De La Cruz Mellissa Błękitnokrwiści 01 - Błękitnokrwiści.pdf

(709 KB) Pobierz
277684851 UNPDF
MELISSA DE LA CRUZ
Błękitnokrwiści
Tom I
Rodzina nie jest po prostu sumą powiązań, tworzących wielką, rozległą sieć relacji…
rodzina… to nazwisko, materialne i symboliczne dziedzictwo, rodzaj udziałów w
Ameryce, opisujące w całości pochodzenie, przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Eric Homberger, Mrs. Astor’s New York
You can’t push it underground
You can’t stop it screaming out
How did it come to this?
You will suck the life out of me…
- Muse, Time Is Running Out
Sto dwie osoby przybyły do Ameryki na pokładzie statku „Mayflower” w
listopadzie 1620, ale tylko niespełna połowa z nich dożyła założenia kolonii w
Plymouth w następnym roku. Chociaż nikt nie zmarł w czasie podróży przez
ocean, życie w Nowym wiecie okazało się niezwykle trudne, szczególnie dla
najmłodszych. Śmierć zbierała żniwo głównie wśród tych, którzy nie skończyli
jeszcze szesnastu lat.
Tak wysoka śmiertelność spowodowana była z jednej strony ostrą zimą, z
drugiej zaś tym, że podczas gdy mężczyźni przebywali na świeżym powietrzu,
budując domy i pijąc czystą wodę, kobiety i dzieci pozostawały w
wilgotnym, zatłoczonym wnętrzu statku przed dodatkowe cztery miesiące,
czekając na wzniesienie budynków mieszkalnych i gospodarczych. Młodzi
purytanie zwyczajowo opiekowali się chorymi, co zwiększało ich podatność na
wiele chorób, w tym śmiertelną chorobę krwi, która w dokumentach historycznych
była nazywana „wysuszeniem”.
Myles Standish został wybrany na gubernatora kolonii w
roku 1622 i piastował ten urząd przez trzydzieści rocznych kadencji. Z żoną Rose
mieli czternaścioro dzieci, i co godne odnotowania, było to siedem par bliźniąt.
Niezwykły splot wydarzeń sprawił, że w ciągu kilku lat liczebność kolonii
podwoiła się, ponieważ we wszystkich ocalałych rodzinach pojawiły się ciąże
mnogie.
Śmierć i życie w kolonii Plymouth (1620 – 1641),
prof. Lawrence Winslow Van Alen
277684851.001.png 277684851.002.png
277684851.003.png 277684851.004.png
Nowy Jork
Teraźniejszość
JEDEN
Klub The Bank mieścił się w zniszczonym, kamiennym budynku na końcu
Houston Street, na ostatnim skrzyżowaniu między pylistym East Village a dziczą Lower
East Side. Gmach, niegdyś główna siedziba szacownego domu inwestycyjnego i
maklerskiego Van Alenów, imponował przysadzistą, klasyczną bryłą, sześciokolumnową
fasadą i onieśmielającymi żłobieniami – ostrym ząbkowaniem, pokrywającym
powierzchnię frontonu. Przez wiele lat stał opuszczony, pusty i zdewastowany na rogu
Houston i Essex, aż pewnego zimowego wieczora noszący opaskę na oku sponsor
nocnych klubów przechodził tamtędy po skonsumowaniu hot doga w Katz’s Deli.
Poszukiwał miejsca, w którym mógłby zaprezentować nową muzykę tworzoną przez jego
didżejów – mroczne, przejmujące brzmienia „trance”.
Pulsująca muzyka wylewała się teraz na chodnik, gdzie Schuyler Van Alen,
drobna, kruczowłosa piętnastolatka o intensywnie niebieskich oczach podkreślonych
ciemnym cieniem do powiek, czekała nerwowo na końcu kolejki przed wejściem.
Zeskubywała z paznokci odpryskujący czarny lakier.
- Naprawdę myślisz, że nas wpuszczą? – zapytała.
- Spoko. – Jej najlepszy przyjaciel, Oliver Hazard – Perry, uniósł brwi. – Dylan
mówił, że to łatwizna. Poza tym zawsze możemy pokazać im tę tablicę. W końcu to
twoja rodzina wybudowała ten dom, nie? – wyszczerzył zęby.
- I co jeszcze? – Schuyler uśmiechnęła się, przewracając oczami. O ile wiedziała,
była spokrewniona z muzeum Ficka, Van Wyck Expressway i Hayden Planetarium, plus
minus jedna czy dwie instytucje (lub arterie). Wyspa Manhattan była nierozerwalnie
połączona z historią jej rodziny. Nie sprawiało jej to większej różnicy. Pieniędzy miała
zaledwie tyle, by starczyło na pokrycie dwudziestopięciodolarowej opłaty za wstęp do
klubu.
Oliver z czułością objął przyjaciółkę ramieniem.
- Nie martw się! Za bardzo się przejmujesz. Będzie fajnie, obiecuję.
- Wolałabym, żeby Dylan na nas zaczekał – denerwowała się Schuyler, drżąc z
zimna w długim, czarnym, zapinanym swetrze z wycięciami na ramionach. Wyszperała
go tydzień wcześniej w tanim sklepie Manhattan Valley. Sweter pachniał stęchlizną i
zwietrzałą wodą różaną, a drobna sylwetka Schuyler ginęła w jego obfitych fałdach.
Zawsze wyglądała, jakby tonęła w tkaninach. Czarny sweter sięgał jej prawie do łydek.
Pod spodem miała jednolicie czarny T-shirt, włożony na znoszony, szary, ciepły
podkoszulek. Lamówka zamiatającej chodnik cygańskiej spódnicy, była czarna jak u
dziewiętnastowiecznej ulicznicy. Nosiła ulubione czarno-białe tenisówki Jacka Purcella,
z otworem na czubku. Ciemne, falujące włosy zebrała do tyłu i związała ozdobioną
szarfą, którą znalazła w szafie babki.
Zachwycająca uroda Schuyler, jej słodka twarz w kształcie serca, lekko zadarty
nosek i delikatna, mleczna skóra kryły w sobie coś niemal eterycznego. Przywodziła na
myśl drezdeńską lalkę w stroju czarownicy. Dzieciaki w Duchesne uważały, że ubiera się
jak menelka. Wyjątkowo nieśmiała i zamknięta w sobie, została niesłusznie uznana za
zarozumiałą, podczas gdy była po prostu trochę wycofana.
Oliver, wysoki i szczupły, o przystojnej elfie twarzy, obramowanej szopą
intensywnie kasztanowych włosów, wystających kościach policzkowych i życzliwych,
brązowych oczach nosił prosty, wojskowy płaszcz, narzucony na flanelową koszulę i
postrzępione niebieskie dżinsy. Oczywiście koszula była od Johna Varvatosa, a dżinsy
marki Citizens of Humanisty. Oliver uwielbiał grać rolę zbuntowanego nastolatka, ale
jeszcze bardziej uwielbiał zakupy w Soho.
Byli najlepszymi przyjaciółmi od drugiej klasy, kiedy opiekunka pewnego dnia
zapomniała zapakować Schuyler drugie śniadanie, a Oliver oddał jej pół swojej kanapki z
sałatą i majonezem. Kończyli nawzajem swoje wypowiedzi, a kiedy byli znudzeni, lubili
czytać głośno przypadkowe strony z Infinite Jest. Oboje chodzili do Duchesne ze
względu na swój rodowód, który wywodzili od osadników z „Mayflower”. Drzewo
genealogiczne Schuyler liczyło sześciu prezydentów USA. Ale nawet z takim
pochodzeniem nie pasowali do Duchesne. Oliver wolał muzea od lacrosse’a, a Schuyler
nie odwiedzała fryzjerów i kupowała ubrania w sklepach wysyłkowych.
Dylan Ward – chłopak o smutnej twarzy, długich rzęsach, przenikliwych oczach i
marnej reputacji – dołączył do nich niedawno. Podobno był notowany przez policję i
właśnie został wyrzucony ze szkoły wojskowej. Mówiło się, że jego dziadek ufundował
Duchesne nową salę gimnastyczną, żeby Dylan mógł zostać przyjęty. Szybko dołączył di
Schuyler i Olivera, wyczuwając w nich pokrewne dusze.
Schuyler przygryzła policzek i poczuła uczucie niepokoju w żołądku. Najlepiej
byłoby po prostu siedzieć jak zwykle w pokoju Olivera, słuchać muzyki i oglądać filmy
na jego TiVo. Oliver odpalałby kolejną rundę Vice City na podzielonym ekranie, a ona,
kartkując błyszczące magazyny, marzyłaby o tym, że pewnego dnia będzie wylegiwać się
na dmuchanym materacu na plażach Sardynii, tańczyć flamenco w Madrycie, albo
wędrować w zadumie ulicami Bombaju.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. – Miała wrażenie, że wolałaby znaleźć się
powrotem w przytulnym pokoju, a nie dygotać na chodniku, zastanawiając się, czy
zostanie wpuszczona do klubu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin