Mrówczyński Bolesław Lew Sezostrysa.rtf

(1696 KB) Pobierz
Lew Sezostrysa

Bolesław Mrówczyński

Lew Sezostrysa

 

 

Opowieść o Jussufie-Adze, polskim obrońcy Akry.

 

 

Wydanie polskie 1958

 

 

Spis treści:

POLSKA MISJA WOJSKOWA.              2

1. Rekrut.              2

2. W pałacu wicekróla.              7

3. Soliman-Pasza.              10

4. W Kairze.              14

5. Kolosy Memnona.              17

6. U Boghos-beja.              21

7. Dwaj Naczelni Wodzowie.              24

8. Poseł Ibrahima.              29

9. W górach Libanu.              31

10. Skarby podziemne.              35

11. Zora.              38

12. Koniec misji.              41

13. Nagroda.              44

PRZEDPOLE EGIPTU.              49

1. Szkarłatny kwiat.              49

2. Zapowiedź burzy.              52

3. Nieporozumienie rodzinne.              55

4. Mersyna czy Saida?              57

5. Kulek-Boghaz.              61

6. Powrót Arabiego.              64

7. Bitwa o przyszły fort.              67

8. Policzek.              74

9. Katorżnicy.              76

10. Trzy listy.              79

11. Szpieg.              83

12. W Damaszku.              86

13. „Pożar - Wyciągaj sieć!”.              90

14. Zemsta.              94

SAINT JEAN D’ACRE.              98

1. Próba sił.              98

2. Emir Beszir..              101

3. Nezib.              105

4. Niezwykłe wieści.              108

5. Na stokach Sanninu.              111

6. „Szkoda mi ludzkiej krwi...”.              116

7. Burza.              120

8. Dowódca obrony.              125

9. „Szczęśliwy traf".              128

10. Parlamentariusz.              131

11. Morderczy dzień.              135

12. Nierówne siły.              139

13. Ostatni bój.              142

14. Odwrót.              148

PRZEDŚWIT WOLNOŚC.              152

1. Człowiek w mroku.              152

2. Niezwykła wizyta.              156

3. Spotkanie po latach.              159

4. Aresztowanie.              163

5. Niespodziewany obrońca.              167

6. Szept w ciemnościach.              171

7. Nowy dozorca.              174

8. Pożar.              177

9. Dwaj przeciwnicy.              182

10. Wyrok.              185

11. Arabi, syn Arabiego.              188

12. Śmierć Achmeta.              192

13. Najwspanialsza nagroda.              197

14. Własna droga.              202

POSŁOWIE.              206

 

POLSKA MISJA WOJSKOWA.

 

 

1. Rekrut.

Przeciągły, monotonny głos muezina[1] po raz ostatni targnął powietrzem i obwieścił koniec porannej modlitwy. Ludzie wstawali z ziemi, zwijali z pośpiechem dywaniki lub przywdziewali koszule, na których dotychczas klęczeli, a potem biegli załatwiać swoje sprawy codzienne. Poruszyły się karawany wielbłądów, nad miastem uniósł się znowu zwykły, namiętny gwar.

Z pobliskiej oberży wyszedł podpułkownik August Szulc, szef polskiej misji wojskowej, z którą przybył przed kilku dniami do Aleksandrii. Stanął z boku pod murem i obserwował z zaciekawieniem przewalający się przed nim tłum. Wysoki, postawny, swą nieruchomością i obcym mundurem odcinał się wyraźnie od otoczenia. Wyglądał na zdziwionego. Gdy brał przed kilku laty udział w wojnach rosyjsko-tureckich, widział niejednokrotnie podobne obrazy, ale tu, na ziemi egipskiej, wszystko wyglądało jakoś inaczej. Przede wszystkim niebo oszałamiało przeczystym błękitem. Jaskrawe promienie słońca rzucały na ulice i domy wesoły, złocisty blask, w którym nie raziły nawet łachmany nędzarzy. Radowały oczy mocne, soczyste barwy ubiorów, dziwnie harmonizujących z bielą okolicznych budynków. Migały wszędzie czerwone fezy, kolorowe stroje niewolników i sług oraz ciemne zasłony kobiet, ukrywających pod kwefami[2] swoje smagłe oblicza. Nawet lekki pył, unoszący się z nie brukowanych ulic, dodawał temu miastu swoistego uroku.

Podpułkownik wyczuwał jednak intuicyjnie, że to nie barwa stanowiła istotną różnicę. Tam, w Turcji, unosiła się nad wszystkim jakaś dziwna ospałość, beztroska ciążyła nad odruchami energii. Tutaj, w Egipcie, nie czuło się wcale gnuśności. Wszędzie było widać jasno wytknięty kierunek i cel. Gdzieś z południa, od strony Kairu i kanału Mahmudieh., napływała nieustannie fala obładowanych wielbłądów, osłów, mułów i koni. Przetaczała się przez miasto ku północy, a potem ginęła wśród zabudowań portowych lub też posuwała się dalej na półwysep Ras-el-Tin, gdzie w szybkim tempie wyrastały wielkie, nowoczesne budowie. Poganiacze zatrzymywali się niekiedy, pogawędzili z sobą, ale nigdy nie trwało to długo. Ktoś niewidzialny kierował ich krokami i wyliczał im czas.

Szulc przerwał swe obserwacje, ukazał się bowiem w drzwiach oberży kapitan Orlicki, drugi członek misji. Średniego wzrostu, okrągły na twarzy, rumiany, z krótkim wąsikiem zawadiacko podwiniętym do góry, patrzył przed siebie wyzywająco. Zaraz za nim wyszedł major Beniowski. I ten był ubrany, tak samo jak tamci, w polski mundur wojskowy.

- Mamy jeszcze dużo czasu - przemówił śpiewnym akcentem. - Wstaliśmy za wcześnie...

- Nie szkodzi - Orlicki wywinął ręką z fantazją - pospacerujemy trochę. Patrzę na te dziwa egipskie od czterech dni, a mimo to ciągle mi mało. Chodźmy!

Ruszył pierwszy i zaczął się przepychać powoli przez tłum, stłoczony w wąskiej uliczce. Wymijał zręcznie karawany, śmiał się do rozpuku na widok jeźdźca pędzącego galopem na ośle. Za to gdy zobaczył pięknego rumaka, od razu poważniał. Konie były jego słabostką. Uważał się za ich znawcę i przy lada okazji urządzał na poczekaniu uczony wykład, gestykulując żywo rękami.

Dotarli do rozległego placu i skierowali się do dzielnicy arabskiej jako najciekawszej dla zamorskiego przybysza. Tłum zrzedniał, zwierzęta juczne przesuwały się bokiem.

- A tam co się dzieje? - Beniowski, wyraźnie poruszony, wskazał wylot jakiejś uliczki, z której dobiegał właśnie nieludzki wrzask. Podpułkownik też zwrócił na to uwagę. Wrzask przybierał szybko na sile, aż wreszcie przemienił się w straszliwy harmider, przypominający lament żałobnic. Przeważały głosy niewieście. Coraz wyraźniej słychać było jakieś narzekania i jęki oraz przenikliwe okrzyki pełne rozpaczy i bólu. Spomiędzy budynków wypadły kłęby kurzawy i zasypały plac gęstym tumanem, przesłaniając na chwilę wszystko. Spoza nich dobiegły słowa ostrej, wojskowej komendy. Chmura pyłu toczyła się jeszcze, ale powoli zaczęła opadać ukazując widowisko, jakie można było zobaczyć jedynie w Egipcie.

Na czele wielkiego orszaku jechał kapitan gwardii egipskiej, za nim dwóch oficerów. O kilka kroków dalej wyłoniła się dobrze wyposażona, strojna orkiestra. Kroczący na przedzie kapelmistrz podniósł właśnie do góry rękę - bębny, flety, piszczałki odezwały się równocześnie. Popłynęła wesoła, żołnierska melodia. Zagłuszyła okrzyki, ale ich nie przerwała. Wzmogły się przeraźliwe wołania, na plac zaczęły wypadać tłumy kobiet i dzieci.

- Uff!... - sapnął Orlicki ciężko. - Czyżby to pogrzeb?

Szulc też początkowo nic nie mógł zrozumieć. Kapitan, prowadzący ten kondukt, miał minę pogodną, muzykanci rżnęli od ucha. Natomiast kobiety i dzieci rzucały się jak opętane, załamując ręce gestem tragicznym. Wreszcie ujrzał to, co go najbardziej zdziwiło. Pośrodku tłumu, tuż za orkiestrą, maszerowali w równych szeregach ludzie młodzi, postawni i rośli, ale obdarci, dziwnie przygnębieni i smutni.

- To chyba więźniowie... - mruknął Beniowski zauważywszy, że wszyscy mają związane ręce i że po obu stronach strzegą ich dobrze uzbrojeni żołnierze.

Podpułkownik pokręcił ową z niedowierzaniem i rozejrzał się naokoło. Jakiś Kopt[3], uśmiechnięty i rozbawiony, zatrzymał właśnie swego osiołka tuż obok nich, pragnąc widocznie lepiej przyjrzeć się widowisku.

- Co to jest? - zapytał go Szulc po turecku. - Kogo tam prowadzą?

Kopt popatrzył na niego zdziwiony, ale widząc przed sobą ludzi w obcych, nie znanych tu zupełnie mundurach pochylił głowę z szacunkiem.

- To rekruci - odpowiedział grzecznie.

- Rekruci? W kajdanach?

Kopt roześmiał się głośno.

- Przecież tych fellachów[4] tylko w kajdanach można doprowadzić do koszar - odparł wesoło. - Połowa uciekłaby w drodze, gdyby ich...

Sympatyczny rozmówca urwał raptownie, gdyż w tym dziwnym pochodzie zaczęły dziać się jakieś rzeczy niezwykłe. Oto naraz tłum z obu stron równocześnie zwalił się w środek kolumny, przełamał swoim ciężarem ochronę z bagnetów i wdarł się między rekrutów. Nieludzkie wycie wstrząsnęło powietrzem. Kapitan i porucznicy zatrzymali konie, orkiestra umilkła. Padły ostre rozkazy, rozbrzmiały klątwy. Gdzieś z głębi wyskoczyły zapasowe oddziały i w brutalny sposób zaczęły zaprowadzać porządek.

Kopt z widocznym zadowoleniem świsnął przez zęby.

- Widocznie wybrano tych chłopców gdzieś w okolicznych osiedlach - wyjaśnił już nie pytany. - Nad Górnym Nilem często zdarzają się takie napady, ale tutaj, pod okiem wicekróla[5], tego jeszcze nigdy nie było. Achmet-bimbaszi[6] jednak sobie poradzi. To zdolny oficer...

Szulc puścił te słowa mimo uszu, gdyż to, co miał teraz przed sobą, zajęło go całkowicie. Stał zamyślony, milczący, lewą rękę oparł na szabli. Jego starannie wygolona, pociągła twarz jakby stężała, na czole wystąpiła głęboka, pionowa bruzda. Obserwował uważnie. Achmet-bimbaszi rzeczywiście doskonale dowodził. Głos jego brzmiał dobitnie, był opanowany i chłodny. Na swym pięknym, białym jak mleko rumaku prawie nie ruszał się z miejsca, lecz widać było, że jego wola dociera wszędzie. Klinami żołnierzy zręcznie rozbijał tłum, odrzucał na boki, rekrutów zaś otaczał nieznacznie coraz ciaśniejszym pierścieniem. Nie ulegało wątpliwości - znał się doskonale na tej robocie. Ludzie jęczeli, złorzeczyli, ale cofali się z coraz większym pośpiechem. Kapitan zwiększył tempo natarcia, żołnierze pochylili bagnety.

Podpułkownik drgnął w tym momencie. Z tłumu ogarniętego paniką wyskoczyło trzech młodych ludzi, przerwało kordon i co sił rzuciło się do ucieczki. Rozcięte pęta zwisały im jeszcze z rąk. Rozgorączkowane twarze, błędne spojrzenia i zwichrzone włosy sprawiały niesamowite wrażenie. Biegli wprost na Polaków, jakby wśród nich szukali ratunku. Ścigało ich kilku gwardzistów, chłopów na schwał, silnych, dobrze odżywionych i rosłych. Nie mieli z nimi wiele zachodu. Pierwszego dopadli szybko i uderzeniem kolby rozciągnęli na ziemi. Wkrótce zwalił się drugi, zawadziwszy nogą o kamień. Trzeci nie zwracał na to uwagi i gnał dalej, ale widać było, że i jemu na długo nie starczy sił. Żołnierze też to widocznie dostrzegli, gdyż rozległy się pohukiwania i żartobliwe docinki. Wreszcie jeden ż nich wysforował się naprzód, dopadł zbiega i zdzielił go karabinem przez plecy.

Rekrut padł z jękiem tuż u stóp podpułkownika. Był to młody, najwyżej osiemnastoletni chłopiec o twarzy nędzarza. Spod łachmanów wystawały chude ręce i nogi, teraz rozciągnięte bezwładnie. Orlicki i Beniowski cofnęli się mimo woli. Kopt rozejrzał się niepewnie i nagle zaciął batem swego osiołka, odjeżdżając galopem. Jedynie Szulc nie ruszył się z miejsca, obserwując uważnie wypadki.

Człowiek na ziemi uniósł głowę i westchnął. Jakiś gwardzista znowu uderzył go kolbą, pogodnie wzywając go do powstania. Rekrut przyklęknął powoli, lecz drugi cios, bardziej bolesny, zmusił go do pośpiechu. Stanął chwiejnie na nogach, zatoczył się, spojrzał obłędnie na otoczenie. Nagle coś strasznego zamigotało mu w oczach. Zawył jak dziki zwierz, a potem chwycił wpół tego, który przed chwilą go bił, uniósł go w górę i z siłą mocarza grzmotnął nim o ziemię, aż jękło.

Rekrut skurczył się w sobie, chcąc rzucić się do ucieczki w pobliskie ruiny, ale już było za późno. Osaczyło go błyskawicznie czterech innych gwardzistów. Nie byli to teraz ci sami ludzie, którzy niedawno pohukiwali wesoło. Na ich twarzach zarysowała się nienawiść, z ust wybiegały ordynarne przekleństwa. Jeden z nich bagnetem rozorał mu pierś. Rekrut jednak nie ustępował. Oślepiła go zaciekłość jak tamtych. Z gołymi rękami uderzył od razu na wszystkich, dokazując cudów zręczności. Bił, kopał, gryzł, miażdżył pięściami nosy, wywracał. Jednakże i on nie zdołał uniknąć razów. Uderzenia kolb stawały się coraz częstsze i boleśniejsze. Zachwiał się raz i drugi, z ciała spływała mu krew. Opadł wreszcie na kolana, ale bicie nie słabło. Przeciwnie, wzmagało się w miarę, jak tracił siły, zamieniając się szybko w bezlitosną masakrę.

Szulc nie wytrzymał. Niespodziewanie w jego ręku świsnęła szabla i zasłoniła rekruta. Karabin odskoczył jak odepchnięty sprężyną. Gwardziści cofnęli się zdumieni, lecz ich oszołomienie trwało tylko ułamek sekundy.

- Giaur[7]! - wybuchnął któryś. - Giń, przepadnij, ty potępieńcze!...

- Śmierć giaurowi ! - zawtórowali inni. - Giń, psie niewierny!... Podnieceni żołnierze, którzy by tu nigdy nie śmieli podnieść ręki na Europejczyka, teraz zapomnieli o wszelkim rozsądku. Na czerwonych ze wzburzenia twarzach rozbłysł podniecany przez wieki fanatyzm. Uderzyli równocześnie ze wszystkich stron, niosąc śmierć na ostrzach bagnetów. Poważna dotąd, opanowana postać podpułkownika zmieniła się w mgnieniu oka. Zdawało się, że to jakiś tuman, miotany wichrem, rozhulał się nagle na placu. Na chwilę zwinął się w kłąb, przysiadł głęboko i naraz śmignął w górę, tworząc przed sobą pustkę. Wywraca się gwardzista, zdzielony w czoło głownią, z czyichś rąk wypada broń, tonie w kurzu ciało zwalone potężnym uderzeniem ramienia. Rekrut spogląda w osłupieniu na to, co się dzieje dokoła. Widzi słabo, oczy przesłania mu mgła. Dojrzał wreszcie Franka[8], który wystąpił w jego obronie. Wyrwał się on właśnie ze śmiertelnego koliska, ale z głównego oddziału biegną już wrogie posiłki, otaczają go. Znowu uskoczył zręcznie. Jest przez chwilę bezpieczny, ogarnia wszystko czujnym, uważnym spojrzeniem. Rekrut drgnął, zetknęły się w tym momencie ich oczy: te błękitne należące do Polaka znad Wisły, patrzyły śmiało i twardo; Ciemne oczy chłopca znad Nilu pokrywał smutek i lęk. Rozbiegły się błyskawicznie, szedł bowiem nowy atak ze wszystkich stron. Ci, którzy padli, już przychodzili do siebie i chwytali za broń. Sześciu innych nadchodziło z pomocą...

Nieoczekiwanie wtrącił się do bitki Orlicki. Kapitan stał do tej pory nieruchomo jak posąg, oszołomiony zupeł...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin