Devlin Dean - Dzień Niepodległości 2 - Strefa Ciszy.rtf

(986 KB) Pobierz

Dean Devlin Roland Emmerich
Stephen Molstad

 

Dzień Niepodległości

 

STREFA  CISZY


Prolog

Bitwa trwa

Piątego lipca światowa wojna z najeźdźcami trwała na-
dal. Kolejno zestrzelono wszystkie z trzydziestu sześciu wrogich nisz-
czycieli miast, ale w zlokalizowanym głęboko pod ziemią obiekcie
badawczym określanym jako Rejon 51 nie zapanował świąteczny
nastrój. To zakopane pod pustynią Newada tajne laboratorium zastą-
piło Waszyngton w roli kwatery operacyjnej Stanów Zjednoczonych.
W sali łączności i śledzenia lotu obiektów kosmicznych prezydent
Thomas Whitmore, jego doradcy i zespół techników pracowali go-
rączkowo, koordynując kontrofensywę. Cztery niszczyciele miast i ty-
siące mniej szych statków szturmowych roztrzaskały siej o amerykań-
ską ziemię - wiele z nich runęło na porośniętą krzakami pustynię
w sąsiedztwie laboratorium - i za późno już było na zastanawianie
się, czy ktoś zdołał tam przetrwać. Prezydent Whitmore, zyskawszy
wcześniej w kraju rozgłos jako pilot myśliwca w „wojnie w zatoce",
teraz wspiął się do kokpitu F/A-18 i osobiście poprowadził eskadrę
samolotów, która zaliczyła pierwsze zestrzelenia statków kosmicz-
nych. Obcy wykryli jednak sygnały radiowe wychodzące z bazy i pod-
jęli kolejny atak, aby dosięgnąć celu. Napastnicy byli już bliscy uni-
cestwienia Rejonu 51, gdy zespół Whitmore'a dokonał odkrycia, że
wystarczy uderzenie pojedynczego pocisku AMRAAM w podstawo-
wą broń gigantycznego statku kosmicznego, aby spowodować łań-
cuchową eksplozję, dostatecznie silną, by rozerwać cały statek. Tech-
nicy bezzwłocznie rozpowszechnili tę informację po całej Ziemi i po-
tem czekali już tylko na spływające raporty.

7


Wysoko nad bazą krążyły samoloty zwiadowcze AWACS. Ich
nadzwyczajna aparatura elektroniczna zapewniała Rejonowi 51 -
przez sieć komórkową i kanały radiowe - łączność z ocalałymi reszt-
kami armii amerykańskiej. Ze swoich pozycji piloci AWACS-ów
mogli bez przeszkód zobaczyć leżącą na pustyni monstrualną, po-
czerniałą od ognia skorupę niszczyciela - dopalającą się muszlę
o średnicy trzydziestu kilometrów. Dawało się również zauważyć całe
konwoje pojazdów wojskowych nadciągających ze wszystkich stron
i okrążających niszczyciel.

Od samego rana ludzie i sprzęt, który przetrwał niszczący atak,
napływali z baz wojskowych z całego Południowego Zachodu. Po
kilku godzinach pierścień żołnierzy i cywilów otaczających pojazd
tak się zagęścił, że był widoczny z powietrza. Na ziemi wierzchołek
zniszczonego gigantycznego statku widziano nawet z Las Vegas.

Kompania Delta z Fort Irwin należała do jednostek, które pojawi-
ły się na miejscu w pierwszym rzucie. Zadanie nie do pozazdroszcze-
nia wyznaczone tej elitarnej formacji polegało na podjęciu działań sztur-
mowych podczas kontrinwazji. Mieli wejść do akcji jako pierwsi.

Przypominało to szturm na niezwykle wielki kościół. Wtargnęli
przez szeroki na sześćdziesiąt metrów wyłom w ścianie zewnętrz-
nej, posuwając się ostrożnie dwudziestometrowymi skokami. Prze-
strzenie wewnętrzne statku okazały się oszałamiająco, niewiarogod-
nie wprost wielkie. Gdy pokonali i obsadzili pierwszy kilometr, ruszy-
ły za nimi uzbrojone pojazdy, dżipy oraz tysiące żołnierzy i cywilów.
Głębiej we wnętrzu statku wolną przestrzeń zastąpił labirynt małych
komór, zredukowanych w niektórych miejscach do wąskich koryta-
rzy. Kompania Delta w napięciu posuwała się naprzód, spodziewa-
jąc się spotkania z pozostałym przy życiu nieprzyjacielem za każdym
zakrętem. Zaczęły się pojawiać fragmenty ciał rozerwanych przez
wybuch, lecz przed upływem pierwszych dwudziestu czterech go-
dzin nie odnaleziono ani jednego żywego osobnika.

Przez rozległe dziury, które eksplozja wyrwała w sklepieniu, he-
likoptery wtargnęły do wielkiej, centralnej komory statku. Piloci ra-
portowali o „ogromnej beczce ze śledziami" - tysiącach zabitych
napastników tworzących jeden stos o pięciokilometrowej średnicy.
Kompania Delta otrzymała rozkaz skierowania natarcia na tę cen-
tralną komorę, gdzie, jak oczekiwano, będzie można odnaleźć i wziąć
do niewoli jakieś pozostałe przy życiu istoty.             

8


Nolan zeskoczył z powłoki jednego rozbitego sztur-
mowca, wylądował na twardym pancerzu następnego, po czym szybko
przebiegł dwadzieścia metrów do krawędzi kolejnego, gdzie przy-
czaił się i przeczesał lufą broni całą przestrzeń wokół siebie. Znalazł-
szy się w centralnej komorze niszczyciela, miał wrażenie, że prze-
bywa na dnie otoczonego poczerniałymi, pionowymi ścianami pod-
ziemnego jeziora. Samą szerokość komory oceniał na jakieś pięć
kilometrów. Szare światło dnia dochodziło z miejsca, gdzie eksplo-
zja wyrwała duży fragment sklepienia. W oddali słyszał warkot dżi-
pa i pojedyncze okrzyki dochodzące od strony innego zespołu zwia-
dowczego pracującego w południowym sektorze komory. Przestrzeń
ta stanowiła najwidoczniej swego rodzaju lotnisko polowe, obszar
roboczy dla statków szturmowych, które, wyrwane przez wybuch
z miejsc zakotwiczenia na wyższych piętrach, utworzyły kolosalny,
gruby gdzieniegdzie na dziesięć warstw, stos.

Nolan spojrzał za siebie, w stronę, z której tutaj dotarł, i dał Simp-
kinsowi sygnał, żeby tamten ruszał. Gdy partner pokonywał otwartą
przestrzeń, Nolan ubezpieczał go, rozglądając się w napięciu na wszyst-
kie strony w poszukiwaniu oznak niebezpieczeństwa. Chociaż w kom-
panii Delta ani nie słyszano strzałów, ani nie napotkano czynnego opo-
ru, z innych sektorów dochodziły raporty o obcych snajperach używa-
jących broni ręcznej. Właśnie gdy Simpkins ruszył do przodu, statek
ustąpił pod jego ciężarem i z jękiem obsunął się głębiej w stos iden-
tycznych maszyn, na których spoczywał. Simpkins stracił na chwilę
równowagę, jednak odzyskał ją akurat w odpowiednim momencie, aby
uniknąć upadku. Ponad krawędzią pojazdu widział plątaninę wąskich
korytarzy powstałych w stosach „talerzy". Ze ściśniętym gardłem
ostrożnie wycofał się na wyżej położone miejsce.

Najpierw Simpkins, potem Myers i z kolei Henderson dołączyli
do Nolana, usadowionego pod krawędzią jednego statku opartego
o inny, identyczny. Celem marszu grupy był, najwyraźniej różniący
się od pozostałych, aparat w kształcie cygara, znajdujący po prze-
ciwnej stronie pojazdu, który wykorzystywali jako schronienie.

Nolan zameldował do słuchawki:

-          OK, kapitanie, jesteśmy w odległości jednego statku od na-
szego celu. Widzę jakieś okna, ale nie ma drzwi. Wydaje się, że naj-
lepszym sposobem byłoby odstrzelenie jakiegoś okna.

-          Zrozumiano, dowódco drużyny. Działaj według swego uzna-
nia. Jeżeli nie będziesz mógł szybko znaleźć wejścia, rezygnuj i wra-
cajcie do bazy. Odbiór.

9


-              Przyjąłem. - Nolan opuścił walkie-talkie na pas. Odwracając
się do pozostałych oznajmił: - Ja i Simpkins wchodzimy pierwsi.
Gdy tylko wejdziemy przez okno, wy dwaj zbliżacie się i ubezpie-
czacie nas. A więc naprzód.

I poszli. Z niewielkiej odległości Nolan wypuścił kilka serii ze
swego M-16 i przebijające pancerz kule doszczętnie zgruchotały ja-
sne tworzywo. Z bliska powierzchnia długiego statku sprawiała wra-
żenie wypłowiałej. Wydawało się, że w przeciwieństwie do pozosta-
łych, ten pracował już w trudnych warunkach. I tylko jego nie po-
krywały dziwne symbole wytłoczone na powierzchni statków sztur-
mowych.

Nolan pochylił się i zajrzał przez otwór. Nie dostrzegł żadnych
oznak ruchu, ale widział tylko jedną, zupełnie pustą komorę. Uży-
wając latarki zobaczył, że było tam wejście prowadzące w głąb
statku.

-           Wygląda jak stół operacyjny - stwierdził kwaśno Simpkins,
omiatając światłem swojej latarki sufit. Właściwie, ponieważ pojazd
leżał na grzbiecie, dziwnie wyprofilowany, metalowy stół zwisał, so-
lidnie umocowany, z sufitu. To, co stało się teraz podłogą, pokrywa-
ły sterty wszelkiego rodzaju rupieci, a wśród nich wiele przedmio-
tów, które mogły być narzędziami chirurgicznymi.

-           Pieprzyć to wszystko - warknął Nolan do siebie. - Włażę do
środka. - Wetknął latarkę w uchwyt na końcu karabinu, przetoczył
się przez otwór i znowu zerwał się na nogi, gotowy do strzału. Gdy
tylko dołączył do niego Simpkins, wskazał na wejście zakryte jakimś
sztywnym materiałem, dokładnie zaciągniętym i przesłaniającym
widok tylnej części statku.

Porozumiewając się tylko gestami, obaj zajęli właściwe pozy-
cje i Simpkins szarpnął zasłonę. Z palcami na językach spustowych
weszli do następnego pomieszczenia. Znaleźli się w wąskim kory-
tarzu, między rzędami głębokich półek po obu stronach. Półki mu-
siały być pełne i, gdy statek się przewrócił, cała zawartość wysypa-
ła się z nich. Za tym śmietnikiem otwierała się szersza przestrzeń.

-Nolan, sprawdźmy to. Co oni, u diabła, tutaj robili? - Światło
latarki Simpkinsa zatrzymało się na rozsypanej zawartości półek:
zielona nylonowa czapka baseballowa z logo Pensylwanii, proteza
nogi, kurtki myśliwskie, strzelba, fotografie... ostatnie ślady po ty-
siącach uprowadzonych...

-              Wszyscy ci ludzie, którzy twierdzili, że zostali porwani przez
kosmitów, że wprowadzano im różne sondy i poddawano nąjrozma-

10


itszym badaniom... Wydaje się* że robiono to tutaj. A tu była niby
szatnia.

-           Albo biuro rzeczy znalezionych. - Nolan zrobił cztery ostroż-
ne kroki w głąb pomieszczenia, miażdżąc pod butem jakieś okulary.
Sięgnął w dół i wygrzebał ze śmieci kasetę magnetofonową, - To
pojapońsku -powiedział, odrzucił ją i podniósł kawałek papieru. Przy-
glądał mu się przez chwilę i sięgnął po drugą kartkę.

-           Co to jest? Znalazłeś coś?

-           Być może. Wiesz, różni tacy mówili, że Oni muszą mieć szpie-
gów, ludzi, którzy im pomagają...

-           Taak, słyszałem o tym, ale to gówno prawda. Jakby Oni po-
trzebowali jakiejś pomocy.

-           Popatrz. - Nolan wzruszył ramionami. Nie odwracając się po-
dał mu trzymane kartki i podniósł jeszcze jedną. Wydarte z zeszytu
strony były zapełnione wykonanymi pośpiesznie, ale najwyraźniej ręką
fachowca, szkicami zdobyczy obcej techniki. Na jednym rysunku
widniał rodzaj ekranu ponad wykresem połączeń, inna strona, z okre-
śleniem: „skrzynia wodna", zawierała pobieżny szkic czegoś, co
wyglądało jak egipski hieroglif w sześciobocznym pudle. Rysunek
otaczały równania i notatki, zupełnie niezrozumiałe dla obu żołnie-
rzy. - Tu jest cała książka tego towaru. Weźmiemy teraz trochę, żeby
pokazać kapitanowi, a potem przyjdziemy z większą grupą ludzi.

Simpkins przekazał kartki Hendersonowi i Myersowi, wrócił do
miejsca, w którym Nolan je pozbierał.

-              Jaki wygodniś - powiedział, zobaczywszy, że jego partner zna-
lazł gdzieś torbę na zakupy i ładuje do niej różne rzeczy, jak na wy-
przedaży starzyzny. Sam dostrzegł portfel po jakimś biedaku i zaczął
go przeglądać, gdy wydało mu się, że Nolan coś mówi:

-Nie denerwuj się. Nie skrzywdzę cię. Zachowaj spokój.
Spojrzał na Nolana, który akurat patrzył na niego.

-           Przestań się obijać, Simpkins.

-           Nie bójcie się. Nie używajcie broni. Nic złego się wam nie
stanie. - Tym razem patrzyli jeden na drugiego, a ich usta nie poru-
szały się. - Nie używajcie broni. - Powtórzona komenda dotarła zni-
kąd. Obaj mężczyźni obrócili się w stronę tylnej części statku, cał-
kowicie pewni, że w słabym świetle zobaczą wysoką postać Obce-
go. Chwilę później tak się właśnie stało.

Nolan podniósł broń i wycelował w czoło tej istoty, w miejsce
powyżej oczu, gdzie mózg leżał tak blisko powierzchni ciała, iż nie-
mal dosłownie można było dostrzec proces myślenia. W blasku la-


tarki lśniąca skóra istoty wyglądała upiornie biało. Wydłużone po-
wieki o migdałowym kształcie zamrugały nad wyłupiastymi, błysz-
czącymi oczami wielkości dojrzałych śliwek.

W pierwszym odruchu Simpkins chciał krzyknąć: „nieprzyja-
ciel w dziurze" i otworzyć ogień. Jednak stał jak skamieniały, wpa-
trując się w lufę swojej broni skierowanej w pierś Obcego. Potem,
właściwie bez udziału własnej woli, poczuł jak zmienia zdanie.

Przekaż innym, żeby nie strzelali, polecił sam sobie. Następnie,
z pełną świadomością, że ta koścista, zasmarkana pokraka z zaku-
tym łbem perfidnie nim manipuluje, odczuł potrzebę mówienia do
chłopaków na zewnątrz. Nie osłabiając uwagi skoncentrowanej na
celu, wycofał się do owalnego pomieszczenia ze stołem na suficie
i wrzasnął do pozostałych:

-           Mamy jednego. Żywy, ale nie jest groźny! Nie zaatakuje! Nie
otwierać ognia.

-           Człowieku, on nami kręci - powiedział Nolan, wyraźnie drżąc,
częściowo ze strachu, a częściowo z wysiłku potrzebnego, aby nie
odłożyć karabinu, tak jak zażądał Obcy. - On mąci mi w głowie.

W całym tym zamieszaniu Nolan i Simpkins stanęli przed trud-
nym wyborem. Nie tracąc nic ze swojej zwykłej świadomości, „my-
ślowo słuchali" Obcego, który znakomicie opanował taką metodę
„mówienia" do nich. Byli oczywiście gotowi strzelać, ale jednocze-
śnie obaj poddali się jakiemuś wzruszeniu, dziwnej wibracji, prze-
konującej ich, że Obcy zamierza współpracować. W przekazywa-
nym telepatycznie komunikacie kryło się zręczne naśladownictwo
ludzkiego uczucia przyjaźni, podstęp, jakiego Obcy mógł się nauczyć
tylko dzięki wcześniejszym kontaktom z Ziemianami.

-           W porządku, spróbujmy wziąć go żywcem - zmiękł Nolan. -
Ręce do góry, zasrańcu. Ręce do góry! - Istota posłuchała, niezdar-
nie rozsuwając na boki swoje szczupłe, lekko przejrzyste ramionka.
Nolan i Simpkins ostrożnie wycofali się ku wyjściu, dając Istocie
sygnał do posuwania się naprzód. Powoli, nieporadnie, Obcy prze-
dostał się przez stertę odzieży i innych przedmiotów do miejsca, gdzie
od żołnierzy dzieliła go tylko ich broń.

-           Nie strzelać! - rozkazał Simpkins dwóm mężczyznom prze-
chylonym przez rozbite okno i kierującym broń w stronę wejścia.
Obcy wyszedł na otwartą przestrzeń odwróconego do góry nogami
pokoju badań, a jego rozdwojone stopy przy każdym kroku ostrożnie
rozpoznawały powierzchnię zaścielonego gruzem sufitu, szukając
pewnego oparcia.

12


Zza roztrzaskanego okna dobiegał głos Hendersona, który mó-
wił przez radio:

- Kapitanie, mamy jednego. Mamy jeńca. Przyślijcie jakieś
wsparcie.

Marsz do punktu dowodzenia na zachodnim krańcu komory cen-
tralnej z nieprzyjacielskim jeńcem zajął pełne dwie godziny. Stromi-
zny utworzone przez sterty rozbitych statków okazały się zdradziec-
kimi pułapkami dla Istoty przyzwyczajonej do innego środowiska.
Na każdym rozwidleniu dróg osobliwego labiryntu żołnierze staran-
nie dobierali trasę dającą najmniejszą szansę ucieczki. Zanim dotarli
do celu z tą Pozaziemską Jednostką Biologiczną, którą nazwali „po-
tworem", czekało tam już ponad stu uzbrojonych mężczyzn pozdra-
wiających ich uniesionymi karabinami.

Przyprowadzono dżipa do dalszego transportu Obcego. Przed-
tem Simpkins sam siebie mianował ochroniarzem Istoty i zajął się
uspokajaniem żołnierzy, przypominając im, jak cenny może się oka-
zać jeniec dla zapobieżenia wszelkim atakom w przyszłości. Obcy,
robiąc dokładnie to, czego wymagała sytuacja, pozostawał absolut-
nie bierny, nawet wtedy, gdy Simpkins przyszedł z wielkim kawał-
kiem płótna. Owinięto nim Obcego, a następnie zawiązano tak, że
kompletnie skrywało jego ciało. Zrobiono to bardziej dla bezpieczeń-
...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin