Głowacki Ryszard - Miss sektora.doc

(141 KB) Pobierz

Ryszard Głowacki        Miss Sektora

    O fluteriańskich mądrulach kulistych usłyszałem kiedyś od pewnego wąsatego astrobosmana w stanie spoczynku, siejącego swoim gadulstwem popłoch wśród gości pensjonatu "Pod Czarną Dziurą", gdym nieświadom niebezpieczeństwa dał się wciągnąć w rozmowę o dziwnych zwyczajach z dalekich globów. Im bardziej człowiek ten rozpływał się nad ulotną krągłością owych tworów bezcielesnych, nad ich głosów brzmieniem niezrównanym, nad barwa niezwykłą, logiką zdumiewającą, tym głębiej utwierdzałem się w przekonaniu, iż zrodziły się one i mieszkają li tylko w jego skołatanym anabiozami . mózgu. Mimo to nazajutrz połączyłem się z Pantexem i zażądałem wypisu wszystkich haseł zaczynających się na "mądru." - między mądrukiem szczwanym galeońskim a mądrutami zwyczajnymi nie było niczego. Przez chwilę chciałem nawet powiedzieć parę. cierpkich słów temu emerytowanemu blagierowi, lecz zrezygnowałem ujrzawszy go w towarzystwie dwojga zasłuchanych młodych ludzi. I tak to mądrule zapadły na samo dno mojej pamięci, lecz, jak to zwykle bywa ze sprawami, o których chcielibyśmy jak najprędzej i jak najdokładniej napomnieć, często wracały w najzupełniej niespodziewanych momentach i szydziły sobie ze mnie do woli.

    Pamiętnego dnia wróciłem późno do domu, stanowczo za długo zabawiwszy na kongresie ekscytologii praktycznej w Pernambuco i z tego powodu jedynym moim marzeniem było położyć się i zasnąć choć na kilka godzin.

    Nie cierpię ględzenia i słuchania dobrych, zaprogramowanych rad, więc starałem się czynić jak najmniej hałasu, aby niepostrzeżenie dla Robina dotrzeć do sypialni. Gdzie tam! Zaledwie, trzymając buty w ręku, dotarłem na palcach do połowy przedpokoju, już wytoczył się z kuchni i błyskając światłami sposobił się do wygłoszenia kolejnej pogadanki o szkodliwości nieregularnego trybu egzystencji dla wszystkich wysoko zorganizowanych homeostatów, a białkowych w szczególności. Zanim zdążył wypowiedzieć pierwsze słowo, przekręciłem mu wyłącznik fonii umocowany w tak przemyślnym miejscu, że w żaden sposób nie mógł do niego dostać. Teraz wystarczyło tylko nie patrzeć na jego czołowy ekran i robić swoje. Nie chcąc mu dawać tematów do późniejszych wymówek, wziąłem prysznic jonowy i wypiłem szklankę zimnego mleka podstawioną mi pod nos. Kiedy już zdecydowanie zmierzałem do lóżka, bezczelnie zastąpił mi drogę i podsunął koszyczek z laki przeznaczony na korespondencję.

    - Czyś ty zbzikował! O tej porze dajesz mi listy do czytania!

    Ponieważ na jego czole pojawił się czerwony pulsujący napis: WAŻNE, wziąłem koszyk do ręki i zajrzałem do środka - na stosie różnobarwnych kopert upstrzonych nadrukami i stemplami leżało coś okrągłego i kolorowego, coś co miało i kształt i barwę, a jednak nie przedstawiało niczego, tak jakby było, a równocześnie nie było.

    - Dziękuję Robin, nie będziesz mi już dzisiaj potrzebny -powiedziałem siląc się na spokój. Chcąc zatrzeć pamięć incydentu sprzed kilku minut, z powrotem włączyłem mu fonię.

    - Gdyby pan czegoś potrzebował...

    - Niczego nie będę potrzebował - przerwałem mu w połowie zdania i zatrzasnąłem drzwi do sypialni. Zaraz za progiem jeszcze raz zajrzałem do koszyka - było! Pyszniło się zmiennymi pastelowymi barwami i zdawało nieznacznie unosić nad sterta listów.

    - Halucynacje - mruknąłem pod nosem i sięgnąłem po pierwszy z brzegu, bo przecież Robin bez ważnego powodu nie czyniłby wrzawy wokół tej korespondencji.

    - Ja jestem naprawdę - dobiełi mnie ledwo słyszalny, cienki głos. - Weź mnie do ręki.

    Mały zamglony balon niecierpliwie podskakiwał na dnie koszyka. Bardzo powoli wyciągnąłem rękę i położyłem dłoń na dziwnym pęcherzu. Był zimny, jak lód i elastycznie poddawał się naciskowi.

    - Nie gnieć! - zapiszczało trochę wyraźniej, lecz głos nie dochodził z koszyka, a zdawał się rozlegać w mojej głowie.

    - Co to może być? - zamruczałem wyjmując dziwactwo z koszyka i podnosząc na wysokość oczu.

    - Jestem mądrala i czekam tu na ciebie już od trzech dni. Przez ten czas zmarzłam na kość, bo ten twój kanciasty służący nie chciał mnie położyć w jakimś cieplejszym miejscu. Pierwszy raz spotkałam takiego grubianina! - głos rozlegał się teraz czysto i wyraźnie, zachwycając znakomitą dykcją i palnym dźwięcznym brzmieniem, jak u wyszkolonego aktora, albo może raczej aktorki, a równocześnie byłem pewny, że nie dochodzi on do mojej świadomości normalną drogą.

    - Skąd się tu wzięłaś? - zapytałem cicho, aby Robin nie usłyszał, bo w końcu prowadzenie rozmowy z przeźroczystą piłką tenisową mogłoby w nim wzbudzić obawy o stan mojego zdrowia, a tego bardzo nie chciałem.

    - Przybywam z Fluterii, gdzie dotarła twoja sława ekscytologa i czołowego pięknoznawcy Sektora. Nieczęsta to specjalność w naszym zracjonalizowanym świecie, nie częsta!

    - Istotnie - dorzuciłem nie bez satysfakcji i odrobiny zadumy, bo według słów wąsatego gaduły z pensjonatu "Pod Czarną Dziurą", tak niesprawiedliwie onegdaj przeze mnie potraktowanego, Fluteria leżała dość daleko od Ziemi, a nikt nie jest pozbawiony tej szczypty próżności łasej na uroki rozgłosu.

    - Powiedz mi zatem, co cię do mnie sprowadza?

    - Dawno bym już zaspokoiła twoją ciekawość, gdybyś mi nie przeszkadzał - w słodkim glosie mądrali dało się odczuć lekkie zniecierpliwienie. - Nie po to przeszłam spory kawał nudnej próżni, aby się tu wdawać w bezowocne dyskusje. Jednym słowem - w imieniu Wielkiej Grandy proszę cię o objęcie funkcji przewodniczącego sądu konkursowego o tytuł "Miss Sektora".

    - Wielkiej czego?

    - Wielkiej Grandy. To nasz rząd globalny. Zasięg konkursu zwiększa się systematycznie i tym razem twoja planeta po raz pierwszy znalazła się w sferze zainteresowania naszych poszukiwaczy doskonałości. Ktoś mający reprezentować Ziemię jest już na miejscu.

    - A daleko do tej twojej Flu...

    Fluterii! Według waszych miar nie więcej jak dwieście lat świetlnych.

    - Co?! Nie ze mną takie numery! Powiedz to tym swoim wielkim grandziarzom, kiedy będziesz im przekazywać moje pozdrowienia.

    - Mój rząd bardzo liczył na twoją obecność. Zawsze staramy się pozyskiwać jurorów z galaktycznej prowincji, mają takie świece spojrzenie na piękno. Teraz też miał przewodniczyć pewien trójniak z Bualabu, lecz mu się w ostatnim momencie klamstra rozchwiliła i polecono mi w zastępstwie zaprosić ciebie.

    - Przynajmniej szczerze - mruknąłem do siebie.

    - Co takiego?

    - Nic - uciąłem krótko.

    - Mógłbyś być grzeczniejszy - powiedziała z wyrzutem. - My, mądrale, rzadko bywamy w peryferyjnych układach i nie jesteśmy przyzwyczajone do tutejszej szorstkości obyczajów.

    - Nie musisz się zaraz obrażać - rzekłem pojednawczo. - Z pewnością nie orientujesz się w przeciętnej długości naszego życia, skoro mi proponujesz taką podróż. Nawet uwzględniając efekt spowolnienia upływu czasu w prędkościach przyświetlnych i różne sztuczki z anabiozą, nie wiem czy dotarłbym do was przed śmiercią. Wyobrażam też sobie jak wygląda po tej podróży nasza reprezentacyjna piękność i co z niej zostanie na otwarcie konkursu - uśmiechnąłem się smutno.

    - No tak - westchnęła ciężko i jakby nieco przygasła na mojej dłoni. - Trzeba mu będzie chyba tłumaczyć wszystko od początku, a wtedy z pewnością spóźnimy się na inaugurację. Z tymi peryferyjnymi zawsze są jakieś kłopoty.

    Umilkła zrezygnowana i zbladła tak bardzo, że aż mi się jej żal zrobiło.

    - A kiedy rozpoczyna się ta impreza? - zapytałem głupkowato, jakby rok w tę lub w tamtą stronę urządzał mnie niebywale.

    - Już się zaczęła, przedwczoraj, ale jeśli się pośpieszymy, to zdążymy na otwarcie. Ostatecznie na takiej trasie można nadrobić te dwa - trzy dni.

    Wrzuciłem ją z powrotem do koszyka i podszedłszy do okna otworzyłem je szeroko na chłodny powiew nocy. Następnie ze złośliwą satysfakcją uszczypnąłem się w udo, gdyż jest to podobno znany od wieków sposób na rozproszenie wątpliwości. Zabolało! Odczekawszy chwilę powtórnie zajrzałem do koszyka -leżała na dnie!

    - Robin!

    Zjawił się natychmiast, tak jakby podsłuchiwał pod drzwiami sypialni.

    - Proszę?

    - Co to jest? - zapytałem dyplomatycznie, podsuwając mu koszyk.

    - To? Mądrala.

    - Skąd wiesz, jak się nazywa?

    - Sama mi powiedziała.

    - A gdzie ją znalazłeś?

    - W skrzynce na listy.

    - Możesz odejść!

    Nie wiem czy mi się tylko wydawało, ale on już zamykając drzwi łypnął swoim wyłupiastym okiem w stronę koszyka. Zaledwie zniknął, wyjąłem okrągłą gadułę i postawiłem na dłoni.

    - Załóżmy, że się zgodzę na waszą propozycję... W takim razie kiedy moglibyście mnie odtransportować na Ziemię?

    - Gdybyś nie zechciał zwiedzić Fluterii, lecz wracał zaraz po bankiecie, to mógłbyś być w domu już we czwartek.

    - Wykluczone! W środę rozpoczyna się kolejne sympozjum wdzięku i muszę przygotować dla szefa referat o wpływie fascynacji totalnej na przemianę materii u człowieka.

    - A szef nie mógłby sam napisać sobie tego wystąpienia?

    - I ty to mówisz? Mądrala!

    Zaczerwieniła się wyraźnie i tak stwardniała w dotyku, że aż mi się jej żal zrobiło.

    - A oprócz tego muszę być osobiście na tym zbiegowisku. Rozumiesz!

    Przez chwilę trwała w bezruchu, aż nagle drgnęła i uniosła się w powietrze, łagodnie rozświetlona.

    - Słuchaj, a nie ma tu gdzieś w pobliżu jakiegoś dublotronu? Zrobiłoby się kopię i po kłopocie.

    - To nie takie proste. Chcąc sporządzić dubleta, trzeba zdobyć z tuzin rozmaitych zaświadczeń i uzyskać zgodę Urzędu Powielacyjnego. Nie słyszałem, żeby ktoś zdołał ją otrzymać w ciągu miesiąca.

    - Ale dawniej robiliście takie rzeczy bez zbytnich ceregieli. Gdzieś po domach muszą być jeszcze jakieś sprawne powielarki.

    - Nawet u mnie, na strychu, stoi jedna taka, tylko że to grat nie do użytku. Kilka lat temu sporządziłem sobie zastępcę na pewne nadzwyczaj nudnie zapowiadające się przyjęcie, to tak mnie skompromitował, że kilka pań przestało mi się odkłaniać. Skasowałem go zaraz po powrocie i nawet nie wiem co on tam narozrabiał. Oprócz tego nigdy nie wiadomo czego ta maszynka zapomni dorobić, a gdzie znowuż doda co nieco przez roztargnienie.

    - Szukasz dziury w całym! Ostatecznie napisać referat potrafi nawet najbardziej nieudany dublet a na sympozjach tacy znowu geniusze nie bywają. Przeważnie nie bywają - dodała prędko najmilszym tonem, trochę się przy tym zarumieniwszy.

    Perspektywa tak dalekiej i niezwykłej podróży kusiła mnie coraz wyraźniej, a początkowe obiekcje rozpływały się bez śladu w powodzi argumentów wygłaszanych śpiewnym głosem mądrali.

    - No dobrze - powiedziałem zdecydowanie. - Spróbuję ulepić jakiegoś sobowtóra, a na razie właź do kieszeni i siedź cicho.

    Udało mi się wymknąć na strych bez zaalarmowania wścibskiego autolokaja. Po zdjęciu zakurzonej płachty i włączeniu starej maszyny do sieci, zacząłem się rozglądać, co by też powielić na próbę, lecz żaden z walających się tu i tam rupieci nie wydawał mi się godny zainteresowania. Wobec takiego stanu rzeczy ściągnąłem z siebie płaszcz kąpielowy i wsadziłem do komory. Nie minęła nawet minuta, kiedy z leja wypadł drugi zupełnie podobny, tyle że zamiast zielonych guzików miał fioletowe, a na plecach pysznił się pięknym gotykiem uczyniony napis: CZEŚĆ PRACY! Ostatecznie nie były to aż takie defekty, by nie zaryzykować wtórniką.

    Powiesiłem nowy płaszcz na gwoździu, a stary wyjąłem z komory i przerzuciłem przez poręcz kulawego krzesła z wyplatanym oparciem. Nie tracąc czasu wszedłem do środka.

    Śmierdziało starą beczką po kapuście, pajęczyną i myszami. Dwoma palcami lewej ręki zatkałem sobie nos, a kciukiem prawej nacisnąłem wewnętrzny starter archaicznej kopiarki. Ledwie zgasł czerwony wskaźnik rejestratora zadania, wypadłem na zewnątrz i włożyłem płaszcz, bo mi już trochę ciągnęło po plecach.

    Nawet niedługo czekałem na niego - wypadł z leja jeszcze z palcami zaciśniętymi na nosie. Prezentował się nieźle, jeśli nie liczyć braku paków u lewej nogi, wzdętego nad podziw brzucha i lilaróż skóry (znów ten fiolet!). Bez namysłu sięgnął po zdublowany płaszcz i z trudem zawiązawszy pasek zaszczycił mnie swoją uwagą.

    - No i co?

    - Nic - odpowiedziałem wbrew wewnętrznemu przekonaniu. - Jesteś duplikat i będziesz mnie zastępował do czasu powrotu.

    - Wiem - odparł wyraźnie zniecierpliwiony. - Wiem wszystko to co ty, a nawet nieco więcej.

    - To już bezczelność! A co takiego wiesz?

    - Że mam napisać referat dla starego, że mam być na sympozjum i że nie mówi się - jesteś duplikat, lecz jesteś duplikatem. Oprócz tego wiem jeszcze coś, ale a nie powiem. A tak dla formalności - to jestem zastępcą i tak proszę mnie tytułować.

    Wiedząc, że dublety z reguły bywają drażliwe, ugodowo poklepałem go po plecach.

    - Nie ma się o co obrażać, zastępco - rzekłem pojednawczo. - Wracajmy lepiej do mieszkania, bo tu niezbyt mile wonie, a i mnie śpieszno w drogę - sięgnąłem po płachtę, aby przykryć wysłużony dublotron, lecz on wstrzymał moją rękę.

    - Zostaw - powiedział. - Jutro sam posprzątam. Wzruszył mnie. Najwyraźniej mnie wzruszył! Puściłem go przodem i wyszedłem zgasiwszy światło na strychu.

    W przedpokoju zauważyłem jak drzwi od kuchni przymykają się dyskretnie i niknie za nimi zielone oko mojego nieocenionego służącego. Postanowiłem go nie wtajemniczać w sprawę; niech sobie kombinuje co chce!

    Zaraz za progiem mądrala wyskoczyła na wysokość naszych oczu i mieniąc się wszystkimi barwami tęczy zapiszczała z ukontentowaniem:

    - To mi się podoba! Trzeba mu tylko przemalować skórę, żeby nie był taki siny jak wampir.

    - Zamknij się, ty niewydarzony balonie!

    - Kochani, bez kłótni! - włączyłem się, by zażegnać awanturę wiszącą w powietrzu. - Nie zwracaj na nią uwagi, stary. Faktycznie, będziesz musiał trochę popracować nad cerą. A oprócz tego powinieneś odrobinę zeszczupleć do moich wymiarów, tak na oko z piętnaście kilo. 99

    Coś zagwizdało, jakby mądrala zachłysnęła się tą nadwagą dubleta.

    - Co mówiłeś?

    - Ja? Nic.

    - Zdawało mi się...

    Włożyłem najelegantszy garnitur, torbę z podróżnymi drobiazgami przerzuciłem przez ramię i pełen niespokojnych myśli zwróciłem się do mądrali:

    - Możemy iść.

    Uniosła się jeszcze wyżej i podpłynęła do drzwi. W przedpokoju odwróciłem się jeszcze i pomachałem ręką na pożegnanie mojemu liliowemu zastępcy. Skrzywił się z niesmakiem i wzruszył ramionami wyraźnie zdegustowany.

    - Pan znowu wyjeżdża? - dobiegło mnie z półotwartych drzwi kuchni.

    - Tak... To jest nie! Zaraz wracam. Zamknij drzwi i nie wychodź aż cię zawołam.

    Cofnął się do kuchni i zamknął za sobą drzwi, a ja z ulgą opuściłem mieszkanie i poprzedzany fosforyzującą kulką wyszedłem do ogrodu.

    - Daleko to?

    - Nie - zapiszczało mi w głowie. - Stań koło fontanny i nie ruszaj się przez chwilę. O, dobrze!

    Nagle całe otoczenie zniknęło, a ja znalazłem się we wnętrzu opalizującej kuli, pozbawionym wszelkich sprzętów oraz jakiejkolwiek aparatury. Gładka krzywizna rozciągała się wokoło jak wielki pęcherz bez śladu otworu wejściowego. Kciukiem prawej dłoni mocno nacisnąłem na elastyczne tworzywo wyścielające wnętrze kuli, aż prawie do połowy zagłębił się w nim.

    Naraz poczułem jak, niczym balon, odpływam w stronę tego, co jeszcze przed chwilą skłonny byłbym nazwać sufitem, a równocześnie ogarnia mnie zadziwiający bezwład i cieni nieprzeniknionej nocy.

    Kiedy się ocknąłem, znajome wnętrze promieniowało ciepłym blaskiem. Leżałem na dnie kuli, a obok mnie spoczywała torba podróżna. Wyjąłem podręczne lusterko i ujrzałem w n wymizerowaną twarz okoloną dwudniowym zarostem.

    - No, jesteśmy na miejscu - zapiszczało mi w głowi mądrulowym głosem. Kołysała się wysoko nade mną, nade teraz do rozmiarów piłki futbolowej i rozsiewająca wkoło zielonkawo-ceglaste intensywne światło.

    - Co? Gdzie? - wybąkałem czując w mózgu pustkę podobną do próżni międzygwiezdnej.

    - Na Fluterii. Jeszcze nigdy nie zasuwałam z taką szybkością! Zarzuciło nas tak paskudnie przy przekraczaniu ł tiary czasu, że już sobie wyobrażałam jak wylatujemy z netu temporalnego i ładujemy się w chronowiry, skąd wrócić można tylko teoretycznie i do tego w postaci zgęstka polowego. Ale wszystko dobre, co się dobrze kończy - jak mawiają starzy Fluterianie.

    O, wypraszam sobie! - zawołałem czując jak w moim pustym dotychczas mózgu zaczynają się pojawiać przebłyski pamięci. - Tylko nie przywłaszczaj sobie naszych przysłów!

    - Waszych? - zachichotała i opuściła się tuż przed nos. - A, niech ci będzie! Najważniejsze żeśmy nadrobili prawie dwa i pół dnia. Zdążysz jeszcze trochę odpocząć przed inauguracją.

    - Z kogo ty chcesz robić balona? Patrzcie ją! Nadrobili! A skąd w takim razie ta szczotka na mojej brodzie, mądralo - zapytałem ironicznie. - Może mi włosy rosły do tyłu, co?

    Zaczerwieniła się jak piwonia, a jej głos stał się jeszcze bardziej śpiewny i słodki.

    - To jest zarost przedwczorajszy. Ten, który zgoliłeś Pemambuco - dodała tonem zasłużonej nauczycielki gry na skrzypcach i podpłynęła do góry.

    - Czekaj no! Jeśli mam przedwczorajszy zarost, to znaczy, że ja cały jestem przedwczorajszy, czyli o dwa dni tylu, a skoro tak, to powinienem być na kongresie ekscytologii, a nie siedzieć zamknięty w jakimś zakazanym miejscu. No, i co ty na to?

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin