Carleen Sally - Następca tronu.doc

(532 KB) Pobierz
Steward Sally (pseudonim Sally Carleen)

 

 

 

Steward Sally

(Sally Carleen)

Następca tronu


R0ZDZIAŁ PIERWSZY

Drzwi Otworzyły się z hukiem i Joshua, tak szybko, jak pozwalały mu na to jego malutkie nóżki, rzucił się ku matce. Za nim, radośnie szczekając, wybiegł duży pies, który miał w sobie coś z jamnika i coś z owczarka szkockiego, choć tak naprawdę wyglądał jak koń i był zwykłym mieszańcem. Jego radosne szczekanie niczym echo wtórowało okrzykom dziecka:

- Mama, mama, mama!

Mandy Crawford podbiegła do ganku i, jak zwykle, zła­pała Josha w momencie, gdy miał fiknąć kozła z trzech schodków. Chłopczyk aż krzyknął z radości, gdy matka uniosła go nad głowę i zawirowała z nim jak karuzela.

- Jak tam, syneczku? Dasz mamusi całuska?

Mały zrobił śmieszną minę i pociesznie cmoknął Mandy w policzek.

Pies, szczekając i merdając ogonem, niecierpliwie czekał na przywitanie swojej pani. Mandy przez chwilę bawiła się jego uszami - jednym oklapłym i drugim, wiecznie czegoś nasłuchującym.

- Książę, dobry piesek - pochwaliła go, wiedząc, jak bar­dzo chciałby, wskoczyć jej na ramiona. Nie robił tego, gdyż miała na sobie wyjściowe ubranie.

- Dobly piesiek - zawtórował Josh i zaczął wyrywać się, by pocałować psa.

- Masz dobre serduszko, kochanie, ale pieska nie wolno całować. - Mandy weszła z chłopcem do domu. - Byłeś dzi­siaj grzeczny? Słuchałeś się babci?

Babcia, Nana, ciocia Stacy - tylko te słowa dało się zro­zumieć z jego dziecięcego gaworzenia, ale Mandy i tak czuła się dumna, wszak rodzina była dla niej najważniejsza.

- Mamo! Już jestem! - zawołała. - Chyba czuję zapach pieczonego kurczaka. Kiedy wróci tata? Pewnie dziś zamknie sklep wcześniej. Jest tak gorąco.

- Jesteśmy w kuchni, kochanie. - Głos matki był jakiś nienaturalny.

Mandy zawahała się. Poczuła lekki niepokój. Odkąd trzy lata temu zmarł jej dziadek, wszędzie doszukiwała się kłopotów. Musi wziąć się w garść. Życie nie jest takie złe, nie można ciągle się bać.

Trzymając Josha za rękę, minęła jadalnię i weszła do sta­rej, przestronnej kuchni. Było to jasne pomieszczenie, zalane złotym światłem padającym z okien i przez przeszklone drzwi prowadzące na tylnie podwórko. Pomalowane na biało szafki odbijały i wzmacniały światło, a żółte zasłony, wiszą­ce po bokach okien, lekko trzepotały w podmuchach wenty­latora. Kuchnia była ulubionym miejscem Mandy. To właśnie tutaj przeważnie zbierała się cała jej rodzina.

Stojąc przy kuchence gazowej, matka Mandy układna na talerzach porcje kurczaka. Nie mogło być mowy o pomyłce - na jej twarzy wyraźnie rysował się niepokój. Mandy po­czuła mrowienie na plecach. Czy matka była chora? A może coś się stało z dzieckiem, które niedługo miała urodzić jej bratowa?

Niczym potężny magnes, jej wzrok przyciągnął prostokąt­ny dębowy stół, zajmujący prawie połowę kuchni. Dopiero teraz dostrzegła nieznajomego, który siedział między jej sio­strą Stacy a babcią. Mężczyzna wstał z krzesła.

Mimo ciągle pracującego wentylatora, w pomieszczeniu było duszno. Jednak powaga na twarzach domowników spra­wiła, że Mandy poczuła chłód na całym ciele.

- Mandy, mamy gościa - oznajmiła matka dziwnie stłu­mionym głosem.

Dziewczyna przyjrzała się uważniej wysokiemu, eleganckiemu mężczyźnie. Był bajecznie przystojny, mi kwadratową szczękę i wyraziste rysy twarzy. Jego włosy były tak czarne, jak letnie niebo tuż przed świtem, a niebieskie oczy przypominały to samo niebo godzinę później. Przez chwilę w tych oczach można było dostrzec głębię i kuszącą obietnicę, lecz pewnie była to tylko złudna gra świaa. W następnym momencie jego spojrzenie było tak lodowate, jak mroźny styczniowy dzień, kiedy to trudno marzyć o końcu zimy.

Mandy czuła, że coś ją do niego przyciąga, lecz jedno­cześnie nieznajomy wzbudzał w niej strach.

Na jego twarzy malowało się opanowanie i stoicki spokój. Stał wyprostowany niczym żnierz, jakby we krwi miał wojskowe reguły i karność. To zachowanie doskonałe paso­wało do jego nienagannego ciemnego garnituru, białej ko­szuli i konserwatywnego krawata. Był jednak lipiec i nikt w Teksasie nie nosił teraz garnituru.

Matka Mandy zgasiła płomień pod pustą patelnią i, nie wiedząc, co zrobić z rękoma, skubała nerwowo swój fartuch.

- Mandy, to jest Stephan Reynard. Panie Reynard, a to moja córka, Mandy.

Stephan Reynard, książę Kastylii!

O Boże! Przecież to jest wujek jej adoptowanego synka! Brat Lawrence'a, ojca Josha.

Smakowity zapach pieczonego kurczaka stał się nagle mdły i nieapetyczny. Pokój zawirował jej przed oczyma, a wyraźnie widziała jedynie twarz gościa.

Gwałtownie chwyciła Josha i przycisnęła go rozpaczliwie do piersi. Od razu powinna dostrzec podobieństwo Stephana do jego brata. Mieli podobne rysy twarzy i to samo, sztywne zachowanie. Jednak oczy Lawrence'a Reynarda były czułe i smutne, jak oczy poety i marzyciela. Stephan na pewno nie był ani poetą, ani marzycielem, bo jego oczy patrzyły na świat z chłodnym dystansem.

- Dzień dobry, panno Crawford. - Akcent mi taki sam jak brat... jakby brytyjski, ale z głęboką nutką jakiegoś in­nego - szkockiego, może irlandzkiego.

- Czego pan chce? - chłodno burknęła Mandy.

Jej szesnastoletnia siostra stała z bolcu ze skrzyżowanymi na piersi rękoma.

- Hej, Josh, chodź do cioci Stacy. Pójdziemy pobawić się z Księciem.

Josh wyciągnął rączki w kierunku dziewczyny, a Mandy, chociaż niechętnie, pozwoliła mu z nią odejść.

- Z księciem? - zapytał Reynard, unosząc ciemne brwi ze zdziwienia.

- To nasz pies - odrzekła dumnie Mandy. - Nazywamy go Księciem, ale czasami bywa tu nawet królem...

- Rozumiem - powiedzie.

Szklane drzwi trzasnęły za Stacy i Joshem.

- No dobrze, czego pan od nas chce? - Mandy ponowiła pytanie, tym razem bardziej natarczywie.

- Mandy! - Matka upomniała ją surowo. - Gdzie są two­je dobre maniery? Pan Reynard jest naszym gościem.

- W porządku, pani Crawford - rzekł. - To nie wizyta towarzyska.

- Też tak myślę - syknęła Mandy.

- Może moglibyśmy porozmawiać w cztery oczy? - za­pytał Reynard.

- Nie mam przed rodziną żadnych tajemnic. - Mandy skrzyżowała ręce na piersi, nie chcąc ustąpić. - Powinniśmy jeszcze poczekać na mojego ojca i brata, Darryla. No i na jego żonę, Lindę. Wtedy będziemy w komplecie. Zrobimy prawdziwe królewskie zgromadzenie. Jeśli pan o tym nie słyszał, to proszę przyjąć do wiadomości, że w Ameryce właśnie rodzina jest klasą, która rządzi.

- Mandy. - Rita Crawford podeszła do córki i objęła ją ramieniem. - Może zaprosisz pana Reynarda do salonu? Tam jest znacznie chłodniej.

Mandy w proteście potrząsnęła głową.

- Nie, to dotyczy nas wszystkich. Mam rację, panie Reynard?

Gość lekko skinął głową i wskaz na wolne krzesło przy stole naprzeciwko niego.

- Zgoda. Więc może zechce pani zająć miejsce w tym królewskim zgromadzeniu?

- Mamo, może ty usiądziesz? - Mandy uniosła brew. - Ja sobie postoję. Tak chyba będzie stosowniej w obecności mo­narchy.

Mężczyzna, naśladując ją, również skrzyżował ręce na piersi i Mandy zauważyła, że w jego wykonaniu był to gest o wiele bardziej wyniosły. Kąciki ust Reynarda delikatnie się uniosły, co sprawiało wrażenie uśmiechu na jego dotychczas poważnej twa­rzy. Mandy po raz pierwszy zobaczyła w tym mężczyźnie coś, co tak mocno i niewytłumaczalnie pociągało Alenę, jej przyjaciółkę, do Lawrence'a Reynarda. Musiała przyznać, że również Stephan miał w sobie ten sam nieodparty urok, choć okoliczności, w których się poznali, nie były miłe.

- Przed chwilą trzymała pani na rękach następcę tronu - zaczął Stephan. - Myślę, że formalności mamy za sobą.

Mandy, od momentu gdy usłyszała, kim jest ten człowiek, zdawała sobie sprawę, o co chodzi, lecz teraz na dźwięk tych słów poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła, a puls zawrotnie przyspiesza.

To niemożliwe. Adopcja była jak najbardziej legalna. Wszystko było zapięte na ostatni guzik.

Jednak Lawrence ostrzegał ją, że Kastylia to wyspa rzą­dząca się swoimi własnymi prawami. Wspomni jej o jakimś głupim dekrecie, który ustanawiał królem nieślubnego syna, jeśli nie było potomka z legalnego związku. Jednak to nie mogło dotyczyć Josha!

- Lawrence spełnił przecież swój obowiązek. - Mandy nie rozumiała, po co to całe zamieszanie. - Po śmierci Aleny wrócił na wyspę i poślubił lady Barbarę. Na pewno będą mieli dzieci. Dajcie im tylko trochę czasu i zostawcie Josha w spokoju.

- To nie słyszała pani o śmierci Lawrence'a?

- Lawrence nie żyje? - Mandy poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

- Pani Crawford? Wszystko w porządku?

Głos Reynarda dotarł do niej jakby zza światów. Poczuła zmieszanie i przerażenie, które jak huragan przemknęły przez jej umysł. Jeśli Lawrence umarł, nie pozostawiwszy prawowitego następcy tronu, to...

Stephan, cicho przeklinając swój nietakt, pośpiesznie pokonał odległość dzielącą go od Mandy i chwycił ją w ramio­na, zanim zemdlała.

Jej blade policzki momentalnie odzysky swój kolor, gdy tylko poczuła dotyk jego dłoni. Wzięła głęboki oddech, wyprostowa się i podniosła na niego wzrok. Jej oczy błyszczały tym samym głębokim odcieniem zieleni jak drzewa i tra­wa, które oglądał tuż przed lądowaniem w Dallas.

- Wszystko w porządku? - powtórzył i opuścił ręce. Zd sobie sprawę, że wolałby usłyszeć „nie". Miałby wtedy pretekst, by znowu ją dotknąć, podtrzymać, by wziąć jej smukłe ciało w ramiona, odgarnąć tę plątaninę kasztano­wych włosów z jej szyi, by wsunąć dłoń w piękne loki i prze­konać się, czy rzeczywiście są jak omień. To chyba zmę­czenie po podróży samolotem i teksaski upał poprzewraca mu w głowie. Miał ważną sprawę do załatwienia i nie powi­nien teraz pozwalać sobie na pożądanie jakiejś atrakcyjnej kobiety. A szczególnie kobiety, która bez wątpienia przysporzy mu nie lada kłopotów.

- Już mi lepiej. - Mandy odsunęła się od niego i usiadła na krześle.

Jej babcia ujęła adką, szczupłą oń wnuczki w swoje pomarszczone ręce i uścisnęła ją, dodając otuchy.

Stephan zupełnie niespodziewanie odczuł jakąś nieokreś­loną zazdrość. To absurd. Był zmęczony po długiej podróży. Czuł się wykończony, choć negocjacje dopiero się zaczął. Należą jednak do rodziny Reynardów, władców Kastylii i jako książę nie powinien okazywać ani nawet odczuwać bezsensownych emocji.

- Proszę mi wybaczyć - powiedział. - Byłem pewien, że wiecie państwo o śmierci Lawrence'a. Widocznie to, co u nas jest na pierwszych stronach gazet, w waszym kraju nie zasługuje na uwagę.

- Jak to się stało? - zapytała Mandy.

Tym razem ton jej głosu był dużo łagodniejszy od tego, którym atakowała gościa jeszcze przed chwilą.

- Zginął w wypadku samochodowym. Dwa miesiące temu.

- Tak mi przykro. Był dobrym człowiekiem.

- To prawda. Mógł być dobrym królem.

- I teraz, gdy odszedł, przyjechał pan po jego syna. - Mandy potrząsnęła powątpiewająco głową. - Nie mogę uwierzyć, że Lawrence powiedział wam o nim. Tak bardzo zabiegał o to, by pańska rodzina nigdy się o nim nie dowie­działa.

Stephan wróc do stołu i zajął miejsce naprzeciw Mandy.

- To nie Lawrence nam powiedział. Taggartowie podró­żowali po Europie i tam usłyszeli wiadomość o jego śmierci. Wkrótce skontaktowali się ze mną.

- Rodzice Aleny? Po co by to robili? - Mandy zacisnęła usta. Jej oczy przybry odcień zielonego lodu. - Zresztą, mogę się domyślić. Pewnie gdzieś w prasie zobaczyli zdjęcie Lawrence'a i zdali sobie sprawę, kim on jest, a raczej kim był... No i odkrycie, że ojciec nieślubnego dziecka ich córki jest księciem, nagle sprawiło, że to dziecko już wcale nie przynosi im hańby. Jest wręcz potrzebne...

Stephan rozważ słowa Mandy. Od początku podejrzewał Taggartów, że coś knują, że to bynajmniej nie poczucie obo­wiązku skłoniło ich do wyjawienia prawdy o dziecku. Nie podobały mu się ich pochlebstwa i miał nadzieję, że cała ta historia o nieślubnym dziecku jego brata okaże się zwykłą bujdą. Niestety, nie kłamali.

Rita Crawford postawiła przed Mandy szklankę mrożonej herbaty i zajęła swoje miejsce na końcu stołu. Była niższa od córki, włosy miała jasne i proste, a oczy łagodne i niebieskie jak spokojne morze. Jednak, nawet na pierwszy rzut oka, można było poznać, że kobiety są spokrewnione. Obie nosiły głowę wysoko i dumnie, co mogło czasami wyglądać na arogancję. W oczach Rity pojawić się ten sam żar, co i w oczach córki, choć był nieco sumiony, jakby wygaszony przez doświadczenia, jakich Mandy nie dane było jeszcze zaznać.

Vera Crawford, babcia Mandy, którą wszyscy nazywali Naną, była drobną kobietą o śnieżnobiałych włosach. Swoim dostojnym, prawie królewskim sposobem bycia sprawiała wrażenie wyższej niż była w rzeczywistości. Oczy miała zie­lone, choć nieco łagodniejsze niż Mandy i mimo upływu lat zachowała urodę właściwą kobietom z tej rodziny.

Gdy Lawrence pierwszy raz przybył do Ameryki, aby studiować w Dallas, uraczył Stephana opowieściami o tym, jak inne i niezależne są amerykańskie kobiety. A w szczegól­ności kobiety z Teksasu. Mówił, że sprawiają wrażenie deli­katnych, są bardzo piękne, radosne i przyjazne, lecz imponu­ją siłą charakteru, jakby były wytopione ze stali. Żadne inne kobiety nie są jednocześnie tak piękne i tak wytrwałe.

Właśnie teraz, otoczony przez trzy takie kobiety, Stephan zrozumiał słowa swojego starszego brata.

Babcia poklepała Mandy po ramieniu i powiedziała z uśmiechem:

- Nie martw się, moja droga. Wszystko będzie dobrze. - Po czym zwróciła się do Stephana: - Porozmawiajmy, pa­nie Reynard. Zobaczymy, co da się wymyślić.

Jeśli chodziło o niego, to widział tylko jedno rozwiązanie, lecz dyplomatycznie zgodził się na dyskusję. Położył ręce na gładkim, drewnianym stole, z niechęcią patrząc na szklankę mrożonej herbaty, z której skroplona para ściekła na stół. Gdy Rita Crawford mu ją zaoferowała, spodziewał się, że będzie to prawdziwa, gorąca herbata, do jakiej był przyzwy­czajony. Lawrence nie wspominał nigdy o mrożonej herba­cie. Biorąc jednak pod uwagę panujący up, Stephan potrafił zrozumieć potrzebę schładzania napojów.

- Wkrótce po śmierci Lawrence'a mój ojciec otrzym list od państwa Taggartów. Napisali w nim, że podczas po­dróży po Europie widzieli w gazecie zdjęcie księcia Lawrence'a i rozpoznali w nim ojca ich wnuka. Mój ojciec, oczywi­ście, uzn to za żart, lecz posł kogoś, by to sprawdzić. Chciał zdobyć dowody, czy Lawrence rzeczywiście był zwią­zany z ich córką.

- Lawrence i Alena bardzo się kochali - powiedziała spo­kojnie Mandy. - Oczywiście, książę nie mógł poślubić zwy­kłej dziewczyny z ludu.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin