantastycznych przyjaciół. Czuliśmy, że zamyka się pewien etap
w naszym życiu.
Trzech z  nas siedziało w  kabinie, dwójka obserwowała krajo-
brazy z wygodnych foteli w przyczepie kempingowej. Czasami
ci z tyłu używali dzwonka, aby poinformować nas, że mamy się
zatrzymać, czy to na zrobienie zdjęć, małe zakupy w przydroż-
nej budzie, czy to do toalety. Wciąż wspominaliśmy przeżycia
ostatniego roku, raz po raz wybuchaliśmy śmiechem, przypo-
minając sobie przygody na rzekach, zwłaszcza z naszymi gośćmi
w pontonie. Przyjemny wiatr z południa rozsadzał nam piersi
falami radości. Byliśmy na szczycie świata: droga do Patagonii
Zadowolenie ze zwycięstwa – Piotr Chmieliński niesie
kajak po przepłynięciu Río Pescados w Meksyku
fot. Zbigniew Bzdak
24
25
996315222.037.png 996315222.038.png 996315222.039.png 996315222.040.png 996315222.041.png 996315222.042.png 996315222.043.png 996315222.044.png 996315222.045.png 996315222.046.png 996315222.047.png 996315222.049.png 996315222.050.png 996315222.051.png 996315222.052.png 996315222.053.png 996315222.054.png
 
Canoandes
stała przed nami otworem! Wiele lat pracy i  niebywały upór
zaczęły w  końcu owocować. „Chevy” pokonywał kilometry
z szybkością małej awionetki. To nie ciężki star mitrężący całe
tygodnie na przejazdy.
No problem – odparł gubernator płynną angielszczyzną. –
Wszystko naprawią w  warsztatach policyjnych, mają bardzo
podobne samochody do waszego.
Wydał polecenie i kilka piosenek później powiedziano nam, że
możemy jechać do warsztatów. Nasi artyści wykonali pożegnal-
ne zdjęcia i obiecaliśmy odezwać się już z Argentyny.
– Uważajcie na siebie w bananowych republikach, nie podró-
żujcie nocą – pożegnał nas gubernator.
Problemy pojawiły się zaraz po przekroczeniu granicy stanu
Veracruz. Na gorącym asfalcie zaczęły pękać przywiezione ze
złomowiska w  Las Vegas opony. Co kilkanaście kilometrów
stawaliśmy w przydrożnych warsztatach, gdzie zaklejano dziury
i wykonywano magiczne wprost sztuczki, łatając stary kauczuk
i kiwając przy tym z politowaniem głowami.
– Na tych oponach do Argentyny z pewnością nie dojedzie-
cie – zawyrokował jeden z  umorusanych wulkanizatorów,
oglądając mapę podróży wymalowaną na ścianie przyczepy
kempingowej.
Rozdział II
Gwatemala
W  warsztatach policji stanowej przyjęto nas „na baczność”.
Kierownik wypytywał, czego potrzebujemy, coraz odważniej
więc wyliczaliśmy zużyte części w  starym chevrolecie. Tym
sposobem wymieniono olej, zainstalowano nową prądnicę oraz
wyklepano przygięty błotnik i  klapę. Potem do pracy ruszyli
lakiernicy. Problem był tylko z  oponami, właściwego rozmia-
ru nie było w magazynie. Pogodny kierownik warsztatów nie
przejął się tym zbytnio, zadzwonił do irmy Goodyear i załatwił
pozwolenie od kogoś „na górze” na zakup czterech nowych sze-
rokich opon typu wrangler. Tak mu poradzili eksperci, słysząc,
że jedziemy do Argentyny. Po dwóch dniach samochód i przy-
czepa wyglądały jak nowe. Sprawny lakiernik odmalował naszą
amatorską mapę na ścianie przyczepy kempingowej, wypisał
reklamy irm sponsorujących, a  na drzwiach umieścił nazwę
Klubu Kajakowego „Bystrze” w  języku hiszpańskim. Z  boku
pojawił się napis informujący, skąd wziął się ten wspaniały we-
hikuł: „Dar Grupy Jabczyńskich z Las Vegas”. Na szybie tylnych
drzwi przyczepy nakleiliśmy kolorowy portret papieża Jana
Pawła II, uśmiechniętego i błogosławiącego całemu światu.
L śniący nowym lakierem chevrolet pędził równą asfal-
Belize, ówczesny Honduras Brytyjski, jak się bowiem okazało
w konsulacie w Méridzie, na wizy wystawiane przez Minister-
stwo Spraw Zagranicznych w  Londynie trzeba było czekać
prawie miesiąc. Zdecydowaliśmy się zatem na inną trasę, nawet
kosztem ominięcia najpiękniejszych raf koralowych świata.
Jeżdżąc w  ciemnościach nocy, z  coraz większym zdziwieniem
i  zniecierpliwieniem poszukiwaliśmy Tuxtla. Według mapy
znajdowaliśmy się w mieście, którego jednak… nie było! Wresz-
cie zapytaliśmy napotkanych wieśniaków o drogę. Śmiejąc się
niczym z udanego dowcipu, wyjaśnili:
– Takiego miasta nie ma, to wioska. Mapa, którą macie, została
przygotowana dla naszych nieprzyjaciół, Gwatemalczyków
i Belizeńczyków.
tową szosą na południe, szlakiem jednej z najstarszych
kultur amerykańskich. W podziw i zadumę wprawiały
nas majestat i  tajemniczość odwiedzanych majańskich miast:
Xel Ha położonego nad samym morzem, Chichén Itzá z  po-
tężną piramidą Kukulkana czy portowej miejscowości Tulum,
z małą plażą ze złotym piaskiem i turkusową wodą u stóp ruin
kamiennych budowli. List z  Ministerstwa Kultury Meksyku
otwierał nam bramy do wszystkich zabytków pradawnej cywili-
zacji, co przy naszym skromnym budżecie i wielkiej ciekawości
świata było nie lada pomocą. W muzeach mogliśmy fotogra-
fować eksponaty. W  ruinach miast Majów pozwolono nam
zaglądać do wszelkich zakamarków i wspinać się po stopniach
piramid, by z  ich szczytów zachwycać się oszałamiającymi
widokami. Atmosfera wokół nas, Polaków, była niezwykle
życzliwa i serdeczna. Szczególnymi względami darzyła nas płeć
piękna. Señority z niedowierzaniem dotykały jasnych niczym
len włosów Jurka i  wysyłały długie rozmarzone spojrzenia
w stronę jasnoniebieskich oczu Piotra.
Uznaliśmy, że na razie musimy dojechać do stolicy stanu,
Méridy. To wielkie miasto i tam na pewno coś wymyślimy. Na
ostatnich kołach wjechaliśmy do miasta i  znaleźliśmy nocleg.
Upał był niesamowity, nawet w nocy.
Rano, odświeżeni po podróży, udaliśmy się do pałacu guber-
natora, aby wręczyć mu list polecający od meksykańskiego
prezesa Instytutu Sportu, prywatnie brata prezydenta kraju
– Guillerma Lópeza Portilla. Przyjęto nas bardzo serdecz-
nie. Obydwaj panowie przyjaźnili się od lat i  byli wysoko
postawionymi działaczami tej samej partii – PRI (Partii Re-
wolucjo-Instytucjonalnej) – która od sześćdziesięciu lat spra-
wowała władzę w  kraju. Po wypiciu świetnej kawy i  odśpie-
waniu jakichś pieśni przy akompaniamencie gitary wreszcie
zapytano nas, czy czegoś nie potrzebujemy przed wyjazdem
do Gwatemali. Skromnie poinformowaliśmy gubernatora,
że mieliśmy problemy z  ogumieniem samochodu i  kilkoma
innymi drobiazgami.
Belize było wówczas przedmiotem sporu dyplomatycznego
i walk między Gwatemalą a Meksykiem. Do dziś mieszkańcy
terenów przygranicznych tego małego państwa czują się nie-
zbyt pewnie w swoich domach.
Długo nie mogliśmy się rozstać z  naszymi dobroczyńcami.
Zamknęli garaż i  odbyła się krótka, ale „intensywna” iesta.
Później mocno rozweseleni rozjechali się do domów. Nas na-
tomiast chevrolet powiózł do sąsiedniego stanu Quintana Roo,
do serca tajemniczej kultury Majów.
Późno w nocy rozłożyliśmy się więc w szczerym polu i zasnęliśmy
na polowych łóżkach, trzymając pod śpiworami maczety – na
wszelki wypadek. Obudziły nas pierwsze promienie słońca. Szyb-
ko zwinęliśmy obóz, zażyliśmy kąpieli w  strumyku i z duszą na
ramieniu ruszyliśmy w kierunku szlabanu granicznego Meksyku.
Granicę z Gwatemalą postanowiliśmy przekroczyć w mieście
Tuxtla Gutiérrez, oznaczonym na mapie dużą gwiazdką. Tam
też mieliśmy zrobić ostatnie zakupy przed wjazdem do bana-
nowych republik. By dotrzeć do przejścia, musieliśmy okrążyć
26
27
996315222.055.png 996315222.056.png 996315222.057.png 996315222.059.png 996315222.060.png 996315222.061.png 996315222.062.png
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin