Colter Cara - Sekret Victorii.pdf

(517 KB) Pobierz
15222359 UNPDF
Drogi Adamie!
Poprosiłem mojego prawnika, by zaczekał rok, zanim wyśle ten list do ciebie. Tory będzie
potrzebowała czasu. Pobraliśmy się, zanim skończyliśmy studia i ona musi się nauczyć, że sama
może sobie dać z tym radę.
Ale będzie także potrzebowała trochę radości.
Wiem, jak bardzo ją kochałeś. I wiem, że ona kocha cię teraz bardziej niż mnie. Kiedy mnie
wybrała, chociaż bardziej kochała ciebie, zacząłem wierzyć w cuda. I wyobraź sobie, że nigdy nie
przestałem wierzyć. Była moim aniołem. A teraz, jeśli sprawy potoczą się tak, jak przypuszczam, ja
zamierzam zostać jej aniołem.
Adamie, to moja ostatnia prośba i jedynie ty możesz ją spełnić. Jedź w rodzinne strony. Idź do niej.
Spraw, żeby znów się śmiała. Naucz się znowu czerpać Z życia przyjemności. Jeździć na wrotkach,
na tandemie, puszczać latawca, siedzieć na' ogrodowych krzesłach nad jeziorem i oglądać, jak
wschodzi Wielka Niedźwiedzica i Orion.
Zawsze trochę się martwiła, czy ułożyłeś sobie życie.
Ale teraz wie o życiu nieco więcej. Nie będzie się bała przyjąć tego, co jej przyniesie.
Nie licząc Tory, ty byłeś moim najlepszym przyjacielem.
Wiem, dlaczego się usunąłeś. Szalała za tobą i prawdopodobnie wciąż szaleje, ale ja nie
zwariowałem. Będę nad wami czuwał. Obiecuję.
Mark
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Odejdź.
Adam pomyśhlł, że takie powitanie nikogo by nie ucieszyło.
Szczególnie gdyby ktoś przebył przeszło trzy tysiące pięćset kilometrów, żeby to usłyszeć.
Ale on się cieszył. Prawdopodobnie dlatego, że jego wariackie zadanie skończyło się, zanim się
rozpoczęło, a wcale nie z tego powodu, że zobaczył ją po blisko siedmiu latach.
- Mówiłam ci, żebyś sobie poszedł - powtórzyła stanowczo. Spojrzał na nią z namysłem. Stała z
ramionami skrzyżowanymi na piersi, niecierpliwie stukała stopą i, jeśli dobrze widział, jej oczy
rzucały gniewne iskry.
Siedem lat temu nie była piękna i nie zapowiadała się na piękność. Podczas lotu tutaj wypatrywał
kobiet w jej - i jego - wieku i obserwował je uważnie. Nabierał pewności, że ona stała się już
grubym koczkodanem. Albo że lakier sztucznych gestów stłumił ów wdzięk elfa, który sprawiał, że
mówił do niej "urocza". Reagowała na to zawsze ze smutkiem, który jeszcze dodawał jej uroku.
Tymczasem nie zmieniła się, nie straciła swojego wdzięku. Wcale nie utyła i oczywiście nie
przypominała koczkodana. Żadnego lakieru sztuczności. Byli rówieśnikami po trzydziestce, ale w
zadziwiający sposób ona wciąż wyglądała tak jak wtedy, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy w szóstej
klasie. Miała czapkę baseballową, obróconą daszkiem do tyłu, te same czerwonozłote loki,
rozsypujące się w nieładzie wokół twarzy, ten sam perkaty nosek usiany piegami, wydatny
podbródek, małe, lekko skrzywione wargi. Tylko że teraz nie nosiła czapki baseballowej, a
podbródek uniosła wojowniczo. Łuk jej warg wygiął się z dezaprobatą lekko ku dołowi.
Kiedy pierwszy raz się spotkali, nosiła za duży sweter i dżinsy odwinięte tak, że widać było
opatrunek na jej kolanie. Mimo to uśmiechała się łobuzersko i tak jednocześnie ciepło, że jego
dwunastoletnie serce stopiło się, wzruszone jak nigdy przedtem - albo raczej nigdy potem. Dziś
ubrana była w zbyt obszerną męską koszulę i czarne kolarskie spodenki. Wiedział, że to głupie, ale
popatrzył na jej kolana, wędrując wzrokiem w dół. Odkąd pamiętał, przez całą młodość martwiła
się swoją chłopięcą sylwetką, ale nic się nie zmieniło. Była wiotka i smukła jak młode drzewko.
Kiedyś lamentowała często, że jest tak zaokrąglona jak linijka. I na zawsze wyznaczyła linię jego
serca, czyniąc ślepym na wdzięki pełnych kobiet. Trzymała klamkę drzwi, jak gdyby był brutalem,
który wepchnie się bez zaproszenia, siądzie na kanapie i zażąda herbaty. Nie, nie herbaty - piwa.
Czy naprawdę takie miała o nim wyobrażenie? Przecież odrzuciła go dla kogoś z lepszej rodziny ...
Oczywiście, gdyby naprawdę tak o nim myślą1a, wiedziałaby, że te marne drzwi z zabezpieczającą
siatką podwiniętą na rogach nie mogą utrzymać go z dala.
- W każdym razie już sobie idziesz.
- Wcale nie idę.
Z prawdziwym zaskoczeniem przyjął własne słowa. Przede wszystkim dlatego, że nie chciał tu być.
Przez całą drogę miał nadzieję i modlił się, żeby tak właśnie zareagowała. Mógł więc zrobić w tył
zwrot i wsiąść do następnego samolotu do Toronto. To wystarczyłoby, żeby uspokoić sumienie.
Czyż nie przyleciał tutaj? Kto mógłby powiedzieć, że się nie starał?
- Jeśli nie odejdziesz, wezwę policję.
Zastanawiał się, czy powinien powiedzieć jej prawdę o liście w jego kieszeni. Coś podpowiadało
mu, że jeszcze nie nadszedł odpowiedni moment.
- Nie, nie wezwiesz policji.
Popatrzyła na niego. Miała ogromne ciemnobrązowe oczy ze złotymi plamkami. Zawsze zwracały
uwagę, tańczyło w nich światło, które przenikało ją całą.
- Nie mam ci nic do powiedzenia.
- Zawsze możemy porozmawiać o twoim brudnym kolanie.
Spojrzała na niego, pokręciła głową i trzasnęła wewnętrznymi drzwiami. Wstawiona krzywo szyba
zatrzęsła się.
Nie było w tym nic śmiesznego dla człowieka, który przebył odległość wynoszącą trzy tysiące
pięćset osiemdziesiąt dwa kilometry. Ale dla niego owszem. Przekonywał siebie, że uśmiecha się z
innych powodów, nie dlatego, że znów ją zobaczył - jak światło zapalone w ciemnościach.
Wepchnął ręce do kieszeni i zakołysał się na obcasach. Powoli odwrócił się od drzwi. Mieszkała
zaledwie jedną czy dwie przecznice dalej od miejsca, gdzie razem dorastali. Ona, on i Mark.
Osiedle Sunny si de, piękna, stara część Calgary, rozłożona na brzegach rzeki Bow. Stąd, z
zadaszonego ganku, mógł oglądać południową stronę ulicy i widzieć park, który ciągnął się wzdłuż
rzeki prawie przez całe miasto. W alejce pod wysokimi drzewami kilka osób trenowało biegi.
Na ganku miała huśtawkę wyłożoną szarymi i różowymi poduszkami. Podszedł i usiadł. Kątem oka
zauważył, że gniewnie szarpnięta firanka zasłoniła drzwi.
Zaczął się huśtać, lekko odpychając stopą. Godzinę temu, kiedy samolot podchodził do lądowania,
uprzytomnił sobie, że lubił Calgary i tęsknił za tym miastem.
Znana mu kiedyś dobrze okolica szybko się zmieniła. Młodzi, nieźle zarabiający profesjonaliści
wykupili szacowne stare domy wzdłuż rLeki od .samego centrum i przeprowadzili niewiarygodne
wręcz remonty. Zaczynało się to już, kiedy zamieszkali tu z tatą, a on był w szóstej klasie. Ojciec
Tory, lekarz, miał pięknie utrzymany stary dom, sąsiadujący z ich doniem. Z dru.giej strony stał
równie ładny dom rodziców Marka, którego matka była psychologiem, a ojciec - weterynarzem. Ich
wynajęta rudera stała między tymi dwiema posesjami. On i tata, mechanik ze smarem pod
paznokciami, radzili sobie jak mogli po śmierci mamy.
Usłyszał za sobą zgrzytliwy dźwięk otwieranego okna.
- Znikaj! - warknęła.
- Nie - odparł spokojnie.
Okno zatrzasnęło się głośno.
Westchnął z pewną przyjemnością. Tory nie w humorze. Naprawdę nazywała się Victoria, Victoria
Bradbury. To dobre
nazwisko dla bohaterki staroświeckiej angielskiej powieści, ale straszne dla łobuzicy, która
wspinała się na drzewa, miała wiecznie obtarte kolana i temperament startującej rakiety.
Rozejrzał się dookoła. Ten dom miał prawdopodobnie sześćdziesiąt lub więcej lat; dobrze
utrzymany, ładnie odmalowany - na żółto z szarą obwódką. Zauważył, że miała lekką rękę do
kwiatów, podobnie jak kiedyś jej matka. Skrzynki w oknach wychodzących na ganek mieniły się
kolorami, wieńcząc pierwszy tydzień czerwca w mieście, gdzie sezon wegetacji trwa bardzo krótko.
Jej dawny dom zawsze otaczały kwiaty. Przy domu rodziców Marka także był pięknie
zaprojektowany zielony teren z krzewami, opatrywanymi na zimę, które poza tym nie wymagały
wielkiego zachodu. Na jego podwórku walały się wraki samochodów.
Przypuszczał, że dlatego teraz nie odszedł. Zeby pokazać jej, kim się stał: prawnikiem noszącym
buty, które kosztowały więcej niż miesięczny czynsz, jaki tata musiał płacić za sypiącą się ruderę.
Jednak ona nie dbała o to, z jakiej rodziny pochodził, Mark zresztą też. Oboje wzięli go pod swe
skrzydła od pierwszego dnia, kiedy się wprowadził. Stali się trojgiem muszkieterów - jeździli tam i
z powrotem na rowerach po ulicach, budowali domki na drzewach, włóczyli się po parkowych
ścieżkach nad rzeką. W ich domach zawsze były dla niego otwarte drzwi, obydwie matki
traktowały go, jak gdyby był członkiem rodziny.
Na wspomnienie owych radosnych dni, pełnych śmiechu i braterstwa, ścisnęło go w gardle. Słowo
"miłość" nie było za silne, by wyjaśnić, co łączyło ich trójkę, dlaczego drzwi trzech stojących obok
siebie domów prawie się nie zamykały. Oczywiście stało się to, co nieuniknione. Dorastali i ich
miłość zmieniła się. Obydwaj, on i Mark, zakochali się w Tory. Wybrała Marka.
Huśtawka okropnie zaskrzypiała. Słońce zachodziło i wylewało swoje blaski na całą ulicę, na
wysokie drzewa i stare domy. Wyjął list z kieszeni i zaczął go znów czytać, chyba już po raz setny.
Tory uniosła trochę zasłonę i wyjrzała. Ciągle tam był, siedział na ganku na huśtawce. Zdawał się
nie zwracać uwagi, że zrobiło się już zupełnie ciemno, a pewnie i chłodno.
Nie waż się troszczyć o to, że on się przeziębi, zamruczała do siebie. O mało nie zemdlała, kiedy
otworzyła drzwi, a za nimi stał Adam. Ten sam, a jednak całkiem inny. Ten sam, bo był tak
przystojny, że zapierało dech. Włosy, teraz krótsze, miał czarne i lekko falujące. Ciągle opadały mu
na jedno oko. W oczach, ciemnych jak z obsy1ianu, migotały wesołe, łobuzerskie ogniki. Prosty
nos, szerokie, zmysłowe usta, olśniewająco białe zęby, ta sama blizna na podbródku. Zranił się,
wykonując na motorze skok, na który nie odważyli się ani ona, ani Mark. Śmiał się, że to nic
takiego, kiedy jej mama nalegała, by zabrać go do szpitala i założyć szwy. W następnym tygodniu
złamał sobie rękę, skacząc na motorze nad tym samym urwiskiem.
Nie było w nim radości. Linia jego ust rysowała się zdecydowanie i srogo. Gdy otworzyła drzwi,
miał bez wątpienia ponure spojrzenie człowieka obarczonego misją. A kiedy zapowiedziała, że ma
sobie pójść, ten stary, dobrze znany wesoły ognik 1Japalił się w jego oczach. I rozjarzył się na
widok jej brudnego kolana. Wzdrygnęła się mimowolnie, myśląc o jego spojrzeniu niemal tak
mocnym, a także zmysłowym jak dotyk.
Miał zawsze w sobie jakiś magnetyzm, coś nieujarzmionego. Jego obecność elektryzowała,
sprawiała, że inni chłopcy wydawali się mniejsi, znacznie mniej interesujący, jak gdyby oni byli
czarno-białymi wycinankami, a on trójwymiarowy i jaskrawo kolorowy. Dotyczyło to nawet Marka.
Tory zawsze sądziła, że Adam wyrośnie na mężczyznę, w którym będzie sporo dzikości, że skończy
ubrany w czarne skóry, skacząc przez kaniony na motocyklach, które jako nastolatek tak kochał.
Albo będzie podróżował po świecie w poszukiwaniu przygód - krokodyli, z któryIni będzie
walczył, panienek, które będzie ratował. Nie było w nim nic zwyczajnego, więc myślała, że będzie
robił nadzwyczajne rzeczy. Zostanie tajnym agentem. Zdobędzie Mount Everest. Popłynie w samo-
tny rejs żaglówką dookoła świata. Poleci w kosmos.
Kiedy usłyszała, że jest adwokatem, nie mogła uwierzyć.
Czuła się niemal rozczarowana. Adam prawnikiem? Wydawało się to niewiarygodne, póki nie
ujrzała go na ganku, pewnego siebie i emanującego dobrobytem. Rzecz jasna, pewności siebie
zawsze miał w nadIniarze. Ale nigdy nie wyobrażała go sobie w takich butach, jedwabnej koszuli, z
lekko przekrzywionym krawatem, w spodniach wyprasowanych na kant.
Znów wyjrzała na ganek. Kiedyś Adam palił papierosy; ale jakimś sposobem wiedziała, że palić nie
będzie. Dziki chłopiec został okiełznany. Wciąż jednak chochlik czaił się w jego spojrzeniu i
uśmiechu.
- Odejdź - wyszeptała.
Huśtawka zatrzeszczała, ale nie odszedł. Wiedziała, że będzie dobrym prawnikiem, więcej niż
dobrym.
Zawsze Iniał talent do rozgryzania ludzi. Potrafił przewidzieć, jak postąpią. Czasem okazywał taką
bystrość, że ona i Mark wyInieniali przestraszone spojrzenia za jego plecami. I w przeciwieństwie
do niej i Marka Iniał w sobie twardość. Nie było to związane z tym, że był synem mechanika, a
raczej z tym, że wiedział dobrze, kim jest i czego nie pozwoli ze sobą zrobić.
Pewnie myślał teraz, że ona się podda i wyjdzie z domu, zwabiona dawnymi uczuciami i
ciekawością. Ale nie zaInierzała dać mu tej satysfakcji. Pozwoli mu siedzieć tak przez całą noc.
Weszła do łazienki i zatrzasnęła drzwi. Z niezadowoleniem przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze.
Wyglądała jak dzieciak. I czuła się również jak dzieciak. Pochyliła się, pośliniła palec i starła brud
z kolana.
Adam prezentuje się teraz tak elegancko. Mogłaby się założyć, że spotyka się z umalowanymi
paniusiami, które noszą tuniki naszywane cekinami i wyglądają w nich olśniewająco, a nie
śmiesznie. Prawdopodobnie zabiera je do opery. Adam Reed w operze ...
Kiedyż to wyrósł na takiego faceta z chłopaka, który za domem rozbierał swój motocykl na części i
z szerokim uśmiechem ~aglądał przez płot najej podwórko? Czarna smuga smaru na policzku
sprawiała tylko, że wyglądał bardziej atrakcyjnie.
Ten chłopiec już znikł. Na jej ganku siedział wysoki mężczyzna, o szerokiej klatce piersiowej i
ramionach. Jakaś niemal zwierzęca siła drzemała w elegancie wystrojonym w dobrze skrojony
garnitur. O tak, wciąż było w nim coś szalonego, co czaiło się niebezpiecznie w ciemnych oczach,
intrygowało, przydawało mu tajemniczości i atrakcyjności.
Zastanawiała się, czy jest żonaty. Zobaczyła w lustrze, jak krew odpłynęła jej z twarzy, a piegi stały
się wyraziste. Czuła się prawie tak, jakby coś przewróciło się jej w żołądku.
- Och, co cię obchodzi, jeśli się ożenił? - upomniała własne odbicie.
Mówiła sobie, że interesuje ją tylko kobieta, która wyszła za takiego niewrażliwego drania jak on.
Nie mogła jednak ukryć przed sobą, że to tylko wykręt. Musi więc ignorować Adama całkowicie,
dopóki on nie odejdzie. Czy zaciągnęła zasłony i zamknęła zewnętrzne drzwi, żeby go nie wpuścić?
Może raczej, żeby sobie uniemożliwić wyjście?
Na palcach wyszła z łazienki. W domu panowała teraz ciemność. Wyjrzała przez okno i zobaczyła,
że on ciągle tam był.
Jeśli cokolwiek zostało w nim z dawnego Adama, będzie tam siedział jeszcze rankiem. I w
przyszłym tygodniu. I w przyszłym miesiącu. Wiedziała, że nie potrafi go przeczekać. Tylko raz
miała siłę mu odmówić. Ale dlaczego tak się go teraz obawiała? Trzeba pozwolić mu powiedzieć,
co ma do powiedzenia i niech idzie w swoją stronę. Westchnęła i wzięła z kanapy pled. Z powodu
bliskości Gór Skalistych w Calgary w nocy prawie zawsze był przymrozek. Co prawda Adam nigdy
nie marzł.
Nie rób tego, mówiła sobie. Ale wiedziała, że to zrobi. I wiedziała, że on wie, że ona to zrobi.
Otworzyła frontowe drzwi i wysunęła się w ciemność na własny ganek.
Huśtawka nie wydawała żadnego dźwięku. Podeszła i usiadła przy nim, okrywając ramiona
pledem. Chroniła się przed nocnym chłodem i jednocześnie miała cienką, ale wygodną barierę,
którą się od niego oddzielała.
- Jesteś najbardziej upartym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek spotkałam - oznajmiła.
Pachniał słońcem, płynem po goleniu i czystością. Wyciągnął rękę i bezbłędnie trafił na jej dłoń w
fałdach pledu. Jego ręka była nadspodziewanie ciepła, zważywszy jak długo siedział tutaj w
wieczornym chłodzie.
Wiedziała, że powinna cofnąć dłoń. Zamiast tego odwróciła się i spojrzała na niego. Jego oczy były
ciemne i tajemnicze. Błysnęło w nich coś jeszcze, kiedy odwzajemnił jej spojrzenie. - Mam
wrażenie, że czas się cofnął, kiedy widzę, jak siedzisz tu owinięta pledem. - Roześmiał się, ale ona
była zła na siebie, wciągnięta wbrew własnej woli w przeszłość.
- Nie możesz cofnąć czasu - powiedziała i wyszarpnęła dłoń z jego ręki, chowając ją bezpiecznie w
fałdach pledu.
Obserwowała okna domu po drugiej stronie ulicy. Zauważyła nowe, poziome żaluzje.
Zdecydowała, że są okropne.
- Wiem - odezwał się.
Wyczuła zmęczenie i żal w jego głosie. To złamało jej linię obrony.
- Ani razu nie przyszedłeś - wyszeptała. Siedział w milczeniu.
- Przykro mi - powiedział w końu zduszonym głosem.
- Był twoim najlepszym przyjacielem i ani razu nie przyszedłeś, kiedy umierał.
Odwróciła się i patrzyła mu prosto w twarz. Teraz on odwrócił głowę.
- Ani razu nie przyszedłeś, kiedy chorował - powtórzyła. Nie przepraszał po raz drugi.
- Dlaczego teraz tu się zjawiłeś? - spytała.
Przykro, że on tu jest, przykro, że jest taki cholemiI? uprzejmy, przykro, że tak lubiła, gdy trzymał
jej rękę w swojej dłoni, przykro, że w świetle ulicznych lamp jest tak piekielnie przystojny ...
- Wróciłem właśnie, żeby cię odwiedzić - powiedział miękko.'- Mam nadzieję, że spędzimy trochę
czasu razem.
- Nie sądzę - odparła sztywno.
Jego ucho usłyszało w tym zaprzeczeniu coś innego niż odmowę·
- Przypuszczam, że nie jeździsz na wrotkach?
Wrotki, pomyślał. Ona będzie uważać, że zwariował. Ale robił notatki w kalendarzu i zapisał sobie
na pierwszym miejscu wrotki. Trzy inne możliwości - puszczanie .latawca, jazda na tandemie,
wycieczka nad jezioro Sylwan i oglądanie gwiazd - chciał odłożyć na później, kiedy już przełamie
lody.
Patrzyła na niego z niedowierzaniem, jak gdyby stracił rozum, co musiało wydawać się wysoce
prawdopodobne. Oglądając ją w poświacie ulicznych lamp, czując przez moment w swojej dłoni jej
miękką i ciepłą, ale mocną rękę, miał wrażenie, jak gdyby czas go unosił i rzucał w przeszłość.
- Oszalałeś? - spytała.
- Tak sądzę - odpowiedział.
A jednak jej oczy się zmieniły, uświadomił sobie. Dawniej zawsze był w nich uśmiech. Teraz
patrzyły gniewnie i trochę smutno. Nie przypominała dziewczyny, która kiedyś zaśmiewała się do
łez. Gdzie podziała się ta strona jej charakteru?
- Zrozum - odezwała się i jej głos nagle zabrzmiał ostro.
- Nie wiem, do czego zmierzasz, ale nie zawracaj sobie tym głowy. Byłeś mi potrzebny - Markowi
też - dawno temu. Teraz już za późno. - Podniosła się gwałtownie, pled zatoczył dumnie łuk wokół
jej ramion, poprawiła go i w jednej chwili z Tory zmieniła się w Victorię Bradbury. - Zabieraj się i
spływaj. Nigdy więcej nie zawracaj mi głowy.
On też wstał, spojrzał z góry na jej płonące oczy i na jej miękkie, pełne wargi. Całował je kiedyś i
na zawsze zapamiętał ich słodycz.
Zaszokowała go słowami: "Zabieraj się i spływaj". W Toronto prowadził wiele spraw. Nie mógł
sobie pozwolić na tydzień wolnego akurat w tych dniach. Miał wspaniałą dziewczynę, która
powiedziałaby "tak" w tej samej minucie, w której byłby skłonny spytać ją, czy za niego wyjdzie.
Zastanawiał się, na co więc tu czeka.
- Wrócę jutro - powiedział cicho. - Koło dziesiątej. Zszedł z ganku. - Nie przejmuj się -
wymamrotał.
Zamierzał przyjść o dziewiątej, żeby ją zaskoczyć. Teraz postanowił przespacerować się do hotelu
po drugiej stronie rzeki. Uświadomił sobie, że idzie pogwizdując. Nie pamiętał, kiedy gwizdał
ostatni raz.
Miał bardzo elegancki pokój hotelowy. Jak na syna mechanika, Adam bardzo łatwo przystosował
się do luksusu. Rzucił okiem na zegarek. Prawie jedenasta, co znaczyło, że na wschodzie Kanady,
w Toronto, dochodziła już pierwsza w nocy. Zbyt późno, żeby zadzwonić do Kathleen. Był z tego
zadowolony. Nie mówił jej o szczegółach tego wyjazdu, powiedział tylko, że jedzie w interesach.
Przynajmniej dotąd był to jedynie interes.
Dopóki nie ujrzał Tory.
Teraz miał wrażenie, że Kathleen wyczułaby to w jego głosie. Pomyślał, że on i Kathleen, też
prawniczka, tworzyliby doskonałą parę, i że był już prawie gotów jej się oświadczyć.
Dopóki Tory nie otworzyła drzwi.
I odtąd już nic więcej nie wydawało się pewne. Myśli o Kathleen, byłej modelce o kruczoczarnych
włosach i szafirowych oczach, rozwiały się jak fatamorgana.
Adam podszedł do małej lodówki i zbadał jej zawartość.
Wziął puszkę coli, chociaż wiedział, że potem nie zaśnie, dopóki na niebie nie pojawi się poranna
zorza. Od kiedy to tak się postarzał, że boi się wieczorem napić coli, bo nie będzie spał?
W oczach Tory zobaczył odbicie kogoś innego. Ona wciąż widziała w nim chłopca, który kochał
Zgłoś jeśli naruszono regulamin