Arcydzieła czarnego kryminału.doc

(1783 KB) Pobierz

RAYMOND CHANDLER

ROSS MacDONALD

DASHIELL HAMMETT

MICKEY SPILLANE

QUENTIN TARANTINO

JAMES ELLROY

ELMORE LEONARD

STEPHEN KING

I INNI

 

POD REDAKCJĄ PETERA HAININGA

Przełożył Dariusz Wojtowicz

 

Tytuł oryginału PULP FRICTIONS


 

 

Wprowadzenie


Na pierwszy rzut oka niewiele łączy tandetne biurowce, obskurne hotele i tonące w półmroku bary w centrum Los Angeles ze spokojnym, skąpanym w zieleni przedmieściem Dulwich w południowej części Londynu. A jednak barwna historia literatury kryminalnej nierozerwalnie połączyła ze sobą te miejsca. Bo to właśnie filolog klasyczny z Dulwich College był tym, który zamknął w literackiej formie cięty, potoczny język mieszkańców Los Angeles i dał literaturze kryminalnej jej najsłynniejszego prywatnego detektywa. Nazywał się Raymond Chandler, a jego bohater to Philip Marlowe.

Choć Chandler był urodzonym w Chicago Amerykaninem, jako dziecko przybył do Anglii, tam też później studiował w Dulwich College, w rezultacie czego - pomimo całej sławy, jaką zdobył w swej amerykańskiej ojczyźnie - do końca życia pozostał anglofilem. Ten człowiek, który potrafił rozkoszować się greckim i łacińskim heksametrem, został zapamiętany jako twórca metafor uważanych obecnie za charakterystyczną cechę gatunkową czarnego kryminału.

„Obmacywał wzrokiem moje biuro” - oznajmia przy jakiejś okazji Philip Marlowe, by następnie powiedzieć o swym gościu: „Prawdopodobnie zawiązywał krawat obcęgami”. A któż cieszyłby się na spotkanie osobnika tak oto po chandlerowsku opisanego: „Jego uśmiech był sztywny jak mrożona ryba”?

Przez lata niewiele wiedziano o powiązaniach Chandlera z Dulwich College. On sam jednak zachował ciepłe wspomnienia o tej założonej ponad trzysta pięćdziesiąt lat temu prywatnej szkole, do której uczęszczał w latach 1900-1905, a której władze nawet nie wpisały ucznia numer 5724 (pod takim numerem Chandler figurował w rejestrach szkoły) do księgi sławnych absolwentów. Ten błąd został do pewnego stopnia naprawiony w 1988 roku, kiedy grupa entuzjastów jego twórczości, świadomych związku autora ze szkołą, postanowiła uczcić stulecie jego urodzin wystawą pamiątek po pisarzu. Dopiero wtedy dostrzeżono, jak dalece klasyczne wykształcenie Chandlera wpłynęło na osobowość wykreowanego przezeń Philipa Marlowea. Gdzież indziej prywatny detektyw posiadłby znajomość autorów klasycznych, których zwykł cytować? Jeszcze bardziej uderzające okazało się odkrycie, że nazwisko słynnego wywiadowcy, tak bardzo angielsko brzmiące, również związane jest z tą właśnie szkołą - po roku 1900, kiedy uczył się tu Chandler, szkoła szczyciła się posiadaniem sześciu budynków o następujących nazwach: Drakę, Greville, Raleigh, Sidney, Spencer i... Marlowe.

Całkiem niedawno pojawił się dowód - pisany na maszynie list, wystawiony na sprzedaż jako część spuścizny po innym twórcy kryminalnej prozy - potwierdzający wielką miłość, jaką Chandler darzył Anglię, i jego gotowość powrotu do Albionu po śmierci ukochanej żony w grudniu 1954 roku. List został napisany przez angielskiego autora powieści sensacyjnych, Nicholasa Bentleya, zaraz po wysunięciu kandydatury Chandlera na członka ekskluzywnego Garrick Club w Londynie. Adresowany jest do niejakiego pana Georgea z rzeczonego klubu i datowany na czerwiec 1955 roku:

 

Byłbym niezwykle zobowiązany, gdyby zechciał Pan złożyć swój podpis w księdze w Garrick Club z poparciem dla Raymonda Chandlera, którego kandydaturę na członka klubu wniosłem, mając poplecznika w osobie Malcolma Muggeridgea. Chandler właśnie zatrzymał się w naszym kraju na czas nieokreślony z zamiarem, jak mniemam, pozostania w nim na zawsze, i byłby niezmiernie rad, mogąc należeć do naszego klubu. Niestety, pan Chandler osobiście znany jest tylko nielicznym członkom, gdyby więc był Pan skłonny głosować na jego korzyść, jestem pewien, iż pomogłoby to sprawie niepomiernie.

 

Niewiele może być bardziej poruszających listów niż ten mówiący o samotnym, wciąż pogrążonym w żałobie Chandlerze, z zawartą w nim sugestią, jakoby pisarz zamierzał opuścić kraj, który uczynił go sławnym, by resztę życia spędzić w Anglii. Ale skąd taka decyzja? Pismo Nicholasa Bentleya więcej sugeruje, niż wyjaśnia; proponuje zagadkę do rozwiązania, z pewnością godną talentu Philipa Marlowea.

Przekaz i legenda na temat literatury kryminalnej obfitują w niewyjaśnione zagadki, i nadal wiele nieznanych historii czeka, by je wydobyć na światło dzienne - historii nie tylko o autorach, ale i o czasopismach, w których publikowali swe utwory. Czasopisma te nazywane były po angielsku pulp magazines, ponieważ drukowano je na tanim, niepowlekanym papierze ze ścieru drzewnego (pulp), w formacie oktawy, wszytym w gładkie okładki w krzykliwych kolorach. Przetrwało niewiele egzemplarzy, gdyż kiepskiej jakości papier gwałtownie żółkł i wnet się rozsypywał; po wielu autorach pozostały jedynie nic niemówiące nazwiska, podczas gdy oni sami zniknęli z pola widzenia, zrządzeniem losu lub z własnego wyboru, zwłaszcza w latach pięćdziesiątych, gdy nastąpiło załamanie się całej branży. Niektórzy, jak Chandler, przetrwali, by zacząć wydawać swe teksty w trwalszej, książkowej formie i zdobyć uznanie, które przyszło, kiedy rozpoznano rzeczywisty zakres ich osiągnięć: stworzenie pierwszego prawdziwie oryginalnego amerykańskiego stylu w prozie detektywistycznej. To ci pisarze, wspierani przez ducha ich zapomnianych kolegów, zainspirowali współczesny renesans zainteresowania czarnym kryminałem i stali się natchnieniem dla nowych jego twórców.

Nieugięty detektyw, w równym stopniu jak kowboj czy osadnik z Dzikiego Zachodu, stał się częścią amerykańskiego folkloru i, jak to bywa z większością bohaterów, pogłoski o jego dokonaniach są mocno przesadzone. W rzeczy samej, jego nieograniczona, wydawałoby się, możliwość pochłaniania alkoholu i zadziwiająca zdolność odzyskiwania sił po bójkach, ciosach w głowę, ranach od noża oraz broni palnej, połączone z potrzebą zaledwie jednej lub dwu godzin snu na dobę, czynią go istotą nadludzką. Z pewnością żaden zwyczajny śmiertelnik nie mógłby się z nim mierzyć. Podobny opis pasowałby do niektórych niezłomnych gliniarzy i bezwzględnych gangsterów, postaci równie charakterystycznych dla gatunku.

Skąd zatem tak wielka popularność tych niemal karykaturalnych osobników? Wydaje mi się, że odpowiedź nietrudno znaleźć. Pierwsi detektywi-twardziele pojawili się w Ameryce czasu rozczarowań, który nastał po pierwszej wojnie światowej, kiedy wielu ludzi ogarnęła frustracja na myśl o łatwości, z jaką zorganizowana przestępczość, reprezentowana przez wpływowych mafiosów i oprychów, przejmuje kontrolę nad wielkimi miastami, nad politykami i miejskimi oficjelami, podczas gdy na ulicach wyrastają jak grzyby po deszczu nielegalne lokale z wyszynkiem i hazardem, tudzież pełne społecznych mętów miejsca występku. Prywatny detektyw, który pojawił się w kryminalnych tekstach z tanich czasopism, był postacią niemal romantyczną - wyruszając na krucjatę przeciwko zwyrodnieniom społeczeństwa, w kwestii języka dalekim będąc od subtelności, podejmował natychmiastowe, zwykle brutalne działania i z oddaniem stawał po stronie sprawiedliwości. Bez względu na szkody wyrządzone jego własnym - bądź cudzym - kończynom, skoro już o tym mowa!

Wyjaśnienie obecnej nowej fali zainteresowania tym rodzajem fikcji literackiej jest podobne, jak mniemam: wielu ludzi, szczególnie przedstawicieli młodszej generacji, odczuwa podobną frustrację, rozczarowanie społeczeństwem i swoimi marnymi szansami na przyszłość. Jak niedawno pisał łan Penman w „The Independent” o Jimie Thompsonie, swym ulubieńcu wśród kryminalnych autorów: „Potrafił pobudzić naszą moralną wyobraźnię: przedstawiając - i rozpalając - silne namiętności w tchórzliwych czasach, w których żyjąc, skłonni jesteśmy sądzić, iż naiwny idealizm zmyje winę z naszych rąk, skoro na ucieczkę przed wszechobecnym złem nie widać szans”.

W innym artykule, tym razem z amerykańskiego czasopisma „New Republic”, autor próbuje zdefiniować współczesny wariant gatunku - nazywany przezeń amerykańskim noirem - którego głównymi eksponentami są Elmore Leonard, James Ellroy i Quentin Tarantino. Dochodzi do wniosku, że jest to „moralna fenomenologia zdeprawowanej lub zrujnowanej klasy średniej”.

Nie jest jednak moją intencją oddawać się socjologicznym studiom nad literaturą kryminalną, a jedynie poprzedzić kilkoma uwagami ten reprezentatywny, jak ośmielę się twierdzić, zbiór opowiadań autorstwa najbardziej wpływowych twórców gatunku, których działalność obejmuje w sumie trzy czwarte stulecia. Wertując, w celu wyszukania niewznawianych do tej pory lub z jakiegoś powodu niedostępnych utworów, te nieliczne, drogocenne egzemplarze starych czasopism, które oparły się działaniu czasu, odbyłem podróż sentymentalną do skrzyni pełnej skarbów, już raz przeze mnie odkrytej w czasach poprzedzających dzisiejszy rozkwit prozy kryminalnej. Dwadzieścia lat temu ogłosiłem drukiem pierwszą w Wielkiej Brytanii kolekcję materiałów z owych czasopism, zatytułowaną „The Fantastic Pulp” (1975), której nakład jest obecnie wyczerpany, a rok później wydałem faksymilowy reprint opowiadań z jednego z moich ulubionych czasopism, „Weird Tales”, z pełnym tekstem i ilustracjami oryginału. Tylko jakość papieru i twarde okładki różniły to wydawnictwo od oryginału. W 1976 skompilowałem zbiór „Terror! A History of Horror Illustrations from the Pulp Magazines”, a w 1977 „Mystery! An Illustrated History of Crime and Detective Fiction”, w których znalazły się rozliczne ilustracje z okładek i ryciny śródtekstowe z czasopism kryminalnych, takich jak „Black Mask”, „Detective Fiction Weekly”, „Dime Mystery” i innych. To wydawca tych dwóch ostatnich tomów zachęcił mnie do przygotowania nowej antologii.

Dzięki kolekcjonerom i entuzjastom prozy kryminalnej po obu stronach Atlantyku - którzy szczodrze wspierali mnie przy pracy nad wcześniejszymi książkami i jeszcze raz podjęli wyzwanie, gdy powstawał niniejszy tom - znacząca liczba opowiadań autorstwa wczesnych przedstawicieli gatunku została uratowana od zapomnienia, w które niewątpliwie by popadły, gdyby pozostawić je na kartach oryginalnych czasopism. A jakaż byłaby to strata - te unikalne opowieści, wypełnione mieszanką szybkiej niczym burza ogniowa akcji, przemocy i cynicznego humoru, suto zaprawione zjadliwym dowcipem, z którego Raymond Chandler, Dashiell Hammett i ich koledzy po piórze uczynili formę sztuki. Doprawdy, zawsze będę pamiętał słowa jednego z fanów Chandlera, który przedstawił mi pod rozwagę kilka unikatowych opowiadań swojego ulubionego pisarza.

- Nie czytam Chandlera dla opowieści - powiedział z uśmiechem, który świadczył o wielu rozkosznych godzinach spędzonych na lekturze - czytam go dla dowcipów!

Peter Haining Boxford, Suffolk, 1996

 

Carroll John Daly

Egipska Pokusa

Praojcem wszystkich detektywów-twardzieli był Race Williams - nieustraszony, cyniczny, niecierpliwy, agresywny, czasami wręcz brutalny osobnik, który niemal natychmiast stał się archetypem bohatera detektywistycznej opowieści. Ów około trzydziestoletni, jak wynikało z opisów, mężczyzna o brązowych włosach, czarnych oczach i ponad stu osiemdziesięciu centymetrach wzrostu pracował kolejno jako dziennikarz, śledczy w firmie ubezpieczeniowej, tajny agent komisji wyścigów konnych i policyjny detektyw w Nowym Jorku, Chicago i Kalifornii, aż w końcu zajął się tropieniem zbrodni na własny rachunek. Uważany pierwotnie za kogoś w rodzaju samotnego miejskiego kowboja, Race potrafił być też uczuciowy, zwłaszcza w stosunku do kobiet w tarapatach. Mimo iż w walce przeciw gangsterom, skorumpowanym politykom i kryminalistom wszelkiej maści (włączając w to niegodziwych obcokrajowców, których uważał za zagrożenie dla politycznego ładu Ameryki) zawsze stał po stronie prawa, jego stosunki z policją nie były łatwe. Przez cały czas trwania jego kariery stróże porządku przestrzegali go przed nadmierną dezynwolturą w traktowaniu podejrzanych - zwykł bowiem strzelać do nich bez zastanowienia. A trzeba dodać, że władał bronią palną z zabójczą precyzją - pewnego razu wypalił równocześnie z dwóch pistoletów i trafił tak celnie, że jego przeciwnik miał dwie kule w mózgu, a tylko jedną dziurę w czole. Williams debiutował w maju 1923 roku na łamach czasopisma Black Mask, pierwszej ostoi czarnego kryminału - zajmował się wówczas sprawą pod kryptonimem Knights of the Open Plain (Rycerze otwartych przestrzeni), a ściganymi przezeń złoczyńcami byli członkowie Ku-Klux-Klanu. Wkrótce jednak zacznie działać na bardziej sobie znanym terytorium - na ulicach miasta... a proza detektywistyczna już nigdy nie będzie taka sama.

Carroll John Daly (1889-1958) nie sprawiał wrażenia osoby, która miała w przyszłości położyć kamień milowy na drodze rozwoju literatury kryminalnej. Ów łagodnie usposobiony miłośnik teatru wspinał się po szczeblach kariery od operatora kinowego do właściciela pierwszego kina w Atlantic City, a pisarstwo uprawiał wyłącznie dla rozrywki. W swym podmiejskim domu w White Plains w stanie Nowy Jork zaczął produkować historie kryminalne o wartkiej akcji, pełne przemocy i niemal całkowicie pozbawione opisów. W niczym nie przypominały tego, co wówczas pisano, i były skwapliwie rozchwytywane przez czytelników poszukujących nowego rodzaju emocji w prozie kryminalnej. Wśród bohaterów zrodzonych w wyobraźni Dalyego najwcześniej - a wszyscy oni opowiadali o swych przeżyciach tym samym, zwięzłym i dosadnym językiem, który miał się stać znakiem rozpoznawczym gatunku - byli tacy twardziele jak Vee Brown, mściciel-rewolwerowiec, z upodobaniem komponujący muzykę, czy przerażający Terry Mack Trzy Spluwy. Ale to nie kto inny, tylko Race Williams zawładnął zbiorową wyobraźnią. I chociaż Daly produkował swoje dzieła w nonszalanckim pośpiechu, przez co wydawcy regularnie krytykowali go za niechlujność i brak wykończenia, nigdy nie odrzucano jego rękopisów. W rzeczy samej, z upływem czasu w kręgach wydawniczych zrodził się mit, jakoby umieszczenie nazwiska Race Williams na okładce pisma pomagało zwiększyć sprzedaż nawet o dwadzieścia procent, w konsekwencji czego Daly nie tylko stał się jednym z najlepiej opłacanych pisarzy swoich czasów, lecz także zdobył uznanie jako twórca nieprzemijającego pierwowzoru. Egipska Pokusa opisuje jedną z typowych przygód Racea Williamsa i pochodzi z marcowego wydania Black Mask z roku 1928. Od tamtej pory nie była wznawiana.

*

Tej nocy temperatura spadła do prawie minus dwudziestu; podmuchy kąsającego wichru omiatały wąskie ulice dolnego Manhattanu. Ale nie niosły ze sobą kurzu ani brudu, ani smrodu brudnych ulic; wszystko to uwięzło pod grubym, czarnym lodem, wypełniającym rynsztoki. Zapierający dech w piersiach wiatr, czysty, rześki i szczypiący - całkiem jak wiejskie powietrze - ciął mnie prosto w twarz. Od czasu do czasu jakaś skulona postać przemknęła drobnymi kroczkami z bramy do bramy albo ruszała przed siebie, niepewnie stąpając po chodniku.

Raz, w słabym świetle lampy, rewirowy łypnął na mnie spod załzawionych powiek. Już robił krok do przodu, by zastąpić mi drogę, ale po głębszym zastanowieniu pognał dalej trasą swojego obchodu, wymachując dla rozgrzewki ramionami. Doskonale wiedziałem, jaka myśl zaświtała mu przed chwilą w głowie - gdyby zgarnął jakiegoś pijaczka, miałby okazję ogrzać się, spisując gościa na posterunku. Nie mogłem go za to winić. Była w końcu między nami istotna różnica: ja miałem interes do zrobienia - przynajmniej tak mi się zdawało - i rtęć musiałaby całkiem wyskoczyć z małego zbiorniczka na dnie termometru, nim spróbowałbym wymigać się od roboty. Nazwisko Race Williams zobowiązuje.

Niecałą godzinę temu chłopak przyniósł mi kopertę pełną pieniędzy; był też liścik z prośbą, bym zjawił się w pewnym podłym nocnym klubie - tak szybko, jak to tylko możliwe. List pachniał kłopotami i niósł wyraźne przesłanie, że od tej chwili moje życie spoczywa w moich rękach - miał wszelkie cechy ogłoszenia w dziale zgonów, brakowało tylko miejsca pochówku. Napisano go na maszynie i nie był sygnowany żadnym nazwiskiem. Ale że i pieniądz potrafi przemówić, pomykałem oto nocną porą w stronę Egipskiej Pokusy.

Ustalmy to od razu - nie jestem małym dzieckiem i wiem, że jest paręset niefrasobliwych rewolwerowców, którzy byliby bardzo radzi, mogąc potrenować na mnie strzelanie do celu z niewielkiej odległości. Zatem myśl, że to pułapka, nie była mi całkiem obca. Ale nie potrafiłbym rozczarować chłopców, tak czy owak. Jeśli ktoś chce płacić za możliwość postrzelania sobie do mnie, czemuż miałbym zniechęcać go do tych praktyk? Poza tym nie ma skutecznego sposobu, by z góry trafnie ocenić, czy interes jest korzystny, czy nie. Ci, którzy mnie potrzebują, zwykle nie przedstawiają referencji. Sam fakt, iż pomyśleli o mnie, dowodzi, że są w poważnych tarapatach. Ja jestem bowiem sądem najwyższej instancji, ostatnią deską ratunku. Niezupełnie prywatnym detektywem, choć moja licencja tak mnie właśnie określa. Pozłacany napis na drzwiach mojego biura głosi: SPRAWY POUFNE.

Ale powróćmy na nowojorską ulicę w tamtą zimową noc, gdy temperatura zamierzała pobić wszelkie rekordy. Znalazłem Egipską Pokusę. Zlokalizowanie prowadzących do niej malutkich drzwiczek nie było trudne: doskonale znałem półświatek ze wszystkimi jego spelunami, a do tego miejsca i ślepy by trafił. Gdzieś poniżej poziomu ulicy, na tle uporczywego rytmu perkusji, brzęczało stareńkie pianino.Moje oczy przyzwyczajone są do szybkiej oceny sytuacji; to, co właśnie ujrzałem, kazało mi wsunąć prawą dłoń do kieszeni płaszcza, gdy tylko znalazłem się w ciemnej, brzydko pachnącej sieni, przez którą wchodziło się do tak zwanego nocnego klubu. Wszystko przez to, że jakaś postać wślizgnęła się do sąsiedniej bramy, a dwie inne zniknęły w wąskiej alejce po przeciwnej stronie ulicy.

Może nie było w tym nic alarmującego, a może i było. Mogła to być po prostu wielkoduszna, chłopięca niefrasobliwość jakiegoś gangstera, który zaczaił się na drugiego, by dla zabawy podłożyć mu nogę, ale równie dobrze mógł to być mój komitet powitalny. Lecz jeśli kryjąc się tak w mroku, zamierzali mnie kropnąć, stracili swoją szansę niemal w tej samej sekundzie, kiedy ją dostali. Wślizgnąłem się przez zewnętrzne drzwi do pogrążonego w absolutnej ciemności korytarza Egipskiej Pokusy. W następnej sekundzie byłem już przy drzwiach wewnętrznych: puk-puk-puk-puk puk-puk-puk puk - cztery, trzy, jeden - sygnał rozpoznawczy frajerów z listy uprzywilejowanych gości. A jeśli nie znałeś umówionego sygnału, otwierało się małe okienko i obserwowano cię od stóp do głów. Jednej rzeczy nie znosili w tym lokalu: zmarnować okazję zarobienia choćby dolara. Łatwo było wejść, jeśli miałeś pieniądze - trudniej było wyjść, jeśli jeszcze jakieś miałeś. Gdy potrzebowałeś zaproszenia, większość taksówkarzy była w stanie załatwić je od ręki.

Drzwi uchyliły się nieco, więc szybko wstawiłem między nie stopę. Miałem przewagę, stojąc w przyćmionym świetle. Stary przy wejściu nie wydał mi się znajomy.

- Pan tak sam, w pojedynkę - mamrotał, gdy wsuwałem mu banknot w dłoń. - Pewnie się pan przyłączy do towarzystwa? - Próbował zlustrować moją twarz, osłoniętą przez opuszczone rondo kapelusza i podniesiony kołnierz.

- W pojedynkę - przytaknąłem mu. - Ale zanim wyjdę, mam nadzieję rozbawić całe towarzystwo. - Zadumał się nad tym, co powiedziałem, a ja tymczasem wepchnąłem się do szatni, przerzuciłem broń z kieszeni płaszcza do kieszeni spodni i zostawiłem płaszcz szatniarzowi. Następnie odwróciłem się, wyprostowałem i zszedłem po trzech schodkach, prowadzących do sali tanecznej.

Właściciel, wielki obleśny Grek, znany jako Nick, rozpoznał mnie natychmiast. Wydął policzki, wybałuszył oczy i poprzewracawszy nimi trochę, spróbował się uśmiechnąć, gdy w końcu poprowadził mnie do niewielkiego stolika w mrocznym kącie sali.

Jeśli już o tym mowa, to całe to wnętrze robiło przygnębiające wrażenie. Przyciemnione, brudne lampy, które miały wywołać efekt cichej egipskiej nocy, zapewne odpowiadały tej całej zebranej tu zgrai. Ale moim zdaniem, wszystko razem przypominało bardziej brudną, obskurną piwnicę w starej Madison Square Garden w tych dniach, kiedy w mieście gościł cyrk. Malowidła na ścianach były komiczne. Wychudzone wielbłądki ocierały się o wyliniałe lwy, ciemnoskóry wojownik górował nad piramidami, a mały pekińczyk w tle przy bliższej inspekcji okazał się sfinksem. Panująca tu atmosfera i zapachy były niewiele lepsze od menażerii na ścianie, ale najwidoczniej nie przeszkadzały tłumnie zgromadzonym gościom. Być może po prostu nie znam się na geografii i zapachach Egiptu.

Właściciel pochylił się nade mną.

- Przyszedł się pan rozerwać, panie Williams? - Starał się, by jego głos zabrzmiał po prostu życzliwie, ale jakaś niepokojąca, budząca czujność nuta zadźwięczała w tym zwyczajnym przecież pytaniu. - Jeśli nie - dodał znacząco - będę musiał porozmawiać z Joem. - I szybkim ruchem grubego kciuka wskazał wielkie cielsko wykidajły, rozwalone w fotelu za orkiestrą.

Roześmiałem się - jakoś nie mogłem się powstrzymać. Gdybym powiedział, że przyszedłem w interesach, odpuściłby. Ten ptaszek widział mnie już raz w akcji, kiedy był kelnerem przy Alei. Wiedział, że jeśli Joe spróbowałby mnie wyrzucić z takiej nory jak ta, byłby z tego niezły dym. Ale może to pycha przeze mnie przemawia. Jednakowoż zostać stąd wywalonym wcale nie pomogłoby sprawie ani mojej reputacji. Nie jestem zadymiarzem, rozumiecie - ale też i nie podkładam się, by mi deptano po twarzy. Jedna rada dla kolesia, który ze mną zaczyna: musi wiedzieć, jak skończyć. Bo jeśli w coś wchodzę, to nie dla zabawy.

Ale teraz stał nade mną Nick, właściciel, i czekał, by przyjąć zamówienie - a kiedy już je składałem, jego twarz wydłużała się stopniowo, aż podbródek opadł mu do piersi.

- Poproszę małą butelkę wody mineralnej White Rock - powiedziałem. - Tylko żeby kapsel mocno siedział na szyjce. Przyniosłem własny otwieracz.

Urażona mina pojawiła się na jego tłustej twarzy, gdy zrozumiał, że kwestionuje uczciwość lokalu, i zaraz zniknęła, kiedy wsunąłem mu w dłoń piątaka - co było niezłą sumą za zwykłą wodę, ale niezbyt wygórowaną, jeśli kapsel tkwił pewnie na swoim miejscu. Nie, nie miałem podejrzeń co do lokalu, ale nie znoszę narażać kogoś na pokusę.

- A teraz - zmykaj pan stąd. Zasłania mi pan widok na estradę, a mam wielką ochotę na fantastyczny, beztroski wieczór. - Machnąłem ręką, by się odsunął.

A na estradzie trwało przedstawienie - czy coś w tym stylu. Pięć albo sześć dziewcząt, pląsając na niewielkim podium, usiłowało zrzucić z siebie szatki. Gwiazdą wieczoru była pewna dama, która swe najlepsze lata miała jeszcze przed zabójstwem McKinleya. Ale jej ramię przypominało konar porządnego dębu - potrafiłaby więc nieźle powywijać krzesłem przeciętnej wielkości, gdyby zaczęły się kłopoty. Ponadto jej zdolność pochłaniania wielkich ilości lichego alkoholu mierzono chyba w cysternach. Co było dużą zaletą. Ośmielę się stwierdzić, że jej pobielona pudrem twarz, oglądana oczyma zamglonymi przez dżin, mogła wyglądać jak twarz madonny.

Młodsze były starannie wyselekcjonowane i... nieudolne. Ale twarze i figury robiły wrażenie nawet na pijącym wodę White Rock. Poważne twarzyczki małych kombinatorek, być może, niemniej wcale ładne. To znaczy, ładne pewnym złowieszczym rodzajem urody.

Wtedy zobaczyłem tę małą na samym końcu podestu.

Była dwa kroki za pozostałymi i ton lub pół tonu poza tonacją piosenki. Rzęsy miała przyciemnione, policzki uróżowane, a na głowie złote kędziory peruki najtańszego sortu. A jednak się wyróżniała. Zaciskała ze strachu wargi, a kąciki ust rozciągnęły się w czymś na kształt wymuszonego uśmiechu, nadając twarzy upiorny wyraz. Robiła wrażenie nieobecnej; jej oczy błądziły badawczo po całej sali w pomieszaniu strachu i nadziei. Śmiertelna trwoga w jednym momencie, w następnym - błysk nadziei. Oczy zdały się opowiadać całą historię jej życia - i nic w tym nadzwyczajnego. Nie jestem zbyt biegły w czytaniu twarzy, ale ta twarz była jak otwarta księga.

Lecz nie znalazłem się tam po to, żeby się ekscytować panienkami. Spojrzałem po gościach lokalu, a był to tłum dziwaczny. Zaraz koło sceny siedziało pół tuzina chłoptasiów z collegeu. Przy sąsiednim stoliku drobny kieszonkowiec z Alei nie przestawał uśmiechać się do Nicka, próbując wywołać wrażenie, że bynajmniej nie sprowadziły go tu sprawy zawodowe. Dalej - odstrzelone towarzystwo ze śródmieścia, z aurą wyższych sfer, bijącą od ich smokingowych koszul, i z piętnem klasy średniej na ich głośnych i niewyparzonych ustach. Było paru speców od napadów rabunkowych, przepuszczających zyski z ostatniego skoku - rozdawali szczodrze napiwki i pokazywali wszem wobec, jacy to hojni z nich goście. Nie było trudno ich wskazać. Niektórych znałem, inni byli po prostu w tym typie - niepodobna takich przeoczyć.

Ujrzałem też dwóch mężczyzn, którzy zjawili się niebawem po moim przyjściu - śniadoskórzy, ciemnowłosi kolesie z nich byli. Ubrani w sposób nierzucający się w oczy, ale i nie obdartusy. Cisi, uważni, i też pili wodę White Rock, przyglądając się artystkom z pełnym skupienia zainteresowaniem i poczuciem zadowolenia, jakie trudno osiągnąć po zwykłej wodzie sodowej. Ani nie klaskali, ani nie machali do dziewczyn, szeptali tylko od czasu do czasu między sobą i kiwali głowami, zgadzając się ze sobą w jakiejś kwestii. Instynktownie wyczułem, że moja misja ma związek z tymi mężczyznami.

Skończył się numer taneczny, więc dziewczęta zeskoczyły z podium i zaczęły krążyć po sali - pozdrawiając przyjaciół i nieznajomych w jednaki sposób. Atmosfera była swobodna, niewymuszona. Dziewczyna tańcząca z tyłu, ta w dziwacznej blond peruce, zeskoczyła ze sceny ostatnia. Niepewnie rozejrzała się po wypełnionej dymem sali, po czym ruszyła wąskim przejściem między rzędami stolików. Nie przypatrywałem się jej z jakąś szczególną uwagą - obserwowałem ciemnowłosych mężczyzn, którzy siedzieli teraz z głowami blisko siebie i oczami wbitymi w stół, jakby chcieli w ten sposób zakomunikować tancerkom, że nie pragną ich towarzystwa.

To stało się błyskawicznie - wątpię, by ktokolwiek z sali dostrzegł jakikolwiek ruch. Nawet ja, choć widziałem wszystko z bliska, nie byłem do końca pewien. Wyglądało to tak, jakby panienka w blond peruce, mijając tych dwóch mężczyzn, odskoczyła w stronę stolików stojących po przeciwnej stronie przejścia. I wyglądało to też tak, jakby wielka, śniada dłoń wystrzeliła w jej kierunku, zacisnęła się na nadgarstku dziewczyny i przyciągnęła ją do stolika. Jedno jest pewne: znalazła się na krześle pomiędzy tamtymi mężczyznami; powaga w ich zachowaniu ustąpiła miejsca śmiechom, rozmowom i głośnym nawoływaniom o coś do picia. Dziewczyna siedziała między nimi - oszołomiona, niepewna, zahipnotyzowana.

A ja miałem nowy kłopot na głowie. Jakaś tancereczka o ostrych rysach klapnęła nagle na fotel koło mnie.

- Co powiesz na małego drinka, kochasiu? - Jej dłoń spoczęła na moim nadgarstku.

Strząsnąłem ją.

- Spadaj, mała - powiedziałem do dziewczyny. - Czekam na inną Moll. Jest zazdrosna i ma długie pazury. - Ten tekst to w celu uniknięcia dłuższej dyskusji i by nie zostać oskarżonym o sknerstwo. Znam ja te speluny i znam te kobiety.

Parsknęła chrapliwym śmiechem i odsunęła się nieco.

- Race Williams - usłyszałem jej szept.

Teraz była moja kolej chwycić jej nadgarstek. Zaraz bowiem cała sprawa miała się wyjaśnić, a banknoty w kopercie znaleźć wytłumaczenie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin