Campbell Bethany - Porwanie Księżycowej Róży.doc

(557 KB) Pobierz

 

 

 

 

BETHANY CAMPBELL

 

Porwanie Księżycowej Róży

 

 

 

 

Tytuł oryginału: The Lost Moon Flower

 

Przełożyła: Hanna Bąkowska


ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

W ciągu pięciu długich, szarych dni w Chicago hulał wiatr. Co jakiś czas miasto nawiedzały lutowe zamiecie śnieżne. Prawdopodobnie jedyne stworzenia w całym mieście wdzięczne za taką pogodę znajdowały się w ZOO. Należały do nich niedźwiedzie polarne, tybetańskie jaki, arktyczne wilki. A także bardzo nieszczęśliwa młoda kobieta nazwiskiem Josie Talbott.

Josie wiedziała, że wszystko się dla niej skończyło. Jej życie legło w gruzach i to z winy jej własnej siostry. Cieszyła się, że pada śnieg, bo w taką zadymkę nikt nie odważy się zwiedzać ZOO. Dzisiaj na zawsze opuszczała swój gabinet, ostatni raz zamykała drzwi. Nie chciała, by ktokolwiek widział, ile kosztuje ją powstrzymanie się od płaczu. Nie była pewna, czy kiedykolwiek chciałaby jeszcze spotkać przedstawiciela rasy ludzkiej.

Drzwi do biura zatrzasnęły się automatycznie. Łagodny szczęk zamka miał w sobie coś z fatalnej ostateczności. Josie po raz ostatni spojrzała na pokrytą szronem szklaną szybę. Josie A. Talbott, asystent zoolog, pawilon niedźwiedzi panda głosiła czarnymi literami wywieszka na drzwiach. Wkrótce jej nazwisko zniknie stąd na zawsze. Wcześniej oddała klucze. Już po wszystkim. Jej kariera dobiegła końca.

Niezgrabnie poprawiła trzymane w ramionach kartonowe pudełko. Zapakowała do niego ostatnie przedmioty ze swojego biurka, w tym małą po­rcelanową pandę, która zwykle na nim stała. Czuła jej palącą obecność przez karton, mitenki i grube rękawy palta. Kiedy otworzyła tylne drzwi pawilonu, uderzył ją w twarz lodowaty powiew wiatru. Zacisnęła szczęki aż do bólu. Miała teraz dobrą wymówkę dla piekących łez, które napłynęły do oczu. Wściekłe powiewy wiatru szarpały jej szalik, rozwiewały kasztanowe loki. Jednakże Josie tego nie czuła. Jej serce było tak udręczone, a umysł tak odrętwiały poczuciem zdrady, że cała kula ziemska mogłaby wylecieć w powietrze, rozpłynąć się w nicość, a ona nie zwróciłaby na to uwagi.

Straciła pracę. Zrujnowała swoją przyszłość. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to, że przyniosła hańbę ZOO, swojej profesji, swojemu miastu, nawet swojemu krajowi. Chiny w geście przyjaźni podarowały ZOO parę najrzadszych ssaków na świecie: dwie pandy wielkie, Nan Wu i Yueh Hua – Czarnoksiężnika i Księżycową Różę. Przez nią, Josie Talbott, bezcenna samica została skradziona. Na domiar złego jej własna siostra, Bettina, pomogła ją wykraść.

Josie zmagała się z na wpół zamarzniętym zamkiem swojego małego niebieskiego chevroleta. Zapaliła silnik. Po omacku jechała wśród zasłony wirującego śniegu.

Dlaczego była na tyle głupia, by uwierzyć, że jej młodsza siostra nareszcie się zmieniła? I na tyle łatwowierna, by załatwić jej pracę w ZOO? Jak mogła przewidzieć ogrom szaleństwa Bettiny? Albowiem Księżycowa Róża nie tylko należała do najrzadszych zwierząt na świecie, ale kierownictwo ZOO było prawie pewne, że niedźwiedzica będzie mieć małe. Mogła urodzić albo w ciągu miesiąca, albo już za tydzień. Nadal niewiele wiedziano o rozmnażaniu pand. Spodziewany poród miał być zwycięstwem w walce o utrzymanie tego wymierającego gatunku.

Josie automatycznie pokonywała śliskie ulice, kierując się do swojego mieszkanka. Było ono ładne, ale jak na jej kieszeń o wiele za drogie. Wynajęła je głównie dlatego, że mieściło się w pobliżu ZOO. Teraz nie miało już znaczenia, gdzie będzie mieszkać. Nikt nigdy nie wezwie jej do pawilonu pand. Przez dwa lata żyła i oddychała w cieniu pand, myślała i śniła o pandach. Czarnoksiężnik i Księżycowa Róża były jej obsesją i nie miała najmniejszych wątpliwości, że była to najcudowniejsza obsesja, jaką można sobie było wyobrazić.

Wjechała na zaśnieżony parking przed swoim domem. Chłostana wiatrem w odrętwieniu wypako­wywała rzeczy z samochodu. Oboje, wraz z nad­zorującym pawilon pand doktorem Hazardem, trak­towali parę niedźwiadków niczym święty depozyt. I oboje marzyli o tym samym: rozwiązaniu problemu, który zagrażał istnieniu tego gatunku, to jest pokonaniu trudności rozmnażania wielkiej pandy w warunkach niewoli. Kiedy po dwóch latach prób najbardziej precyzyjne testy wykazały, że Księżycowa Róża prawdopodobnie zaszła w ciążę, Josie z doktorem Hazardem zamknęli się w jego gabinecie i otworzyli butelkę szampana. To był najszczęśliwszy dzień w życiu Josie. Teraz Księżycowa Róża zniknęła. Jej własna siostra pomogła ją uprowadzić.

Josie nie zadała sobie trudu, by powiesić płaszcz i szalik. Nie zdjęła nawet czapki i mitenek. Poruszała się jak we śnie. Wsunęła kartonowe pudło głęboko do szafy, żeby na nie nie patrzeć. Szczególnie nie chciała patrzyć na małą porcelanową pandę. To było ponad jej siły. Nie zapalając światła odsunęła kotary i wyjrzała przez okno. Nad miastem szybko zapadała noc, spowijając je kurtyną ołowianoszarego zmierzchu.

Josie po raz setny przeklinała siebie za to, że uwierzyła w Bettinę. Jak to się mogło stać? zapytywała siebie, bezradnie kręcąc głową. Zasunęła kotary i zapaliła lampę. Panujący w pokoju nieład odzwier­ciedlał stan jej umysłu. Spojrzała w zawieszone nad ciemnozieloną pluszową kanapą lustro. Zobaczyła wysoką, szczupłą kobietę z kręconymi kasztanowymi włosami i udręką w niebieskozielonych oczach. Piegi, którymi letnie słońce obsypało grzbiet jej szczupłego nosa, wydawały się beztroskie, a przez to jakby nie na miejscu. Z niechęcią przyglądała się swojemu odbiciu. Miała wrażenie, że z lustra spogląda na nią jej siostra.

Obie były tak bardzo do siebie podobne, a przy tym tak różne. W dzieciństwie dużo podróżowały. Ich ojciec, fotograf dzikich zwierząt, zabierał je w najodleglejsze zakątki kuli ziemskiej. Dla Josie otaczający ją świat wydawał się pełen najrozmaitszych cudów. Z kolei Bettinie jawił się jako miejsce zagrożeń i napięć. Obie dziewczynki silnie przeżyły śmierć matki, która umarła na gorączkę tropikalną w Afryce. Bettina, młodsza i bardziej do matki przywiązana, nigdy po tym nie przyszła w pełni do siebie. Gdy wyrosła, bardzo przypominała Josie, z tym że była niższa, szczuplejsza i miała jaśniejsze, bardziej inten­sywnie rude włosy. Miała też te same turkusowe oczy, lecz było to tylko zewnętrzne podobieństwo. W oczach Josie odbijała się ciekawość, ufność i radość życia. Oczy Bettiny pełne były ukrytych pragnień, tajemnic i obaw.

Ojciec ich umarł nagle, kiedy Josie miała dwadzieścia trzy lata i zaczynała studia magisterskie na uniwer­sytecie w Stanford. Bettina miała lat osiemnaście i właśnie rozpoczęła naukę na bostońskiej uczelni. Josie głęboko przeżyła tę kolejną stratę, ale szybko zebrała siły i rozpoczęła życie, z którego jej ojciec byłby dumny. Tymczasem Bettina nie potrafiła się już odnaleźć. Powoli okazało się, jak bardzo śmierć ojca zaważyła na jej życiu. Oblała egzaminy w pierwszej szkole, potem w drugiej. Zabierała się za jakąś sprawę, by natychmiast porzucić ją dla innej. W jej życiu pojawiali się i znikali kolejni zwariowani młodzieńcy.

Kiedy Josie przyjechała do Chicago, Bettina na zawsze porzuciła szkołę i związała się z najdziwniejszym z jej dotychczasowych chłopców, Lucasem Panpaxisem. Josie spotkała go tylko raz i natychmiast zaczęła obawiać się o swoją siostrę. Coś w jego oczach mówiło jej, że ten chłopak może być naprawdę niebezpieczny. Prawdziwe nazwisko Lucasa brzmiało Wilber Lumpkin, ale zmienił je na Lucas Panpaxis twierdząc, że po grecku oznacza to światło harmonii świata. Zawsze ubierał się na czarno, czarna była też chustka, którą wiązał na głowie. Mówił, że to symbol żałoby związany ze wszystkimi niesprawiedliwościami świata. Był chudym, nerwowym, długowłosym chłop­cem, który mówił w nieskładny sposób o wszystkim, co według niego było złe w społeczeństwie. Nie zawracał sobie głowy pracą, twierdził, że stworzony jest do ważniejszych zadań. Josie uważała go za szczególnie groźnego, ponieważ jedną z jego pasji było latanie. Samoloty kupowała mu matka. Na samą myśl o tym, że ktoś tak niezrównoważony mógłby szybować w przestworzach, Josie dostawała dreszczy.

Kiedy Bettina i Lucas zerwali ze sobą, Josie odetchnęła z ulgą. Pochlebiało jej, że Bettina zapytała, czy może do niej przyjechać. Wysłała siostrze pieniądze na podróż do Chicago i znalazła dla niej pracę w ZOO: asystentki jednego z opiekunów zwierząt. Nie było to zachwycające zajęcie, ale była to praca bez stresów a to, jak twierdziła Bettina, było wszystko, czego potrzebowała. Josie pożyczyła Bettinie pieniądze, pomogła jej znaleźć mieszkanie, rozmawiała z nią o przeszłości i przyszłości. Wydawało się jej, że wszystko świetnie się układa, co tylko świadczyło o tym, jak niewiele w ogóle wiedziała. Albowiem to Lucas i Bettina oraz, jak utrzymują władze, przynaj­mniej dwie inne osoby, porwali nocą w ubiegłą niedzielę Księżycową Różę. Nikt nie wie, jak przedostali się przez system zabezpieczeń w ZOO. Nikt nawet nie był pewny, dlaczego uprowadzili pandę. Trudno było sobie wyobrazić, co za szalony pomysł wpadł Lucasowi do głowy. Nikt nie wiedział, czy Bettina była z nim w zmowie, kiedy przyjechała do Chicago, czy też to on ją odszukał i ponownie rzucił na nią swój dawny urok. Tylko jedno było pewne: Księżycowa Róża zaginęła. Uprowadzili ją Lucas i Bettina. I użyli klucza Josie, żeby dostać się do pawilonu.

Pięć dni, które upłynęły od zdrady i kradzieży, były dla Josie piekłem. Ani kierownictwo Ogrodu Zo­ologicznego, ani władze nie chciały, żeby jakakolwiek informacja o przestępstwie wydostała się na zewnątrz. Po pierwsze bali się, że rozgłos zawróci Lucasowi w głowie. Po drugie, nie chcieli nikomu innemu podsunąć podobnych pomysłów: perspektywa fali porwań rzadkich zwierząt była zbyt przerażająca. I po trzecie, ten incydent był upokarzający nie tylko w skali krajowej, ale i międzynarodowej. Przez pięć niekończących się dni odrętwiała Josie przesłuchiwana była przez wszystkich: policję, FBI, nawet przed­stawiciela Departamentu Stanu. Nie wiedziała, skąd FBI było tak pewne, że to Lucas zaplanował prze­stępstwo, ale nie miała najmniejszych wątpliwości, że mieli rację. FBI uważało, że grupa Lucasa wywlokła pandę i wsadziła ją do małego samolotu, którym prawdopodobnie polecieli do Meksyku. Ale samolot Lucasa nigdy tam nie wylądował. Nikt nie wiedział, dokąd polecieli, ani gdzie znajdowała się teraz uprowadzona panda.

Bettina, jak mogłaś? pytała cicho Josie. Lucas, co ty najlepszego zrobiłeś? Ale najbardziej martwiła się o pandę, o to, jak się czuje, czy jeszcze żyje, czy nie straciła swojego dziecka. Josie kochała Księżycową Różę jak żadne inne zwierzę, nawet bardziej niż Nan Wu, jej błaznowatego towarzysza i ulubieńca tłumów. Strata niedźwiedzicy pozostawiła w niej ogromną pustkę, Josie czuła się tak, jakby coś w niej umarło.

Zauważyła, że w mieszkaniu było zimno, ale nie podkręciła ogrzewania. Siedziała na zielonej pluszowej kanapie i obejmowała się bezradnie ramionami. Wszys­tko było zrujnowane. Jej własna siostra była uciekinier­ką, Księżycowa Róża została wykradziona i znajdowała się w niebezpieczeństwie, albo może już nie żyła. O małej pandzie, która się miała urodzić, Josie nie mogła nawet myśleć. Po raz pierwszy w życiu cieszyła się, że jej ojciec nie żyje, że nie musi tego oglądać.

Rozległo się gwałtowne pukanie. Josie wzdrygnęła się lekko, próbując wrócić do rzeczywistości. Z drże­niem otwierała drzwi. Przez ostatnie pięć dni roz­mawiała jedynie z władzami i z kierownictwem ZOO. W drzwiach stała jej sąsiadka, pani Mollie Spotts, niska kobieta w nieokreślonym wieku. Jej spiczasta mała twarz zwrócona była w górę. Spoglądała na Josie ze źle skrywanym niepokojem.

– Josie – zaczęła. W jej czarnych oczach malował się szczery niepokój. – Dzwoni do ciebie międzymias­towa. Jestem pewna, że to Bettina. Nalega, byś rozmawiała z nią z mojego aparatu. Czy stało się coś złego?

Josie zamarła.

– Bettina? – powtórzyła tępo.

Mollie skinęła głową obserwując skamieniały wyraz twarzy Josie.

Bettina, pomyślała Josie. Dzwoni do Mollie Spotts, bo wie, że mój telefon może być na podsłuchu.

– Wielkie nieba – jęknęła, po czym już była za drzwiami.

Nie zdawała sobie sprawy, że biegnie boso przez hol, czy że po prostu wdziera się do mieszkania Mollie, zostawiając ją za sobą.

Chwyciła słuchawkę telefonu.

Bettina? – krzyknęła rozpaczliwie. Serce biło jej mocno. – To ty? Gdzie jesteś? Gdzie jest Księżycowa Róża? Jak się czuje? Zaklinam cię na wszystkie świętości, co ty i Lucas...

Josie, proszę, nie gniewaj się – błagała Bettina. Była bliska płaczu. – Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić. Naprawdę!

Nie gniewaj się. Nie chcieliśmy nikogo skrzywdzić, myślała Josie nie wierząc własnym uszom.

Bettina, gdzie jest Księżycowa Róża? Czy czuje się dobrze?

Tak. Ma się dobrze. Czuje się świetnie... jak dotąd – odpowiedziała Bettina stłumionym głosem. Miały złe połączenie, wydawało się, jakby Bettina mówiła z drugiej strony kuli ziemskiej. – Słuchaj, Josie. Nie mogę długo rozmawiać. Zabraliśmy pandę, ponieważ Lucas powiedział, że dzięki temu ludzie zaczną go słuchać. Zatrzymamy ją jako zakładnika, dopóki nie zostaną spełnione pewne żądania...

Żądania? Jakie żądania? – pytała Josie, myśląc, że stało się to, czego wszyscy się spodziewali. Jej siostra powie teraz, czego żąda Lucas w zamian za pandę.

No więc – zaczęła Bettina nieprzekonywująco – myśleliśmy, że... pewne żądania... jak zakaz łapania żywych zwierząt, zakaz używania pestycydów i her­bicydów... żeby nie zanieczyszczać środowiska... na całym świecie, ale...

O Boże, myślała Josie, pocierając czoło. Tylko Lucas mógł wymyślić, że uda mu się zlikwidować cierpienie i rozwiązać problem zanieczyszczania śro­dowiska na całym świecie wykradając jedną bezbronną ciężarną pandę.

– Ale – ciągnęła Bettina tym samym łamiącym się głosem – teraz, gdy Lucas już ją ma, on... no więc, on myśli, że może zażądać więcej. Wydaje mu się, że może zmusić wszystkich, by zrobili to, co chce, bo jak nie...

Bettina umilkła. Było coś złowróżbnego w tej nagłej ciszy. Po chwili Josie usłyszała nawoływanie ptaka.

Co zrobi, jeśli nie spełnią jego żądań? – spytała.

On... zrobi jej coś złego – Bettina pociągnęła nosem.

Chce powiedzieć, że ją zabije, pomyślała Josie z przerażeniem.

Josie, nie wydaje mi się, żeby doszło do tego. On teraz zastanawia się nad żądaniami. Chce je ogłosić za tydzień, w piątek trzynastego. Ludzie zapamiętają ten dzień. Pomyślą...

Nie pozwól mu jej dotknąć – rozkazała przerażona Josie. Nie umiała wyobrazić sobie nikogo aż tak złego, by mógł skrzywdzić jej piękną niedźwiedzicę, lecz Lucas już posunął się tak daleko. Kto wie, gdzie się zatrzyma?

Bettina, słyszysz, nie możesz pozwolić mu jej skrzywdzić. Cokolwiek się stanie, nie możesz pozwolić mu wyrządzić jej krzywdy, rozumiesz?

Tak – odparła Bettina, teraz już otwarcie szlo­chając. – Boję się, Josie. Boję się tego, co zrobiliśmy i boję się Lucasa i...

Gdzie jesteś? – pytała Josie. – Pomogę ci. Sprowadzę pomoc...

Zeszliśmy do wioski... po zapasy – odpowiedziała Bettina i znów pociągnęła nosem. – Nie wiem dokładnie, gdzie to jest. Ukrywamy się kawałek stąd, tam gdzie nikt nie może nas znaleźć, ale wydaje mi się, że jesteśmy...

Josie usłyszała krzyk Bettiny, jakby ze strachu przed bólem. Zapadła kolejna złowroga cisza, przery­wana jedynie nawoływaniem tego samego ptaka. Jego świergot brzmiał idiotycznie pogodnie.

W słuchawce zawarczał głos Lucasa.

Josie? – był spięty i podniecony. – Bettina nie powinna była tego robić. Jak tylko się odwrócę, traci nerwy. Jak tylko się odwrócę.

Lucas... – błagała Josie, ale w jej umyśle zaświtała straszliwa pewność: Lucas zwariował. Zwariował. I ma moją siostrę oraz pandę. – Zrobię, co chcesz – zapew­niła go zrozpaczona.

Jestem tego pewien – przybrał dramatyzujący ton. – Masz siedzieć cicho. Tego telefonu nigdy nie było, słyszałaś? Jeśli zobaczę, że ktoś kręci się w pobliżu, będę wiedział, że się wygadałaś. A wtedy, możesz się ze wszystkim pożegnać, siostrzyczko, ze wszystkim. Panda zniknie na zawsze.

Nikomu nie powiem – zapewniała go spanikowana Josie. – Tylko nie skrzywdź nikogo, Lucas, nikogo i niczego. Nie spiesz się. Przemyśl to dokładnie.

Nie spieszę się – odparował Lucas tym samym pełnym napięcia tonem. – Ogłoszę swoje żądania za tydzień, w piątek trzynastego. Ale to nie żarty, Josie, masz nic nie mówić o tym telefonie, i jeśli jest na podsłuchu, powiedz im, żeby trzymali się z daleka, bo jak nie... Ja nie żartuję.

Nie jest na podsłuchu – uspokajała go Josie. – Bettina nie jest taka głupia. To nie mój telefon.

– Tylko pamiętaj – ostrzegł ją Lucas. – Nie mów nikomu. Nikomu nie wolno się tu zbliżyć. W przeciw­nym razie koniec z pandą. Nawet twoja własna siostra może nie być bezpieczna. Wszystko w twoich rękach, Josie. Ty za nie odpowiadasz. Jeśli coś pójdzie nie tak, będzie to twoja wina.

Moją winą było to, że próbowałam pomóc Bettinie, pomyślała z bezradną złością, ale nie śmiała tego powiedzieć. Spodziewała się, że Lucas przekaże jej więcej poleceń, wygłosi więcej pogróżek, ale on się rozłączył.

Patrzyła w odrętwieniu na telefon. Przycisnęła widełki.

– Halo, halo – w słuchawce buczał ciągły sygnał.

Mollie Spotts stała w drzwiach przypatrując się jej ze zmarszczonym czołem.

– Josie – odezwała się, zamykając za sobą drzwi – masz kłopoty, prawda? Gdzie jest Bettina? Nie widziałam jej od kilku dni, a ty żyjesz jak pustelnik. Co się stało? Możesz mi powiedzieć? Jeśli potrzebujesz przyjaciela, możesz na mnie liczyć.

Josie odłożyła słuchawkę. Spojrzała na poczciwą twarz Mollie.

– Przepraszam – odparła zagryzając dolną wargę – nie mogę ci powiedzieć, Mollie. Po prostu nie mogę. Dziękuję, że mnie zawołałaś.

Oczy zaszły jej łzami. Próbowała wzruszyć ramio­nami na dowód, że nic jej nie jest, ale jakoś jej to nie wyszło. Potrząsnęła w milczeniu głową. Minęła Mollie i otworzyła drzwi.

– Przepraszam – powtórzyła. Nienawidziła siebie za to, że zostawiła Mollie spoglądającą na nią z wyrazem bezradnej troski.

Powoli minęła hol. Weszła do mieszkania, usiadła na sofie i wbiła wzrok w telefon. Pomyślała, że powinna powiadomić władze, ale bała się. Znała Lucasa na tyle dobrze, by wiedzieć, że spełni swoje groźby: jeśli dowie się, że powiedziała komuś o tele­fonie, może dopuścić się najgorszego. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. A zresztą, myślała czując nieznośny ból głowy, właściwie nie wiedziała nic ponadto, że panda jest cała i zdrowa. Przynajmniej na razie. Gdyby tylko był jakiś sposób, żeby dostać się do Księżycowej Róży i Bettiny i uciec z nimi, zanim Lucas się zorientuje lub zrobi im coś złego. Ale to było niemożliwe – nie wiedziała nawet, gdzie teraz przebywają. W wiosce, powiedziała Bettina. To wszystko, czego się dowiedziała. W wiosce, w której jest telefon. To może być wszędzie.

Josie nie położyła się spać. Przez pół nocy siedziała w ciemnym pokoju trzęsąc się z zimna i po prostu patrząc przed siebie. Przez głowę przelatywały jej bezładne myśli. Czasami wręcz nie myślała o niczym, jakby jej mózg został wyłączony. W innych momentach nachodziły ją nie mające ze sobą związku wspomnienia, a ona bezwolnie się im poddawała. Miała wrażenie, że siedzi w sali kinowej, w której na ekranie przesuwają się obrazy z jej przeszłości. Większość wspomnień związana była z ojcem i Księżycową Różą. Niektóre z Bettiną. A jedno, które ciągle ją prześladowało, nie miało żadnego racjonalnego uzasadnienia. Dotyczyło jej występu w telewizji, kiedy to zrobiła z siebie kompletną idiotkę. Bezsensowne wspomnienie poja­wiało się stale przed jej oczyma. Bezradnie poddała się jego władzy. Pomyślała, że chyba traci zmysły.

Rok wcześniej, jedna z lokalnych stacji telewizyjnych rozpoczęła nadawanie programu pt. Punkty widze­nia. Josie, podobnie jak Bettina, oddana była swoim ideałom, ale w przeciwieństwie do siostry, nigdy nie popadała w skrajności. Istniała jednak sprawa, z którą nie mogła się pogodzić. Josie poświęciła swoje życie zachowaniu zagrożonych gatunków. Uważała, że zabijanie zwierząt jest złem. Nienawidziła polowań. Telewizja zwróciła się do niej z prośbą, by stanęła do pojedynku z zawodowym myśliwym, mężczyzną o nazwisku Aaron Whitewater. Josie z przyjemnością wyraziła zgodę. Była wszak kapitanem drużyny dyskusyjnej na uczelni i przez trzy lata nikt ich nie mógł pokonać. Udowodni, że Aaron Whitewater to pozbawiony wrażliwości, rozmiłowany w okrucieństwie prymityw. Gospodarz programu, Rex Bartholomew, powiedział jej, że Whitewater jest nie tylko wielkim myśliwym, ale również tropicielem i wędkarzem. To spokojny człowiek, lecz, ostrzegł ją, ostry w dyskusji i cięty w dowcipie. Nie należy go nie doceniać. Bartholomew miał rację. Josie zrozumiała, że nie pójdzie jej tak gładko, jak tylko zobaczyła Whitewatera. Spodziewała się spotkać kogoś w typie zadufanego w sobie supermana w pełnym stroju safari, ze strzelbą na słonie u boku. Wyobrażała sobie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin