Young Robyn - Bractwo.rtf

(1892 KB) Pobierz

Robyn Young

Bractwo

Brethren

Przełożyła Maria Grabska- Ryńska

Wydawca: Książnica

Rok wydania: 2007


PODZIĘKOWANIA

Przede wszystkim dziękuję Ci, Czytelniku, że czytasz tę stronę, choć nie masz pojęcia, kim są wymienione niżej osoby. Wiedz zatem, że bez nich książka by nie powstała.

Składam podziękowania i wyrazy miłości mamie i tacie – za ich wsparcie przez tyle lat. Dzięki Wam znacznie łatwiej mi było urzeczywistnić to marzenie. Dziękuję także reszcie rodziny, zwłaszcza dziadkowi Kenowi Youngowi za jego opowieści.

Wielkie dzięki wszystkim moim przyjaciołom (wiecie, że to o Was piszę!) za słowa otuchy i za zorganizowanie mi życia poza komputerem. Szczególne podziękowania dla Jo oraz Sue i Dave'a, którzy stali się dla mnie drugą rodziną. Uściski dla kolegów po piórze – Clare, Liz, Nialla i Moniki – za nieocenione wsparcie fachowe i emocjonalne. Dziękuję też przyjaciołom i wykładowcom z Uniwersytetu Sussex za cenne wskazówki oraz Sophii za poprawienie pewnego łacińskiego lapsusu.

Wyrazy wdzięczności składam memu agentowi, Rupertowi Heathowi – za jego wiarę, nieznużoną pomoc i wnikliwe uwagi, za oczyszczenie tekstu z yoda-izmów oraz za to, że wielekroć zmuszał mnie do śmiechu. Uznanie należy się także mistrzowi sztuki redaktorskiej, Nickowi Sayersowi, i jego pomocnicy, Anne Clarke, a także reszcie fantastycznej ekipy wydawnictwa Hodder & Stoughton za ciepłe przyjęcie, entuzjazm i poświęcenie. Dziękuję także mojej amerykańskiej redaktorce, Julie Doughty z wydawnictwa Dutton, za poczynioną w samą porę kapitalną sugestię.

Dziękuję Amalowi al-Ayoubiemu ze School of Oriental and African Studies za korektę wyrażeń arabskich oraz Markowi Philpottowi z Centre for Medieval & Renaissance Studies oraz Keble College w Oksfordzie za przejrzenie tekstu i ustrzeżenie amatorki przed historycznymi wpadkami. Wszelkie pozostałe na tych stronicach błędy można, niestety, przypisać tylko mnie.

Na koniec zaś, lecz w pierwszym rzędzie, wyrazy miłości dla Lee – za wszystko powyższe i wszystko inne.


PROLOG

Z Księgi Graala

Od słońca lśni jezioro jaśniej,

Skłębionym żarem wre przepastnym

I choć nie ujdzie zeń, co żywe,

Istoty mroczne i straszliwe,

Wijące się Percewal zoczył

Śród ogni bursztynowych, złotych,

Jakoby z piekieł wprost buchały.

Lecz stał na brzegu rycerz wdały

Okryty płaszczem śnieżnobiałym,

Na jego piersi krzyż czerwony,

A w głosie jakby surmy tony

I wokół łuna jasna pała,

Gdy rzecze on do Percewala:

„Skarby rzuć w toń!" – Jezioro wskaże.

Percewal wciąż się waha wszakże;

Serce ma słabe, mrozem zdjęte,

Palce zgrabiałe, zaciśnięte.

Cennych klejnotów nie wypuści.

Natenczas rycerz znowu mówi

Słowy chyżymi jak lot strzały:

„Jesteśmy braćmi, Percewalu; Krzywdy nie zaznasz od nas, panie.

Wiedz, że co martwe – zmartwychwstanie".

Słysząc szlachetne to przesłanie

Perceval tedy, z nową wiarą,

Ciska w jeziora wrzącą czarę:

Krzyż, co wykuty w złocie czystym,

Świecznik, co ramion ma srebrzystych

Siedmioro; wreszcie ołowiany

Półksiężyc zręcznie wyrzezany

Z czarnego mroku swego cienia.

I zaraz się uniosły pienia

Chórów zrodzonych z wiatru tchnienia,

Szybują nieskalane głosy

Wysoko w górę, pod niebiosy;

Po nocy dzień świetlisty nastał.

Błysnęła wód przezroczych tafla,

Z której to powstał człek ze złota

O włosach czarnych, srebrnych oczach.

Percewal czoło przed nim kłoni,

Z radości łez potoki roni

I wzniósłszy oczy, trzykroć woła:

„Chwała ci, Panie, chwała, chwała!"


CZĘŚĆ PIERWSZA


1

Ajn Dżalud (Źródła Goliata) w Królestwie Jerozolimskim

Trzeci dzień września roku Pańskiego 1260

Słońce zbliżało się do zenitu, ciążyło na niebie paląc nasyconą ochrę pustyni do bieli zetlałych kości. Nad otaczającym jeziora pierścieniem wzgórz krążyły myszołowy, a ich przenikliwy krzyk zdawał się zawisać w gęstym, rozgrzanym powietrzu. Na zachodnim krańcu równiny, gdzie skalne ramiona gór wyciągały się, aby objąć pustynię, stało dwa tysiące jeźdźców na okrytych zbrojonymi czaprakami koniach. Okucia tarcz lśniły z dala, nagrzane tak, że parzyły przy dotknięciu, a choć turbany i płaszcze tylko w niewielkim stopniu chroniły wojowników przed wściekłością słońca, nikt nie skarżył się na niewygodę.

Dosiadający czarnego rumaka dowódca regimentu Bahri, Bajbars Bunduktari, sięgnął po bukłak przytroczony do pasa obok dwu wypróbowanych w licznych bojach szabel. Upił łyk i poruszył ramionami, żeby rozluźnić stężałe mięśnie. Brzeg białego turbanu miał mokry od potu, nakryta modrym płaszczem kolczuga wydawała mu się dziś wyjątkowo ciężka. Poranek się dłużył, skwar przybierał na sile, a choć woda spłukała wyschnięte gardło Bajbarsa, nie zdołała nasycić silniejszego pragnienia, które drążyło mu duszę.

– Emirze – mruknął siedzący obok niego w pierwszym szeregu młody setnik – czas ucieka. Zwiad powinien był już wrócić.

– Niedługo wrócą, Izmailu. Cierpliwości. – Bajbars przytroczył bukłak z powrotem do pasa i powiódł wzrokiem po milczących szeregach. Jego ludzie miny mieli ponure jak zwykle tuż przed bitwą. Wkrótce się ożywią; Bajbars widywał już najdzielniejszych wojowników, którzy bledli na widok przeciwnika dorównującego im siłą. Lecz gdy nadejdzie czas, mamelucy pójdą w bój bez wahania, są bowiem niewolniczą armią kierowaną skinieniem sułtana Egiptu.

– Emirze?

– O co chodzi, Izmailu?

– Zwiadowcy nie dali znaku życia od świtu. A jeśli zostali schwytani?

Bajbars zmarszczył brwi i setnik pożałował, że się odzywał.

Na pozór Bajbars nie wyróżniał się niczym spośród swoich ludzi. Tak jak oni był wysoki i żylasty, o ciemnych włosach i smagłej cerze. Uwagę przykuwały jego oczy – niebieskie, ze skazą w postaci maleńkiej białej gwiazdki w lewej źrenicy, sprawiającej, że zdawały się przewiercać człowieka na wylot. Po części im to Bajbars zawdzięczał swój przydomek – „Kusza". Przygwożdżony jego spojrzeniem Izmail poczuł się jak mucha w pajęczej sieci.

– Mówiłem już: cierpliwości.

– Tyś rzekł, emirze. – Izmail skłonił głowę.

Wzrok Bajbarsa nieco złagodniał. Tak niedawno on sam po raz pierwszy dowodził. Stanęli wówczas przeciw Frankom na piaszczystej równinie w pobliżu wioski zwanej Herbiją. Bajbars poprowadził jazdę do ataku i w ciągu niewielu godzin wróg został zgnieciony; krew chrześcijan wsiąkła w piasek. Dziś, jeśli Bóg pozwoli, będzie tak samo.

W dali nad równiną uniósł się tuman kurzu, który po chwili rozpadł się na sylwetki siedmiu jeźdźców. Drżące z upału powietrze zniekształcało obraz. Bajbars wbił pięty w boki wierzchowca i ruszył na spotkanie, a za nim kilku jego przybocznych.

Grupka pędziła co sił; dostrzegłszy Bajbarsa dowódca zwiadu skierował się wprost ku niemu i gwałtownie zdarł konia. Gniada sierść zwierzęcia splamiona była potem, z pyska spadały płaty piany.

– Czcigodny emirze – wydyszał zwiadowca unosząc dłoń na powitanie. – Mongołowie nadchodzą!

– W jakiej sile?

– Jednego tumenu.

– Zatem dziesięć tysięcy. Kto ich prowadzi?

– Podobno sam Kitboga.

– Widzieli was?

– Postaraliśmy się o to. Straż przednia nieomal depcze nam po piętach, a główny trzon armii następuje tuż za nią. – Dowódca patrolu podjechał bliżej i zniżył głos tak, że przyboczni musieli wytężać słuch, by go usłyszeć. – Ich moc jest wielka, emirze; ciągną ze sobą liczne machiny wojenne, a jednak człowiek, którego schwytaliśmy, twierdzi, iż jest to zaledwie trzecia część ich armii.

– Jeśli utniesz bestii łeb, ciało padnie – odparł sentencjonalnie Bajbars.

W dali rozbrzmiał piskliwy, zawodzący głos mongolskiego rogu. Dołączyły się doń inne; kakofoniczny lament poniósł się nad wzgórzami. Konie mameluków, wyczuwając napięcie jeźdźców, zaczęły chrapać i rżeć. Bajbars skinął głową dowódcy patrolu, potem odwrócił się do przybocznych.

– Na mój znak odtrąbcie odwrót. – Kiwnął na Izmaila. – Ty pojedziesz ze mną.

– Tak, emirze! – Twarz młodego człowieka rozjaśniła się z dumy.

Przez kilkanaście sekund słychać było tylko odległe rogi i niespokojne westchnienia wiatru na równinie. Całun kurzu zaćmił widnokrąg na wschodzie. Na grani pojawiły się pierwsze szeregi nieprzyjaciela. Przystanęły na chwilę, a potem jak morze mroku spłynęły na równinę. Błyski dobytych kling migotały niczym piana na czarnej fali przyboju.

Za awangardą oddziały lekkozbrojnych konnych łuczników i oszczepników poprzedzały główny trzon armii z dowodzącym nią Kitbogą. Ze wszystkich stron otaczali wodza wytrawni, zaprawieni w bojach wojownicy odziani w żelazne hełmy i pancerze ze splecionych rzemieniem płytek grubej twardej skóry. Każdy jeździec wiódł dwa zapasowe konie, a za grzmiącą kolumną toczyły się wozy ze sprzętem oblężniczym i zgromadzonymi w pochodzie łupami ze splądrowanych wiosek i miast. Powoziły nimi kobiety uzbrojone w łuki. Wielki wódz Mongołów, Czyngis-chan, od trzydziestu trzech lat już nie żył, lecz stworzona przez niego militarna potęga przetrwała i stała teraz naprzeciw armii Egiptu.

Bajbars oczekiwał tej konfrontacji od miesięcy, ale pragnął jej znacznie dłużej. Minęło dwadzieścia lat, odkąd Mongołowie najechali jego ojczyznę, niszcząc ziemię i stada; dwadzieścia lat, odkąd jego lud musiał ratować się ucieczką i prosić o pomoc wodza sąsiedniego plemienia, który ich zdradził i sprzedał syryjskim handlarzom. Dopiero jednak kilka miesięcy temu, kiedy poseł mongolski przybył do Kairu, przed Bajbarsem zaświtała szansa zemsty na ludziach, przez których stał się niewolnikiem.

Poseł zażądał od sułtana, by ten uznał zwierzchność Mongołów, i ta obelga – dotkliwsza widać niż niedawne zdobycie i zniszczenie Bagdadu – nareszcie pobudziła Kutuza do działania. Mamelucy nie bili pokłonów przed nikim prócz Allaha. W czasie gdy Kutuz i jego doradcy wojskowi, w tym Bajbars, układali plany kampanii odwetowej, zakopany po szyję w piachu pod murami Kairu poseł miał dość czasu, by uznać swój błąd, nim słońce i drapieżne ptactwo dopełniły kary. Teraz pora udzielić podobnej nauczki mocodawcy posła.

Zaczekał, aż pierwsze szeregi ciężkiej jazdy dotrą do środka równiny, potem zawrócił konia i unosząc się w strzemionach stanął twarzą do swoich ludzi. Wzniesiona nad głowę szabla zalśniła w słońcu.

– Wojownicy Egiptu! – krzyknął. – Nadszedł dla nas czas zwycięstwa! Usypiemy z wrażych trupów stos wyższy niż te góry i szerszy niż pustynia!

– Do zwycięstwa! – ryknęli Bahridzi. – W imię Allaha!

Jak jeden mąż odwrócili się od nadciągającej armii i popędzili konie w stronę wzgórz. Mongołowie pewni, że wróg pierzcha ze strachu, wrzeszcząc puścili się za nimi w pościg.

Długi i płytki pas wzgórz zamykający równinę od zachodu przecinała szczelina tworząca szeroki wąwóz. Jazda Bajbarsa wpadła doń cwałem; niemal tuż za nimi w kłębach kurzu wznoszących się spod kopyt mameluckich koni gnała przednia straż mongolskiej armii. Chwilę później w ślad za nią runęła do wąwozu ciężka jazda. Góry zadrżały, po zboczach posypał się piasek i drobne kamienie. Bahridzi na znak Bajbarsa zdarli konie i wykonali obrót stając murem na drodze zbliżających się Mongołów. Równocześnie z korony wzgórz dobiegł głos licznych rogów, niezbornym zrazu chórem zagrały bębny.

Na wierzchołku strzegącym wlotu do wąwozu ukazała się postać niemal czarna na tle bijącego jej zza pleców słońca. Był to Kutuz, lecz nie sam. Przy nim, wysoko nad dnem doliny stały tysiące mameluków. Kawaleria i konni łucznicy pogrupowani byli w pułki odznaczające się barwą stroju – purpurową, szkarłatną, pomarańczową, czarną; wyglądało to tak, jakby wzgórze okryło się pstrokatą kapą przetykaną srebrem w miejscach, gdzie hełmy i ostrza włóczni chwytały i odbijały światło. Piechota trzymała w pogotowiu szable, maczugi i łuki, a niewielki acz śmiertelnie groźny oddział kurdyjskich i beduińskich najemników flankował główne siły z obu stron, dzierżąc siedmiostopowe piki.

Mongołowie byli w saku. Teraz pozostawało tylko zaciągnąć sznur.

Wojenny okrzyk mameluków zagłuszył na chwilę miarowe już bicie bębnów. Jazda ruszyła do ataku. Kilka koni przewróciło się na stromym stoku; krzyki jeźdźców utonęły w grzmiącym łoskocie kopyt. Reszta runęła w dół na swą ofiarę, gdy tymczasem dwa inne pułki wyległy na równinę, by zapędzić do wąwozu tylną straż i tabory. Bajbars wzniósł szablę nad głowę i ruszył na wroga z krzykiem:

Allahu akbar!

Bahridzi podjęli okrzyk: – Allahu akbar! Allahu akbar!

Dwie armie zderzyły się w tumanach kurzu z wrzaskiem i szczękiem żelaza. W ciągu pierwszych kilku sekund po obu stronach padły setki zabitych, zwały trupów zagrodziły drogę tym, którzy jeszcze stali. Boczące się konie zrzucały jeźdźców w kłębowisko żywych i martwych ciał, ludzie krzyczeli umierając, w powietrze tryskała krew. Mongołowie znani z kunsztu jeździeckiego, nie mogli rozwinąć szyku w wąskim gardle wąwozu. Mamelucy parli niepowstrzymanie na główny trzon armii Kitbogi; beduińska jazda chroniła im flanki przed oskrzydleniem. W powietrzu świstały strzały wypuszczane ze wzgórza, tu i ówdzie buchał kłąb płomieni – to żołnierze egipscy rzucali garnki wypełnione ropą. Trafieni Mongołowie płonęli jak pochodnie krzycząc okropnie, ich konie w panice tratowały ludzi szerząc pożogę i popłoch.

Bajbars rzucił się w tumult; machnął na odlew szablą, która zdjęła głowę z ramion najbliższego jeźdźca. Jego miejsce natychmiast zajął inny Mongoł z twarzą ociekającą krwią zabitego druha. Sięgnął go także; jego koń się potknął, ze wszystkich stron napierali ludzie cisnący się do bitwy. Izmail walczył u jego boku zbryzgany krwią; oto z krzykiem wbił miecz w oczodół napastnika. Ostrze utknęło na moment, zakleszczone w czaszce. Młody wojownik wyszarpnął je, rozglądając się już za następnym celem.

Dwie szable zatańczyły w rękach Bajbarsa i dwóch nowych Mongołów zwaliło się z siodeł.

Kitboga pracował mieczem niczym straszny żniwiarz, rozrąbując głowy, odcinając kończyny, i choć zewsząd był otoczony przez wrogów, nikt nie mógł się do niego zbliżyć. Bajbars pomyślał o nagrodzie czekającej tego, kto zabije lub pojmie w niewolę wodza nieprzyjaciół, ale od Kitbogi dzielił go mur walczących i las uniesionych w górę kling. Kątem oka ujrzał nadlatującą maczugę i natychmiast zapomniał o Kitbodze, skupił się na tym, żeby przeżyć.

Kiedy pierwsze szeregi padły lub zostały odepchnięte, mongolskie kobiety i dzieci wsparły mężczyzn. Choć w Egipcie wiedziano, że żony i córki najeźdźców stają do bitwy, widok ten w niejednym skruszył serce. Kobiety z długimi rozczochranymi włosami i twarzami wykrzywionymi furią walczyły równie sprawnie, a kto wie, czy nie bardziej zażarcie od mężczyzn. Kutuz obawiając się o morale swych żołnierzy, podniósł głos przekrzykując rozgwar i wezwał do ataku. Okrzyk podchwycili inni, imię Allaha rozbrzmiało nad wąwozem, odbijając się echem od wzgórz i dźwięcząc w uszach mamelukom; teraz oto ich ramiona na powrót nabrały siły, a miecze znalazły nowy cel. W ogniu walki pierzchły wszelkie skrupuły; kto stanął im na drodze, musiał zginąć. Armia mongolska stała się w ich oczach bezimienną bestią bez wieku i płci, którą trzeba rąbać po kawałku, aż wreszcie sczeźnie.

Z biegiem czasu wszakże ciosy traciły impet; wysadzeni z siodeł, zwarci w pieszym boju wojownicy ze zmęczenia wspierali się jedni na drugich i z trudem parowali ciosy. Wśród postękiwań i jęków wybijały się krzyki bólu, gdy ostrza mieczy odnajdywały drogę do osłabłych ciał. Mongołowie podjęli rozpaczliwy atak na szeregi piechurów, mając nadzieję wyrwać się z okrążenia, lecz piechota stała jak mur i tylko garstce jeźdźców udało się przedrzeć przez las włóczni. Tam stawiła im czoło mamelucka jazda i zostali wyrżnięci w pień. Kitboga padł wraz ze swym koniem, nakryło go mrowie tłoczących się wokół ludzi. Zwycięzcy odcięli mu głowę i pokazywali ją dobywającym resztek sił Mongołom. Ci, których zwano grozą narodów, przegrywali bitwę. Co gorsza, zdawali sobie z tego sprawę.

Koń Bajbarsa raniony w szyję zabłąkaną strzałą stanął dęba, zrzucając jeźdźca, i uciekł. Bajbars walczył dalej pieszo. Jego buty ślizgały się w posoce. Krew była wszędzie, w powietrzu i w ustach, ściekała mu po brodzie, pokrywała śliską warstwą rękojeści szabel. Z wykroku zrąbał kolejnego przeciwnika. Mongoł osunął się na piach z urwanym w połowie okrzykiem, a gdy nikt nie pojawił się na jego miejscu, Bajbars przystanął.

Kurz zakrył słońce barwiąc powietrze żółcią. Dopiero gdy rozproszył go podmuch wiatru, Bajbars zobaczył wzniesiony nad mongolskim taborem znak poddania się. Rozglądając się wokół widział wyłącznie stosy martwych ciał. W powietrzu unosił się duszący smród krwi i rozprutych trzewi; po niebie krążyły już padlinożerne ptaki wyskrzekując własny triumf. Zabici leżeli jedni na drugich, wśród skórzanych mongolskich pancerzy widać było barwne płaszcze mameluków. Na samym wierzchu pobliskiego stosu leżał na wznak Izmail z rozrąbaną piersią.

Bajbars podszedł bliżej i nachylił się, żeby zamknąć oczy młodemu setnikowi. Posłyszał, że ktoś go woła. Wyprostował się. Zbliżający się wojownik krwawił z rany na skroni, oczy miał rozszerzone, niezupełnie przytomne.

– Emirze – wychrypiał z trudem – co rozkażesz?

Bajbars powiódł wzrokiem po polu rzezi. W ciągu zaledwie kilku godzin zniszczyli mongolską armię, zabijając prawie siedem tysięcy ludzi. Niektórzy z mameluków padli na kolana płacząc z ulgi, ale większość krzyczała upojona zwycięstwem, otaczając ocalałych z pogromu, którzy skupili się wokół taboru. Bajbars wiedział, że musi na powrót wziąć ludzi w ryzy, inaczej gotowi splądrować wozy i wyrżnąć resztkę Mongołów. Ci zaś, zwłaszcza kobiety i dzieci, mieli swoją wartość. Wskazał ich palcem.

– Przyjmij kapitulację i dopilnuj, żeby nikogo nie zabito. Bardziej przydadzą nam się niewolnicy, za których ktoś zapłaci złotem, niż kolejne trupy, które będziemy musieli spalić.

Mameluk pobrnął po piasku, żeby wydać rozkazy. Bajbars schował broń i rozejrzał się za koniem. Zobaczywszy błąkające się bez jeźdźca zwierzę, złapał je za okrwawione wodze, wskoczył na siodło i ruszył do swoich żołnierzy. Inni dowódcy także zwoływali ludzi. Bajbars powiódł wzrokiem po zmęczonych, lecz zawziętych twarzach Bahridów i poczuł, jak i w nim zaczyna się budzić radość zwycięstwa.

– Bracia! – zawołał, pokonując opór wyschniętej krtani. – Allah dziś nam błogosławił. Pławimy się w Jego chwale, pogromiwszy wroga – urwał na chwilę, dając im się wykrzyczeć, po czym uniósł dłoń – lecz ze świętowaniem musimy zaczekać, albowiem wiele jest jeszcze do zrobienia. Słuchajcie waszych dowódców!

Znów zerwały się okrzyki, ale w szeregach już zaczynał się pojawiać pewien ład. Bajbars skinieniem wezwał do siebie dwóch wyższych rangą mameluków.

– Naszych poległych trzeba pochować jeszcze przed zachodem słońca. Rannych znieść do obozu. Mongolskie ścierwa spalcie i wyłapcie uciekinierów. Spotkamy się w obozie, kiedy wszystko będzie zrobione. – Rozejrzał się. – Gdzie jest sułtan?

– Odjechał do obozu jakąś godzinę temu. Został ranny w bitwie.

– Ciężko?

– Nie, emirze, ponoć to tylko draśnięcie. Są przy nim medycy.

Bajbars odprawił podwładnych i podjechał do otoczonych jeńców. Wojownicy plądrowali wozy, składając wszystkie cenne przedmioty na splamionym czerwienią piasku. Nagle rozległ się wrzask; to żołnierze wyciągnęli ukrytą pod wozem trójkę dzieci. Kobieta, pewnie ich matka, zerwała się z ziemi i rzuciła im na pomoc. Nawet ze związanymi na plecach rękami walczyła jak lwica plując, gryząc i kopiąc. Któryś z żołnierzy uciszył ją pięścią i wraz z dwójką starszych dzieci powlókł za włosy do szybko rosnącej grupy jeńców. Bajbars spojrzał na klęczącego prawie u jego stóp chłopca i w jego rozwartych przerażonych oczach zobaczył samego siebie.

Urodzony wśród Kipczaków na brzegach Morza Czarnego Bajbars nie wiedział nic o wojnie i niewoli do najazdu Mongołów. Oderwany od rodziny i sprzedany w Syrii miał kolejno czterech panów, nim kupił go oficer egipskiej armii i zabrał do Kairu, gdzie mieli z niego zrobić mameluka. W obozie nad Nilem – tam młodych niewolników szkolono na żołnierzy – dano mu przyodziewek i broń i nauczono walczyć. Dziś, mając trzydzieści siedem lat, dowodził powszechnie podziwianym pułkiem Bahri. Lecz mimo że teraz stroił się w złotogłów i miał własnych niewolników, wspomnienie pierwszego roku niewoli nadal przyprawiało mu goryczą każdy kęs jadła.

Przywołał gestem jednego z żołnierzy tworzących kordon.

– Dopilnujcie, żeby wszystkie łupy trafiły do obozu. Ktokolwiek poważy się okraść sułtana, gorzko tego pożałuje. Drewno z rozbitych machin zużyjcie na stosy, pozostałe zabierzcie.

– Tyś rzekł, emirze.

Bajbars zawrócił konia do obozu, gdzie oczekiwał go sułtan. Ciało miał jak z ołowiu, ale z lekkim sercem jechał przez krwawe piaski. Po raz pierwszy od czasu wtargnięcia Mongołów do Syrii los okazał się dla nich łaskawy. Teraz już prędko zmiażdżą resztę ordy, a gdy to się stanie, Kutuz będzie miał wolną rękę, by zająć się ważniejszą sprawą. Na twarzy Bajbarsa pojawił się uśmiech, gość tak rzadki, że budził lęk.


2

Brama Świętego Marcina, Paryż

Trzeci dzień września roku Pańskiego 1260

Młody klerk biegł uliczką, ślizgając się w kałużach rzadkiego błota i wylewanych z okien odchodów. Oddychał ciężko, z wysiłkiem; mokre od potu włosy przylgnęły mu do czoła, smród gnijących odpadków zatykał płuca, rósł w gardle. Pośliznął się, wyrzucił rękę, żeby złapać się ostrego kamiennego węgła, odzyskał równowagę i pobiegł dalej. Po lewej między domami widać było czarną połać Sekwany. Na wschodzie niebo zaczynało już jaśnieć, wieże Najświętszej Marii Panny odbijały bladą poświatę brzasku, lecz w labiryncie zaułków oplatających domy mieszkalne i składy przy nabrzeżu panował wciąż nieprzenikniony mrok. Klerk skręcił ku bramie Świętego Marcina. Co chwilę ze strachem oglądał się za siebie, nie widział wszakże nikogo, był sam.

Kiedy odda księgę, będzie wolny. Rano znajdzie się na drodze do Rouen i nowego życia. Zatrzymał się, by złapać oddech. Zgięty oparł dłoń na udzie; w drugiej trzymał oprawną w welin księgę. U wylotu zaułka zamajaczył wysoki mężczyzna w ciemnym płaszczu, idący mu naprzeciw. Klerk obrócił się i rzucił do ucieczki.

Kluczył między budynkami, rozpaczliwie starając się zgubić odgłos kroków tamtego, kroków, które szyderczo przedrzeźniały jego własne. Ale prześladowca był uparty; dystans poczynał się zmniejszać. Przed klerkiem wyrosły nagle mury miejskie. Zacisnął dłoń na książce. Jeśli go z nią przyłapią, jest skazany – w najlepszym wypadku zgnije w lochu. Bez niej może uda mu się wyłgać. Dał nura w wąskie przejście między domami kupców. Na tyłach składu win równym rządkiem stało kilka beczek. Obejrzał się przez ramię. Słyszał zbliżające się kroki, ale jeszcze nie widział swego prześladowcy. Szybko wrzucił księgę między ścianę a beczki i pobiegł dalej. Wróci po nią, kiedy wymknie się tamtemu.

To mu się jednak nie udało.

Niewiele dalej, za domem rzeźnika, gdzie ziemia wciąż była nasiąknięta krwią z wczorajszego uboju, przygwoździł go nagle do ściany wysoki mężczyzna w wytartym szarym płaszczu. Klerk krzyknął.

– Oddaj mi to. – Wypowiedziane półgłosem słowa zdradzały obcy akcent, a choć kaptur zasłaniał twarz, widać było, że napastnik ma niezwykle śniadą skórę.

– Oszalałeś? Puść mnie! – pisnął klerk, próbując się wyszarpnąć.

– Nie mam czasu na igry. – Napastnik wyjął sztylet. – Oddaj księgę.

– Nie zabijaj mnie! Błagam!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin